Reklama

Mimo że życie nie szczędziło jej bolesnych ciosów, nigdy nie osłabła jej pogoda ducha. Maria Pakulnis ma na koncie kilkadziesiąt niezapomnianych kreacji. Prywatnie była żoną Krzysztofa Zaleskiego, z którym spędziła 27 lat. Ich miłość przerwała dramatyczna diagnoza. Wspierała go wówczas, czuwała przy łóżku do końca. Krzysztof Zaleski zmarł 20 października 2008 roku. Ich związek nazywano burzliwym i szaleńczym, ale nie da się ukryć, że para była sobie bardzo oddana i bliska. A gdy artysta zgasł, Maria Pakulnis nie potrafiła sobie wyobrazić, co będzie dalej...

Reklama

Maria Pakulnis i Krzysztof Zaleski ich miłość trwała 27 lat

Zanim losy aktorki splotły się z losami reżysera, przeżyła w swoim życiu dwa wielkie zakochania, ale dopiero za trzecim razem poczuła, że poznała mężczyznę swojego życia. Poznali się w Teatrze Współczesnym. „Pamiętam dzień, kiedy się zobaczyliśmy pierwszy raz. Jechałam na spotkanie nie tylko z nim, ale też z innymi ludźmi, z którymi miałam zacząć pracę w teatrze. Podczas tego wieczoru między mną a Krzysztofem naprawdę pojawiła się jakaś magia. Tak zatopiliśmy się w rozmowie, że przestało istnieć wszystko wokół”, móiwła aktorka (cytat za pomponik.pl). Wówczas nie było mowy o wielkim uczuciu. Maria Pakulnis miała świadomość, że reżyser miał żonę i dziecko (był wtedy w separacji).

Lubili ze sobą pracować, mieli wspólne pasje, świetnie się dogadywali. Z czasem trudno było im udawac, że łączy ich jedynie koleżeńska relacja. „Trafiło nas. Patrzyliśmy sobie w oczy, słuchaliśmy jazzu. Pamiętam, że zaimponowało mu, że mam w domu płytę Johna Coltrane’a. Byliśmy sobą zafascynowani”, opowiadała Maria Pakulnis w „Pani”. „Przy nim odkrywałam świat, uczyłam się nowego życia”, dodawała na łamach „Życia na gorąco”.

Pobrali się, powitali na świecie syna. Ich małżeństwo przeżyło jednak wiele wzlotów i upadków. Pierwsza poważna próba przyszła kilka lat po ślubie, gdy reżyser stracił głowę dla jednej z aktorek. Marii Pakulnis i Krzysztofowi Zaleskiemu udało się zawalczyć o małżeństwo. Wybaczyła ukochanemu zdradę. Gdy w 2006 roku ich rodzina otrzymała od losu cios, trwała przy boku męża. Artysta zmagał się z nowotworem mózgu. Odeszedł 20 października 2008 roku. Maria Pakulnis trwała przy ukochanym do końca. Długo dochodziła do siebie po jego stracie...

Śmierć ojca bardzo przeżył także syn pary, wówczas 18-letni Janek. „Potwornie przeżył śmierć ojca. Zostałam ojcem i matką i było to trudne. Myślę, że mąż zdążył przekazać synowi ważne wartości, dotyczące relacji z drugim człowiekiem, szacunku, nieoceniania, umiejętności słuchania i Janek ma w sobie te cechy", mówiła aktorka.

Przypominamy archiwalny wywiad z 2019 roku, w którym aktorka pozwoliła prześwietlić swoje tajemnice z dzieciństwa, a także z okresu po stracie męża. Słodko-gorzko o traumach i samotności w rozmowie z Beatą Nowicką.

Czytaj także: Leszek Lichota i Ilona Wrońska prowadzą razem biznes. Nowy pomysł na życie pomógł im uniezależnić się od aktorstwa

Najważniejsze są oczy. Albo w nich coś jest, albo nie. Albo chce się zapukać do drzwi, albo nie”, usłyszałam niedawno w kinie. W Pani oczach jest wszystko.

Trudno mówić o swoich oczach, ale zawdzięczam je przodkom. Jestem pierwszym pokoleniem urodzonym w Polsce, cała rodzina pochodzi z Litwy i oni, jak patrzę na zdjęcia, mają takie oczy: przepastne, niebieskie, przezroczyste. Wyraziste. Tam jest wszystko, można się w nich zagubić. Nie będę ukrywała, że w momencie, kiedy zaczęłam uprawiać zawód, a w tamtych czasach kręciłam dużo filmów, zawsze się o tym mówiło.

Że są jak magnes?

I że umiem oczami przekazać wewnętrzny świat mego bohatera. Czasami te przezroczyste oczy mi dokuczały, próbowano mnie zaszufladkować jako nordycki typ urody. Że moje spojrzenie wywołuje dystans, że jest we mnie coś pozbawionego emocji.

Ale to nieprawda i to widać na ekranie. Zresztą ten magnetyzm w Pani spojrzeniu od razu dostrzegł urodzony na Litwie Tadeusz Konwicki, to u niego zadebiutowała Pani w „Dolinie Issy”.

Miałam wtedy 25 lat i na planie tego filmu, gdzieś na Suwalszczyźnie, zobaczyłam człowieka „wyjętego” z opowieści mojej rodziny, jak to tam, na tej Litwie było. Siedział na swoim foteliku, tyłem do całej ekipy, sam, przygarbiony, kontemplujący ten zjawiskowy krajobraz niekończących się pagórków, pól, łagodnie opadających dolinek… przypominający mu Litwę. Stałam z boku zaczarowana i całą sobą czułam, jak on to chłonie. Nie wiedział, że na niego patrzę, a mnie się wydawało, że z racji genów instynktownie rozumiem, co on teraz myśli i co on czuje.

Mówią o Pani: „Przygląda się światu z boku, unika blichtru, ma w sobie wschodnią melancholię”. Dzieciństwo spędziła Pani na Mazurach, pomiędzy dwoma jeziorami, wśród lasów. To tamte doświadczenia i krajobraz Panią ukształtowały?

Moi rodzice, poturbowani przez wojnę, nie potrafili odnaleźć się w normalnym życiu. Nie umieli pogodzić się z tym, że wszystko stracili, musieli opuścić swoje domy. Żyliśmy razem, ale jakby obok siebie. Ciężko pracowali, jak wszyscy w tych ciężkich czasach, byli zbyt pochłonięci mozołem dnia codziennego, smutkiem, żeby zajmować się dziećmi. Nikt nie zadawał sobie pytań, czy dziecku jest dobrze, czy źle. Doświadczyłam naprawdę wielkiej biedy, głodu, strachu. Takiego totalnego braku poczucia bezpieczeństwa, własnej wartości. Nigdy nie byłam przytulana ani kochana. Nigdy nie usłyszałam, że jestem dla kogoś ważna, że jestem ładna, fajna, mądra.

Ostry wychów. Bez sentymentów. Nawet nie będę próbować wyobrażać sobie, co Pani wtedy czuła…

Od dziecka wiodłam samotne, w jakimś sensie dojrzałe życie, z wieloma rzeczami musiałam radzić sobie sama. Nigdy niczego nie dostałam na tacy, ale z drugiej strony to dzieciństwo, ta młodość mnie zahartowały. Od małego, od kiedy zaczęłam cokolwiek rozumieć z tego, na czym polega ten świat, umiałam się dźwigać. Co mnie nie zabije, to mnie wzmocni – mam tę myśl z tyłu głowy. Natura mnie uratowała, przyroda, bo dawała mi ukojenie. Chodziłam do lasu, zbierałam grzyby, jagody, kąpałam się w jeziorze, bawiłam się w ogrodzie.

Czytaj też: Michał Wiśniewski prowadził szalone życie. Walczył z długami, hazardem i uzależnieniem...

Ale jak udało się Pani przetrwać emocjonalnie?

Miałam marzenia. W pewnym sensie stał się cud, bo dla mnie cudem jest to, że mimo trudów, takiego, a nie innego życia nie stałam się zimnym, nieczułym małym człowiekiem. Na szczęście – nie. To mi zostało na zawsze. Nie przechodzę koło człowieka obojętnie, niemal fizycznie odczuwam ból drugiej osoby, przeżywam jej radość. „Łapię” ludzi tak, jak pstryka się zdjęcie, to jest migawka. Takimi migawkami postrzegam świat. Tak sobie teraz myślę, że ja z dzieciństwa wszystko pamiętam bardzo ostro, ale gdyby mnie pani zapytała…

…o czym konkretnie Pani marzyła?

Nie potrafiłabym odpowiedzieć. Małe dziecko, które jest kochane i czuje się bezpiecznie, marzy o zabawce, rowerku, wyprawie z tatą nad jezioro, o sukience… Ja nawet o tym nie pomyślałam. Moje marzenia były płynne, miałam jakieś wizje mojego świata, dobrego, pięknego – ale nie w sensie dobrobytu, tylko świata, w którym czuję całą sobą, że świeci słońce, że jest ciepło, że jest jasno. I to ciepło mnie obejmuje, tuli, kołysze. Umiałam bawić się sama. W ogrodzie znajdowałam sobie bezpieczne miejsce i ono stawało się tym moim światem.

Jako matka uznała Pani, że dzieci należy ochraniać za wszelką cenę? Była Pani dla syna nadopiekuńcza?

Nie. Byłam wymagającą matką, a jednocześnie czułą i zwariowaną. Nigdy nie chroniłam go pod kloszem. Od małego wypuszczałam na trudne wyjazdy, gdzie trzeba było uczyć się zaradności, odwagi, samodzielności. Co roku jeździł i nigdy nie trzęsłam się, że coś mu się stanie. Nasze relacje były szalone, może z racji tego, że całe życie uprawiam taki szalony zawód. Nie było w tym uporządkowania, co wypada albo nie wypada, w wieku 40 lat nauczyłam się jeździć na nartach, żeby towarzyszyć Jankowi na stoku. Oczywiście pewne rzeczy starałam się synowi zapewnić, podać na tacy, zwłaszcza kiedy zostaliśmy sami.

Kiedy zmarł Pani mąż, syn miał 18 lat, był przed maturą.

I potwornie przeżył śmierć ojca. Zostałam ojcem i matką i było to trudne. Myślę, że mąż zdążył przekazać synowi ważne wartości dotyczące relacji z drugim człowiekiem, szacunku, nieoceniania, umiejętności słuchania i Janek ma w sobie te cechy. Ja go nauczyłam zaradności, na przykład potrafi świetnie gotować, wierzę, że nie zrobiłam z niego maminsynka. Umiejętność nienarzucania drugiemu człowiekowi swojego wyobrażenia na temat świata, życia, religii, miłości jest istotna. Starałam się dużo z Jankiem rozmawiać, zresztą mój mąż również. Nie traktowaliśmy syna jak dziecko, które nie ma prawa głosu. Był naszym partnerem w rozmowie. I to chyba zadziałało, bo dziś 28-latek mówi do mnie, że jestem jego przyjacielem.

Wzrusza Panią?

Często. Jestem sama już 10 lat, tyle minęło od śmierci Krzysztofa. Janek się wyprowadził, mieszkamy niedaleko siebie i w trudnych sytuacjach mam poczucie, że jest. Czasami potrafimy nie widzieć się miesiąc, ja pracuję, on pracuje, życie toczy się szybko, ale jeśli tylko ma czas, zawsze wpadnie, chociaż na chwilę, pomoże, jak sobie z czymś nie radzę. Najbardziej wzrusza mnie tym, że od czasu do czasu podchodzi i mnie przytula. Ja czasami trochę tężeję, a on mówi: „Mamo, no przytul się, nie bój się” – bo wie, że od dzieciństwa miałam z tym problem. I we mnie wtedy coś pęka. To jest najpiękniejsze, co można dostać i usłyszeć od swojego dorosłego syna.

Nie pielęgnuje Pani w sobie żalu. To raczej stwierdzenie niż pytanie.

Często zapominamy o tym, że dostaliśmy najpiękniejszy dar w życiu – życie. Jedno życie. Nie znamy ani dnia, ani godziny, więc nie powinno się marnować czasu, co nie znaczy, że ja nie miewałam totalnych dołów. Miewałam! Już pani wie, że przeżyłam różne traumy w dzieciństwie, choroby, śmierć męża, ale zawsze za tym stała myśl: To co, rezygnujesz z życia? Pogrążysz się w rozpaczy? Bo to jest wyniszczanie siebie, jeśli człowiek żyje tylko wspomnieniem i rozpaczą.

Mój ulubiony cytat z Pani roli: „Kobiety w naszym wieku są już niewidzialne, chyba że ktoś usiłuje im sprzedać polisę na życie. Wtedy wszędzie nas znajdą”. Ma Pani swoją polisę na życie? – żartobliwie zapytam.

Mam. Moją polisą na życie, mimo tego, przez co w życiu przeszłam, jest pogoda ducha. Umiem cieszyć się każdą drobnostką. Cieszy mnie, że koty mnie obudzą, że do mojego ogródka przylatują ptaki z lasu, czasami nawet okazy, których nie znam. Idę ulicą i widzę, że ktoś obcy uśmiecha się do mnie bezinteresownie, bo ja też uśmiecham się do ludzi i witam ich oczami. Cieszę się, kiedy widzę na ulicy starszych ludzi, którzy drepcą, trzymając się za rękę. Albo ojca, który pochyla się nad dzieckiem w wózeczku i coś do niego mówi z miłością. Szukam wokół siebie dobrych obrazków i staram się je zapamiętać. Może ktoś teraz powie: egzaltowane androny. Nie, z tego właśnie składa się życie.

Skąd koty wzięły się w Pani życiu?

Janek mnie namówił: „Mamo, weź sobie kota, nie będziesz się czuła taka samotna”. Pomyślałam, że ma rację, będzie mi raźniej. Pojechaliśmy wybrać kota, właścicielka hodowli zaprosiła nas do salonu i powiedziała, że zaraz wypuści wszystkie kociaki. Po chwili do pokoju wleciało stado maleńkich pięknych kulek. Oniemiałam na widok tego rozkosznego kłębowiska, a mój wzrok, nie wiem dlaczego, poleciał do tego jednego. Zobaczyłam jego ogromne łobuzerskie oczy, kiedy mnie zaczepiał i skakał wesoło. Mówię: „Ja chcę tego, on jest mój”. Okazało się, że to pierwszy kot z miotu, ma zostać championem i nie jest na sprzedaż. Po wielkich prośbach udało mi się przekonać właścicielkę. Umówiłyśmy się za trzy miesiące, bo kotki musiały zostać odkarmione i wychowane przez kocią mamę.

Andrzej Hrechorowicz / Forum

Makia Pakulnis, Krzysztof Zaleski

Wtedy wymyśliła Pani imię?

Nie miałam pojęcia, jak on się będzie nazywał, oczywiście miał rodowód i jakieś skomplikowane dziwaczne imię, ale kiedy go zobaczyłam – a to jest rasa syberyjska – to pierwsze słowa, jakie do niego wypowiedziałam, brzmiały: „A ty mój mały Fiodusiu”. W ten sposób został Fiodorem. Załatwiliśmy formalności, mówię do syna: „Idź po naszego Fiodusia, pakuj go do koszyka”. Janek po chwili przychodzi i mówi: „Chodź, mamo, musisz to zobaczyć”. Idę, patrzę, a nasz Fioduś leży w objęciach z innym małym kotkiem i sobie słodko śpią. Janek pyta: „Jak ja mam je rozdzielić?! Nie potrafię”. Wahałam się sekundę: „Dobrze, to bierzemy dwa” (śmiech). I mamy Fiodora i Wierę. Te koty są jak psy, to jest taka mądra rasa kochająca ludzi. Reagują na każde słowo, które do nich wypowiadam, leczą moje smutne nastroje, wiedzą, kiedy jestem chora, natychmiast wszystko czują. Zawsze są przy mnie.

Tak się tylko głośno zastanawiam… może zamiast namawiać Panią na koty, Jasiek mógł założyć Pani konto na jakimś sympatycznym portalu randkowym?

Chyba pani żartuje… (śmiech). Ja, osoba publiczna, na portalu randkowym? Nie ma takiej opcji. Przyzwyczaiłam się do tego, że jestem sama, rzadko bywam w innych, poza moim zawodowym środowiskiem, towarzystwach, żeby tam kogoś poznać, z kimś się zaprzyjaźnić. Zresztą w ogóle prawie nigdzie nie bywam. Kiedyś nieustannie odbywały się u nas spotkania, przyjęcia, prowadziliśmy z Krzyśkiem dom otwarty, ja dla wszystkich, wpadało mnóstwo znajomych, przyjaciół, ale myśmy się spotykali, żeby ze sobą rozmawiać, opowiedzieć coś ciekawego, wymienić się pomysłami, planami. Teraz wszyscy robią sobie zdjęcia na tak zwanych ściankach, żeby pokazać: „Byłam tu, w takiej kiecce” i znikają. Nigdy nie umiałam funkcjonować w takim świecie, wiem, że ze szkodą dla mnie, ale takie są wymagania czasów i uczę się tego. A z drugiej strony tyle przeżyłam, tyle pięknych rzeczy zrobiłam, również zawodowo, że już nie muszę przed nikim zdawać egzaminu, bo ja jeszcze żyję, świetnie się trzymam i… czekam na propozycje.

Samotność boli?

Czasami boli. Ale ja nigdy nie nudzę się sama ze sobą. Kocham mój dom, gdzie jest cisza, moje dwa koty, zawsze z zachwytem tam wracam po ciężkiej robocie, na przykład po tygodniu w trasie, kiedy ciężko harowałam i jestem zwyczajnie fizycznie zmęczona. Uwielbiam być sama w domu, coś robić, krzątać się, kocham przestawiać meble, robić nowe aranżacje, mam taką pasję. Stwarzam własny świat, który jest połączeniem nowoczesności ze starociami, dominują: złoto, oliwki, beże, naturalne surówki, jedwabie. Ktokolwiek do mnie przychodzi, mówi, że fantastycznie się u mnie czuje. Może dlatego, że to nie jest wystylizowane, tylko moje. I to jest cudowne. Nigdy nie szłam za trendami. Zawsze ubierałam się w to, na co było mnie stać i co mi się podobało.

Kiedyś Pani powiedziała, że Kieślowski nauczył Panią cierpliwości, często powtarzał: „Trzeba umieć czekać”. Wciąż Pani na coś czeka?

Czekam z wiarą, że słońce nigdy nie zgaśnie, że zawsze ten promień słońca mnie dogoni. Myślę o tym, że za chwilę będzie wiosna. A ja pierwszy raz w życiu w grudniu posadziłam masę tulipanów. Mówiłam do kolegi, który się na tym zna: „Chyba żartujesz, tulipany w grudniu?!”. „Tak, to są specjalne cebulki, masz sadzić”. Zasadziłam i teraz czekam. Oczami wyobraźni już widzę te łany tulipanów w moim ogródku (śmiech). I siebie, jak rano wyjdę z kawą, z moimi dwoma stworami – Fiodorem i Wierusią do ogródka, usiądę sobie i będę się gapiła na moje rośliny, na moje drzewa, które sama posadziłam.

Na co najbardziej lubi się Pani gapić?

Na hortensje, rododendron, który czasami kwitnie dwa razy i wypuszcza te swoje niezwykłe białe kwiaty. Na moją ukochaną himalajkę, czyli najpiękniejszy gatunek sosny. Bajkową dziką czereśnię, która urosła ogromna i na wiosnę, kiedy wokół jeszcze nic nie kwitnie, ona jest obsypana gęstymi kiśćmi różowych kwiatów. Mam też świerk, szczepioną katalpę, której rozłożyste liście tworzą niezwykły parasol. Dumnie rośnie u mnie dzika wiśnia, która jest drobna, cudna, ma maleńkie białe płateczki i przy tej rozbuchanej dostojnej czereśni wygląda jak panna młoda. Czuję osobistą przyjemność i satysfakcję, bo moi sąsiedzi są zachwyceni, że mają z okna widok na moje drzewa. Umiejętność patrzenia na przyrodę to jedna z najpiękniejszych rzeczy na świecie. To jest szczęście.

Maria Pakulnis o szczęściu

W jednym z ostatnich wywiadów aktorka poruszyłą temat szczęścia. Jaki jest jej przepis na uśmiech i pozytywne podejście do życia? Maria Pakulnis zaznacza, że większość osób zapomina o jednym. „Ludzie zapominają, że dostali jedno życie i zamiast skupić się na swoim życiu, żeby to życie było fajne, pogodne, szczęśliwe, żeby był uśmiech w tym życiu, żeby wspierać swoje dzieci i wierzyć w nie, dawać im dużo miłości - ludzie o tym zapominają, że tak powinno się żyć, bo życie to jest mgnienie, to jest sekunda na tej ziemi. Przemija - nie wiemy kiedy”, zwierzała się w rozmowie z Alicją Resich.

Aktorka podkreśla, że ważne jest celebrowanie każdej dobrej chwili. Gdyby każdy mógł się do tego stosować, może nie byłoby na świecie tyle zła. „Jak człowiek jest szczęśliwy to sieje dobro i piękno i zaraża tym tych zagubionych ludzi, którzy nie wiedzą jak”, dodawała.

Maria Pakulnis zachwyca w nowych produkcjach. Aktorka pojawiła się w serialu Dewajtis, filmach Skołowani, Na twoim miejscu czy Wyrwie. Nie można zapomnieć o jej fenomenalnej roli w Johnnym, za którą otrzymała najważniejszą polską nagrodę filmową – Orła.

[Ostatnia aktualizacja tekstu 28.10.2023]

Czytaj też: Katarzyna Grochola nie weźmie udziału w krakowskich Targach Książki. Powodem są problemy zdrowotne

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama