Wojciech Mecwaldowski: „Celebryctwo sprawiło, że talent zaczął zanikać, za to codziennie rodzi się nowa „gwiazda”
Aktor szczerze o swoich aktorskich autorytetach
- Beata Nowicka
Nie słucha radia, nie ma telewizora, a z komórki korzysta… siedem minut dziennie. Artysta. Rewelacyjny aktor i… analogowy introwertyk. Wojciech Mecwaldowski w wolnych chwilach maluje obrazy i podróżuje. I żyje jak mówi „pełną gębą”. W rozmowie z Beatą Nowicką dla magazynu VIVA! wspomina czas szkoły aktorskiej i ujawnia swoje autorytety.
A jak wyglądał ten świat, kiedy wyszedł Pan ze szkoły aktorskiej?
Wojciech Mecwaldowski: Ważny był szacunek dla starszych, dla ludzi, którzy coś osiągnęli swoim talentem, umiejętnościami. Nie było wśród nas nikogo, kto pierdnął i stał się gwiazdą. Każdy musiał zapracować na sukces. Dziś artyści mieszają się z ludźmi, którzy są znani z tego, że są znani. Nie zasłynęli talentem, bo wtedy byliby kucharzami, malarzami, pisarzami. Są celebrytami, którzy… celebrują swoje życie prywatne. Żerują na promocjach, żeby dostać szczoteczkę do zębów, kremik albo buta. Potem wrzucają na Instagram zdjęcie z tym butem, szczycąc się, że tego buta dostali. No przepraszam bardzo, ale to wstyd, bo ich stać, żeby sobie je kupili. Chwalą się kolejnymi operacjami plastycznymi, a to przecież nie oni, tylko chirurg, który im je zrobił, ma talent. Celebryctwo sprawiło, że talent, artyzm zaczął zanikać, za to codziennie rodzi się nowa „gwiazda”. Przez 20 lat wmawiano mi, że muszę chodzić na imprezy branżowe i pokazywać się „na ściankach”. W dupie to miałem, droga pani. Przepraszam za wyrażenie. W papierach mam napisane, że jestem aktorem, artystą. Ciężko pracowałem, żeby to osiągnąć. I jestem z tego dumny.
Przeczytaj: Wojciech Mecwaldowski ma na koncie dziesiątki ról, ale stroni od show-biznesu...
I słusznie. Miał Pan autorytety?
Jest mnóstwo ludzi, których bardzo podziwiam i cenię, ale w moim życiu nie ma guru. Mistrzów też nie ma. Nauczyłem się tego w szkole teatralnej. Miałem tam wybitnych profesorów: Igę Mayr, Krzysztofa Dracza, Teresę Sawicką, Jerzego Bielunasa, Krzesisławę Dubiel. To wielki zaszczyt, że spotkałem ich w życiu. Nikt z tego grona nie dawał nam do zrozumienia, że jest mistrzem. Każdy powtarzał, że możemy wiele osiągnąć i być lepsi od nich. Byli naszymi partnerami w pracy i nauczycielami, a nie mistrzami, których mieliśmy podziwiać. Koledzy z innych szkół nie mieli już tyle szczęścia, duża część z nich siedziała na zajęciach „wybitnych profesorów” upojonych własną chwałą. Kiedyś ktoś powiedział, że „aktor, choćby umierał, ma stać na scenie i grać”. Najbardziej – przepraszam za wyrażenie – popierdolona idea, jaką kiedykolwiek usłyszałem, którą karmi się młodych aktorów. Najważniejsze jest zdrowie, miłość, rodzina. Wyobraża pani sobie, że umiera mi ktoś z rodziny, a ja stoję na scenie i gram, bo… mam misję?! Albo jestem chory i zamiast leżeć w szpitalu, popisuję się przed widownią. To chore myślenie. Jakiś czas temu miałem problem z kręgosłupem. Jak przyjechał lekarz, to w pierwszym zdaniu powiedziałem, że „mam zdjęcia, codziennie mam zdjęcia!”. Popatrzył na mnie z niedowierzaniem: „Zamiast zapytać, co się panu stało i czy to jest poważne, pan mi mówi, że jutro ma zdjęcia?! Pan nie będzie miał zdjęć ani jutro, ani pojutrze. Ani popojutrze”. I wie pani, co się się stało…?
Nic się nie stało…
Otóż to! Czasem człowiek musi dostać młotem w głowę. Nieraz dostałem. Gdyby nie to, wielu rzeczy do dziś bym nie zrozumiał. Wcześniej tylko mówiłem, że życie jest najważniejsze, ale nie było. Praca była najważniejsza. Nigdy nie odwołałem żadnych zdjęć. Grałem chory, z zerwanymi wiązadłami krzyżowymi, rodząc kamienie czy z trzaśniętym kręgosłupem. Teraz wiem, że już bym tego nie powtórzył. Cieszę się, że wreszcie przejrzałem na oczy.
Zobacz również: Wojciech Mecwaldowski: „Przekroczyłem granicę z samym sobą, której aktor nigdy nie powinien przekraczać”
Często słyszę od aktorów, że wasz zawód jest formą ucieczki. Pan mówi: „Potrzebuję aktorstwa, żeby poznać swoje życie”.
Ja przed niczym nie uciekam, na pewno nie przed sobą. Ale rzeczywiście aktorstwo polega na traceniu własnego życia na rzecz życia bohaterów. „Przerabiam” więcej cudzych żyć niż normalny człowiek i dzięki temu odkrywam swoje mroczne i jasne strony. Często doskonalę się w rzeczach, na które jako Wojtek nigdy nie zwróciłbym uwagi. Przy „Dziewczynie z szafy” wyprowadziłem się z domu i przestałem mówić na prawie miesiąc, do „Śmierci Zygielbojma” musiałem podszkolić kilka języków oraz pisać lewą ręką. W serialu „Usta usta” – grać na perkusji i akordeonie. Sam bym sobie tego nie wymyślił.
Cały wywiad z Wojciechem Mecwaldowskim w nowej VIVIE!. Magazyn dostępny w punktach sprzedaży w całej Polsce od 2 grudnia.