Reklama

Genialny aktor, niewiarygodnie dowcipny człowiek, melancholijny mężczyzna, pracoholik uciekający z domu przed samotnością. Beata Nowickiej opowiedział o pechu w życiu, tajemniczym Bolku, alkoholu, nowej płycie, śpiewie na stole i pod stołem, otyłości olbrzymiej, władzy i schizofrenii zawodu. I o swojej wolności.

Reklama

Beata Nowicka: Zagrał Pan kilkadziesiąt ról. Czy jest wśród nich bohater, któremu Pan czegoś zazdrości?

Andrzej Grabowski: Jest wiele takich postaci. Na przykład zazdroszczę – paradoksalnie to zabrzmi – Ferdynandowi Kiepskiemu „tumiwisizmu”. Tego, że życie idzie obok, a on sobie egzystuje i się nie przejmuje. Jest mu dobrze. Pamiętam, jechałem kiedyś na jakąś imprezę, korek na drodze, stoję, nie ruszam się ani o centymetr, myślę tylko o tym, że rany boskie, przecież ja się spóźnię, cały jestem podenerwowany i nagle patrzę, a obok w ogrodzie trzech chłopów siedzi sobie na ławce pod jabłonką. Piją wódkę czy wino, zagryzają jakimś salcesonem albo kiełbasą, nożykiem coś tam kroją na papierze, spokojnie sobie jedzą, jabłko jakieś podniosą, gadają, rechoczą. Patrzę na nich i myślę: Jezus Maria, ja tu się denerwuję…

…a oni cieszą się życiem?

Kiedyś myślałem, że to jest tylko dowcip. To jest dowcip, ale z dużą dozą filozofii. Obecnie musiałby być inaczej opowiadany, ale wtedy brzmiał tak: Murzyn leży na plaży, podchodzi biały człowiek i mówi: „Słuchaj, leniu, dlaczego tak leżysz? Tam są krzaki, urwałbyś kawałek kija, przywiązał sznurek, szpilkę byś zakrzywił, robaka nadział, zarzuciłbyś, złowił rybę, sprzedał rybę i kupiłbyś wędkę. Jakbyś miał wędkę, dużo ryb byś łowił i kupił łódkę. Jakbyś miał łódkę, bardzo dużo ryb byś łowił i kupiłbyś kuter. Jakbyś miał kuter, kupiłbyś drugi, trzeci, piąty, dziesiąty. Miałbyś w końcu całą flotyllę rybacką, wynająłbyś ludzi, ludzie by na ciebie pracowali, a ty byś sobie leżał na plaży”. Na co Murzyn pyta: „A co ja teraz robię?”.

No i jaki z tego morał?

Taki, że zapieprzamy, żeby dostać to, co już dawno mieliśmy, czyli święty spokój. Bo co jest człowiekowi do życia potrzebne? Basen w domu? Niekoniecznie. Kiedyś będzie potrzebny basen, ale nie ten. To jest potrzebne: kawałek chleba, żeby było ciepło zimą, woda, herbata, mleko, pasztetowa, trochę boczku na święta, jakieś jajko, co kura zniesie. Tyle. Nic więcej. I bycie szczęśliwym. A szczęśliwym wcale nie jest ten, który ma pieniądze. Pamiętam, jak Robin Williams popełnił samobójstwo, Kamil Durczok, mój przyjaciel, zadzwonił do mnie – wtedy jeszcze pracował w TVN – i zapytał, czy mógłbym coś powiedzieć na ten temat. Byłem wtedy na wczasach odchudzających, dieta owocowo-warzywna w Karpaczu, mówię: „Kamil, nie mogę, bo odchudzam się w Karpaczu”. „To ja tam przyślę telewizję”, i przysłał. Musiałem pomyśleć, dlaczego człowiek, o którym cały świat myśli, że jest facetem wiecznie uśmiechniętym, mającym talent, pieniądze, sławę, no wszystko, popełnia samobójstwo?

Dlaczego?

Aktorzy to ludzie żyjący w wirtualnym świecie. Czasami nie jesteśmy sobą, wchodzimy w postać. Nie chodzi o to, że ja, Andrzej Grabowski, zapominam o tym, że jestem Andrzejem Grabowskim. Tylko że kiedy jestem księdzem, policjantem, chorym z urojenia, królem, żebrakiem, Gebelsem albo Ferdkiem, jest mi z tym dobrze, bo przez te parę godzin, kiedy gram, zapominam o bożym świecie. Jak aktora boli ząb, marzy o tym, żeby zagrać.

Bo tak się wkręca w rolę, że przestaje go boleć?

Dokładnie. Robin Williams zaczynał karierę od stand-upu. Ludzie nie mają pojęcia, co to znaczy robić stand-up, nie mając rekwizytu, kostiumu, tylko stojąc samemu przed mikrofonem i gadając przez godzinę na scenie amfiteatru, gdzie jest pięć tysięcy ludzi. To jest genialneuczucie. W tym momencie zaczynasz rozumieć ludzi, którzy walczą o władzę. Władza to narkotyk, a ty z tej sceny masz władzę nad ludźmi, bo teraz zrobisz tak, że oni będą się śmiali, a potem tak, że przestaną się śmiać. I wszyscy się na ciebie patrzą. To jest fascynujące. Ale żeby to osiągnąć,trzeba przejść przez etap…

…kiedy dla publiczności człowiek jest gotowy zrobić wszystko?

Tak. To, że specjalnie dla nich przyjechałem, nie znaczy, że zaraz zdejmę spodnie, bo ja dla sztuki wszystko. Wtedy to jest do zerzygania. Pamiętam, jak byłem młodym aktorem, jednym z moich wzorów aktorstwa był Innokientij Smoktunowski. Były dwa Hamlety na świecie, o których się mówiło: Laurence’a Oliviera i Innokientija Smoktunowskiego. No i któregoś dnia Innokientij przyjechał z Moskwy do Krakowa i w Teatrze Słowackiego wystawili „Czajkę” Czechowa. On grał doktora i ja przyleciałem zobaczyć, jak on gra. Minął pierwszy akt, myślę: No, nic nie zagrał. Dobra, w drugim pokaże. Minął drugi, nic nie zagrał. Szykuję się na trzeci akt, ale nic nie zagrał. Zdegustowany wracam do domu i myślę sobie: No co, nic nie poradzę. Siadłem i nagle myślę: Kurwa go mać, jak on genialnie zagrał! Genialnie zagrał, bo on nic nie zagrał. Bo on nie musiał nic grać, a ja i tak cały czas tylko na niego patrzyłem. Na tym to polega. Że ja się chcę patrzeć na tego aktora, obojętne, co on robi. To jest charyzma. Ale o czym myśmy wcześniej rozmawiali…?

O samobójstwie Robina Williamsa.

No właśnie. I my, aktorzy, ciągle rzucani między – nazwę to może nieadekwatnie – sacrum i profanum, czasem nie wytrzymujemy tej schizofrenii.

Zbliżył się kiedyś Pan do tej granicy, którą Robin Williams przekroczył?

Nie znam definicji depresji, więc możliwe, że były jakieś początki, ale staram się z tego wychodzić, czasami się udaje. Zdarza się, że człowiek ma doła, za dwa dni wpada w euforię i znowu zjeżdża w dół, taka dwubiegunowość – to też jest choroba, i to paskudna. Tego też doświadczyłem, choć nie sobą, tylko na sobie. Ale chyba nigdy nie zbliżyłem się do tej granicy, mimo że czasami jest ciężko. Człowiek budzi się i myśli: A po co mi to wszystko? Przecież kiedyś też się budziłem, może to był inny sufit, na ścianach nie było obrazów, ale byłem młody, życie miałem przed sobą. A teraz?

Reklama

Chce mi Pan powiedzieć, że życie ma już za sobą? Kilka dni temu miał Pan urodziny, co Pan rano pomyślał?

Nic. Nic kompletnie.

Reklama
Reklama
Reklama