Robert Janowski: „Byłem mężczyzną po przejściach i spotkałem kobietę z przeszłością”
„Tu nie było randek, poznawania się, tylko od razu pomidorówka na dzień dobry”, mówi Monika Janowska
- Krystyna Pytlakowska
Monika i Robert Janowscy poznali się 10 lat temu, a od ośmiu są małżeństwem. ,,Ja się czuję jak po ślubie od pierwszego dnia, gdy poznałem Monię, czyli prawie 10 lat temu", mówi artysta rozmowie z Krystyną Pytlakowską. Jak zaczęła się ich historia? Co małżonkowie cenią w sobie najbardziej?
Monika i Robert Janowscy o początkach swojego związku
Monika: Poznaliśmy się na Facebooku.
Robert: I ja zaprosiłem Monikę na śniadanie.
Monika: Byłam zszokowana, ponieważ uważam, że dziewczyny, już nie najmłodszej, nie zaprasza się na pierwszą randkę w świetle dziennym (śmiech).
W internecie odmłodziłaś się?
Monika: Ja czasem oszukuję w drugą stronę. Mówię, że mam już pięćdziesiątkę i wtedy słyszę: „Jak świetnie pani wygląda”.
Robert: Wiek jest w naszej głowie.
Ale poszłaś na to śniadanie?
Monika: Poszłam. Dosyć szybko się wtedy ,,uwinęliśmy”, nie przeciągnęliśmy spotkania do kolacji.
Robert: Kolacja ze śniadaniem, tak to się nazywa. Myśmy zaczęli nie od tej pory dnia. Jednak było spotkanie jeszcze tego samego wieczoru, ale wciąż bez śniadania. Mam na myśli konsumpcję (śmiech).
Monika: Nie mieliśmy się gdzie spotykać, ponieważ ja mieszkałam w Ameryce i tylko chwilowo byłam w Warszawie, a z Robertem były już nastoletnie córki. Przesiadywaliśmy więc w samochodzie godzinami, aż ktoś dał cynk prasie i na okładce jednego z dzienników cała Polska zobaczyła, ,,jak całuje Robert Janowski”. To nam trochę pomogło podjąć decyzję, że szkoda czasu na ukrywanie się. Spakowałam ,,Amerykę” i wróciłam do Polski już do wspólnego mieszkania.
Robert: Ja byłem od roku po rozwodzie, choć Monię atakowano, że rozbiła rodzinę.
I rok wytrzymałeś bez kobiety u boku?
Robert: Nie jestem odyńcem samotnikiem. Nie umiem więc żyć w pojedynkę. Ale miałem za sobą dwa nieudane małżeństwa, więc nie rzucałem się na oślep w czyjeś ramiona. Byłem mężczyzną po przejściach i spotkałem kobietę z przeszłością.
Monika: Tak się dobraliśmy. Poznaliśmy się w dobrym czasie i fajnym dla nas wieku.
Robert: Wcześniej musiałem sobie dawać radę, ale nie było to łatwe. Samotny facet, który ma dwie córki i nie jest sprawny na przykład w kuchni, musi się starać. Popisowe śniadanie to chrupki z mlekiem. To umiałem. Ja jadłem byle co.
Zobacz też: Monika Janowska o wydarzeniach sprzed lat: „Zabrali dokumenty, nadali obce imię”
Chodziłeś więc głodny?
Robert: Bardzo głodny. A tu poznaję na Facebooku dziewczynę, która jest radosna, uśmiechnięta, rozsiewa dobre emocje, a przy okazji śniadanko sobie zjemy… Zresztą Monia ma nazwisko panieńskie Głodek.
Monika: Zabłysnęłam dowcipem, bo gdy Robert zaprosił mnie wtedy na tę kolację, powiedziałam, że chętnie z nim zjem, bo moje nazwisko zobowiązuje (śmiech).
Gdy dwoje ludzi pierwszy raz spotyka się, nawet wirtualnie, to jest między nimi siła przyciągania?
Robert: Nie od razu.
Monika: Ale powiedziałeś, że jak tylko mnie zobaczyłeś, to już wiedziałeś, że będziemy razem.
Robert: Jak cię zobaczyłem, to wiedziałem, że chciałbym, żebyś została kobietą mojego życia. Ale oczywiście nie kochałem cię od razu tak mocno, jak dzisiaj.
Robert był i jest bardzo przystojny. A Ty wtedy byłaś już wolna?
Monika: Tak, nie miałam zobowiązań, też byłam po rozwodzie, choć miałam inne problemy. Ktoś
„na górze” uznał, że jestem siłaczką, i mi trochę do wora na plecach dołożył.
Zdziwiłaś się, że taka znana postać z telewizji pisze do Ciebie?
Monika: Znałam Roberta z „Metra”. W Stanach nie oglądałam programu „Jaka to melodia?”. Robert był więc cały czas dla mnie tym młodym z musicalu, który oglądałam jako 16-latka. Już nawet sama nie wiem, ile razy byłam na sztuce i zawsze trafiałam w obsadzie na ,,Jana” Janowskiego. Ale, jak już się zwierzamy, to przyznaję, że ja Roberta zaczepiłam pierwsza w internecie.
Robert: Wysłałaś tylko zaproszenie na Facebooku.
Monika: Lubię środowisko artystyczne. Pochodzę ze wsi, nie było tam wiele możliwości, ale ciągle brałam w czymś udział. Kurs tańca, konkursy recytatorskie, uczyłam się przez chwilę gry na akordeonie, chyba w kościele. W naszej wiosce jest tylko kilkanaście domów, cmentarz i kościół właśnie.
Robert: Cudna wioska.
Monika: Pamiętam, jak mamie udało się zdobyć ten akordeon. Byłam dosyć mizerna i nie za duża. Instrument był szerszy ode mnie. Gdy grałam, było widać spod niego tylko moje tyczkowate nogi. Nie poszłam jednak za głosem serca, tylko za głosem rozumu i rodziny, która chciała, żebym miała stabilny zawód. Ale nawet na studiach natychmiast wkręciłam się w grupę artystyczną. Później ,,zarzuciło” mnie do Łodzi. A potem wyjechałam do Anglii, żeby skończyć podróż w Ameryce, gdzie wyszłam za mąż za świetnego człowieka, też wspaniałego artystę. Nie przerażał mnie więc związek z kimś z branży artystycznej.
Zobacz też: Monika Janowska o hejcie: „Popadłam w silną nerwicę, to doświadczenie było dla mnie totalnie obce”
Robert: Wyznaj, że twój były mąż współpracował z Julio Iglesiasem.
Monika: To prawda, miałam bardzo ciekawe życie. Mój, były już, mąż należy do Latin Grammy Awards, dzięki czemu miałam przyjemność bywać na galach, poznawać ciekawych ludzi, znalazłam się nawet na prywatnych urodzinach Ricky’ego Martina. I ani jednego zdjęcia nie mam, Krysiu! Czy ty to rozumiesz? Wiem, że gdzieś krąży moja pamiątkowa fotka z Enrique Iglesiasem, ale to tyle! Żadnych ,,namacalnych” dowodów (śmiech).
Miałaś śmiałość do artystów. To rzadko się zdarza u dziewczyny ze wsi.
Monika: Śmiałość przyszła z czasem. Nie urodziłam się przebojowa. Pracowałam też jako kostiumograf w filmie „Wyjazd integracyjny”, więc poznałam również polskie środowisko artystyczne.
Robert: A nie szukałaś wśród nich mężczyzny swojego życia?
Monika: Ja w ogóle nie szukałam. Przyjechałam tu tylko na chwilę, na premierę tego filmu, i miałam wracać do Ameryki po sylwestrze i świętach. Ale pierwszego stycznia poznałam Roberta.
Który był wtedy na szczycie.
Robert: Jeśli chodzi o pracę w telewizji, to tak. Program cieszył się wielką popularnością.
Monika: I nagrywałeś płyty. Nie mogliśmy się w Polsce za często spotykać, bo byłeś w Krakowie, ja w Warszawie i tylko czatowaliśmy. Nie było warunków na prawdziwe życie.
Robert: Ale w internecie też można odkryć wiele cech partnera.
Na przykład?
Robert: Poczucie humoru i to, że Monia jest typem kwoki, która swoimi skrzydłami chroni miłosne gniazdo. I choćby wokół nas szalało tsunami, przy niej czuję się bezpiecznie. A to jest najważniejsze dla faceta, jak się okazuje.
Zwłaszcza ktoś po przejściach, tak jak Ty. Potrzebowałeś osoby, która by Cię przytuliła i dała Ci czułość?
Robert: Wtedy byłem na maksa jej. Dobrze, że nie zafascynowałem się kimś niestabilnym emocjonalnie.
A skąd wiedziałeś, że jest stabilna?
Robert: To ujawnia się, gdy ludzie zaczynają ze sobą mieszkać. Minął jeden rok, drugi, trzeci, czwarty. I szczęśliwie mija nam już 10.
Monika: Myśmy ten związek zaczęli jakby od drugiej strony. Tu nie było randek, poznawania się, tylko od razu pomidorówka na dzień dobry i pobudka o szóstej rano, bo trzeba dzieci odwieźć do szkoły.
(...)
Dobrze, to wróćmy do Waszych początków. Zamieszkałaś z Robertem. Jak przyjęły Cię jego córki?
Monika: Bardzo dobrze. Starsza – Anielka – już mieszkała z nami na stałe, a młodsza na początku tylko dochodziła, a po półtora roku też się do nas przeniosła. I przez tych 10 lat stworzyłyśmy sobie własne życie. Wychowywałam je bez żadnego planu i doświadczenia. Nie mam własnych dzieci. Nie miałam też pomocy babć. Byliśmy we czwórkę. I nie miało znaczenia, czy jestem ich biologiczną matką, czy nie. Miałyśmy z dziewczynami tylko siebie. I, jak w innych rodzinach, bywało różnie. Ale miałam jeden cel: wychować je w miłości i poczuciu bezpieczeństwa. Reszta wychodziła w praniu.
A Ty się tylko im uważnie przyglądałeś?
Robert: Obdarzyłem Monikę pełnym zaufaniem. Przyglądać się to znaczy doszukiwać się negatywów. A ja nie chciałem się czepiać, bo obecność Moniki była dla mnie ulgą. Kobieta w domu to olbrzymia emocjonalna pomoc. Poza tym, z takich przyziemnych spraw, nie musiałem już siedzieć w kuchni ani ogarniać szkoły córek. Mogliśmy się tym dzielić. Żyjemy po partnersku, ale ja byłem wtedy bardzo aktywny zawodowo i większość obowiązków spadła na Monikę.
Monika: A ja, po prawie 20 latach od opuszczenia Polski, wróciłam do kraju i zaczęłam wszystko od początku. Nowe miasto, nowa rodzina, i to od razu w całym zestawie – z dziećmi. Robert pracował, a ja tworzyłam nasz DOM. Taka była nasza wspólna decyzja. Dziewczynki nie były na tyle duże, żeby je puścić samopas. 11 i 13 lat to trudny wiek. Potrzebowały mnie.
Zobacz też: Robert i Monika Janowscy świętują 10. rocznicę związku. Oto historia ich miłości
Można pokochać nie swoje dzieci?
Monika: Pokochałam najbardziej na świecie. Ale to nie przyszło od pierwszej chwili. Mówi się, że jeśli kochasz mężczyznę, to miłości wystarcza i dla jego potomstwa. Dla mnie to bzdura. Więź się tworzy latami. Ja na początku chciałam przede wszystkim, żebyśmy się z córkami Roberta polubiły. Gdyby nie było tej wzajemnej ludzkiej sympatii między nami, to ani Robert, ani ja nie wyobrażamy sobie, że moglibyśmy być razem. To by się nie udało. Teraz są już dorosłe, cudowne i piękne. I mówię to z dumą i satysfakcją, że świetnie wychowane.
Robert: Potwierdzam. I dodam, że nie dałbym sobie rady jako samotny ojciec. Ja tu byłem bardziej tatusiem córeczek, a Monia złym gliną. Ja byłem od rozpieszczania, a od codzienności i stawiania granic była Monika. Gdybym był bez niej, bałbym się teraz wypuścić moje córki w świat. Nie umiałbym ich na to przygotować. Monia jest cudem dla nas.
Monika: Największe ,,cuda” już są dorosłe i ślą laurki na Dzień Matki.