Andrzej Kosmala wspomina Krzysztofa Krawczyka: „To był człowiek dusza. Mówił, że miłość jest darem z nieba”
Menadżer o dramatycznych doświadczeniach wokalisty. Tragiczny wypadek omal nie przerwał jego kariery…
- Elżbieta Pawełek
Był taki jak my, tylko większy”, mówili ci, którzy znali Krzysztofa Krawczyka. W życiu stoczył wiele walk – o karierę, miłość, sławę. I wszystkie wygrał. Król polskiej piosenki odszedł, ale jego „Parostatek” wciąż płynie… Pozostawił nam piękne piosenki. W życiu Krzysztofa Krawczyka nie brakowało dramatycznych doświadczeń. Ale on był wojownikiem i walczył do końca, jak mówi Andrzej Kosmala, jego najbliższy przyjaciel i menedżer, w poruszającej rozmowie z Elżbietą Pawełek.
Wydawało się, że Krzysztof Krawczyk pokona chorobę. Jeszcze niedawno był wdzięczny fanom za wsparcie i dziękował Bogu, że żyje.
Nie chciał nikogo zasmucać, ale zanim z koronawirusem trafił do szpitala, był już ciężko chory. Zdobył się jeszcze latem na ogromny wysiłek i nagrał płytę z piosenkami Johnny’ego Casha. Wziął też udział w filmie dokumentalnym o sobie pod tytułem „Całe moje życie”. Dzielnie to zniósł, światła, kamery, wywiady… Wyznam szczerze, bardzo się wzruszam, jak oglądam ten dokument, w którym Krzysztof powiedział takie piękne zdanie: „Jedno, co mnie najbardziej cieszy, że nie zmarnowałem życia”.
Ktoś powiedział, że to był kawał wojownika…
Tak, on cały czas walczył i podnosił się po każdym upadku. Do końca miał apetyt na życie. Pamiętam, jak kiedyś się zastanawialiśmy, jak będzie wyglądał świat za 20 lat. Czy kogoś będą wtedy porywały piosenki Beatlesów, czy ktoś będzie wiedział, co to był parostatek? W pewnym momencie Krzysztof przerwał te dywagacje: „Ale o czym my tutaj, do cholery, rozmawiamy. My żyjemy i nigdzie się jeszcze nie wybieramy!”. Znaliśmy się 50 lat, współpracowaliśmy 47 i jak teraz sobie przypominam, prawie nigdy nie rozmawialiśmy jak faceci ani o polityce, ani o sporcie. Zdarzało się nam rozmawiać o kobietach, ale głównie tematem naszych rozmów były muzyka i praca. Krzysztof był niespokojnym duchem. Potrafił wieczorem do mnie zadzwonić, kiedy jeszcze nie było komórek, i zarzucić mnie pomysłami: „Słyszałeś tę nową piosenkę?” – tu wymieniał wykonawcę – „Może pójdźmy w tym kierunku?”. Stąd w jego repertuarze jest taka różnorodność stylów, rzadko spotykana na świecie. Może tylko Elvis Presley potrafił śpiewać i rock and rolla, i włoskie i meksykańskie piosenki.
[...]
Krawczyk, śpiewający najpierw z Trubadurami, a potem solo, stał się królem polskiej piosenki. A jakim był człowiekiem?
Kiedyś dziennikarz spytał mnie, jakie słowo kojarzy mi się z Krawczykiem. Bez zastanowienia odpowiedziałem: „Serce”. To był człowiek dusza. Niezwykle ciepły, mający dla każdego uśmiech i dobre słowo. Pojechał do sanatorium i pomagał innym kuracjuszom. Ludzie przecierali oczy ze zdumienia, że sławny człowiek, a taki uprzejmy. Drzwi paniom otwierał, pomagał wejść po schodach… A ile ludzi pisało do niego z prośbą o pomoc czy ratunek. Gdybym pokazał mu te wszystkie listy, umarłby z rozpaczy. „Krzysiu, świata nie uratujesz, ale śpiewem niesiesz ludziom radość i to jest twoją misją”, mówiłem, widząc, jak się tym dręczy. Założył fundację we Włocławku, chyba się nazywała „Serce dzieciom”. W Ameryce grał dobroczynne koncerty dla chorych dzieci w Polsce. Zaśpiewał ostatni dobroczynny koncert z Krzysztofem Klenczonem, a dwie godziny później Klenczon zginął w wypadku samochodowym. Krzysztof miał potem wyrzuty sumienia, że gdyby po koncercie został z nim dłużej, może nie doszłoby do tej tragedii.
Opowiadałeś, że od pierwszych chwil Waszej znajomości Krzysztof chciał Ci nieba przychylić…
Na początku sądziłem, że chce w ten sposób zdobyć moją sympatię i pomoc przy starcie do solowej kariery. Ale szybko przekonałem się, że to taki człowiek, który daje, nie licząc na nic w zamian. Zawoził mnie nieraz do Domów Centrum i kupował koszulę. Garnitury zawsze miałem od Krawczyka, bo jak były dla niego przyciasne, idealnie leżały na mnie. Bez jego podbojów NRD nigdy nie ubrałbym tak elegancko moich dzieci. Przywoził im całe worki nowych ubrań i zabawek. O morzu alkoholu, którym umacnialiśmy naszą przyjaźń, nie wspomnę, bo to było normalne w kraju, który pod koniec lat 70. przypominał bal na „Titanicu”. Hojność Krawczyka była powszechnie znana. Nigdy nie przeszedł obojętnie obok ulicznego grajka, zawsze coś mu wrzucił do kapelusza. Obsługa w hotelach go uwielbiała, bo dostawała sute napiwki tylko za to, że drzwi mu otwierała. Jak Krawczyk podjeżdżał pod hotel Polonez w Poznaniu, to wybiegali wszyscy portierzy i chwytali za jego walizki. A jak go lubili kelnerzy! Przez ostatnie 20 lat, kiedy przyjeżdżał do Warszawy, zawsze mieszkał w hotelu MDM przy placu Konstytucji. To był jego drugi dom, jak mówił. Miał tam zawsze ten sam pokój na pierwszym piętrze od podwórka. Jadał zwykle na dole w restauracji U Szwejka, ale rachunki opłacała najczęściej Ewa. Krzysztof nie nosił przy sobie pieniędzy, bo im więcej ich miał, tym hojniejsze dawał napiwki, co nie za bardzo podobało się żonie. Kiedyś Ewa regulowała rachunek i Krzysztof zapytał, ile dała. „Tak jak w Ameryce, 10 procent”, powiedziała. Na to on oburzony: „Co ty opowiadasz, w Ameryce jest 15 procent!”. „A mi dawali 10”, skwitowała Ewa, która w Chicago stała za barem w polonijnym klubie Cisza Nocna, gdzie Krzysztof śpiewał, tak jak wielu innych artystów z Polski, i tam się poznali.
Sprawdź też: Był żonaty trzy razy. Krzysztof Krawczyk szczęście odnalazł jednak dopiero u boku Ewy
Kiedy się poznali, Krzysztof śpiewał w Trubadurach, a Andrzej był dziennikarzem Polskiego Radia, zdjęcie z 1977 roku.
Ewa była wielką miłością Krzysztofa…
Krzysztof mówił, że miłość jest darem z nieba. Gdy trafi na podatny grunt, otwarte serce, potrafi być lekiem na wszystko. Poznał Ewę w odpowiednim momencie. Czuł się w Stanach samotny, był spragniony miłości. To nie był kraj, gdzie spełnił się jego „american dream”. Wprawdzie pozostawał jeszcze formalnie mężem Haliny Żytkowiak, z którą śpiewał w Trubadurach i miał z nią syna, ale jego serce biło już dla Ewy. Często potem żartował, że nie musi się o nic martwić, bo czuwają przy nim dwa anioły: jego menedżer Andrzej Kosmala i jego żona Ewunia. Po powrocie do Polski było im ciężko. Zamieszkali w domku w Grotnikach pod Łodzią. Brakowało im garnków, firanek, krzeseł. Spali na materacu. Ale Krzysztof miał taki przypływ energii, był tak szczęśliwy, że mógł pracować od rana do wieczora. Wkrótce umocnił swoją pozycję na polskiej scenie.
Tragiczny wypadek samochodowy w 1988 roku omal nie przerwał jego kariery…
To stało się pod Buszkowem, na zakręcie śmierci, gdzie wcześniej zabili się Kobiela i żona Baszanowskiego. W bydgoskim szpitalu nie poznałem Krzysztofa i wyszedłem. A jak wróciłem, musiałem stać oparty o ścianę, żeby nie zemdleć. Tak miał zmasakrowaną twarz. Na drugi dzień powiedział przez zadrutowane zęby: „Dbaj o zespół, trzeba też kupić nowy samochód”. Pomyślałem wtedy, że wyjdzie z tej tragedii. Był człowiekiem walki, nieustannie przejmował się pracą, ciągle o niej rozmawialiśmy. Jak pojawiły się komórki, potrafił mi nagrać 14 wiadomości nad ranem. Więc jak budziłem się w południe, musiałem wszystkich odsłuchać i nagrać mu 14 swoich wiadomości. Żartowaliśmy, że firma Krawczyk i Kosmala działa całodobowo.
Krzysztof mówił, że ten wypadek to była Boża edukacja, bo dzięki niemu stał się innym człowiekiem. Czy to prawda, że modlił się przed swoimi koncertami?
Tak, i to z całym zespołem. Wszyscy chwytali się w kręgu za ręce i modlili się. Krzysztof odmawiał jeszcze swoją modlitwę: „Pozwól nam, Boże, przynieść radość ludziom, dla których występujemy”. Wiele razy było tak, że przed koncertem padał deszcz. Wchodzili na scenę – przestawało padać; schodzili z niej – znowu zaczynało lać. Ktoś powie: przypadek, ale on wierzył, że to było Boże działanie.
Rzadko się zdarza, że ktoś z playboya, jakim był wcześniej Krawczyk, zamienia się w bogobojnego człowieka…
Poznałem go jako człowieka niewierzącego. Kiedy w wieku 16 lat stracił ojca, wykrzyczał Panu Bogu na cmentarzu: „Boże, zabrałeś mi ojca, więc nie ma Ciebie. Nie jesteś dobrem, nie jesteś miłością”. Był silnie związany z ojcem, aktorem i śpiewakiem operowym, śpiewającym pięknym barytonem romanse rosyjskie. Po jego śmierci matka wpadła w depresję i Krzysztof został gońcem, żeby zarobić na utrzymanie rodziny. Wspominał, jak kiedyś stał pod kuchnią łódzkiej restauracji i chłonął zapach schaboszczaka, na którego nie mógł sobie pozwolić. Ale zaczął wracać do Boga już na emigracji w Ameryce. Jak trwoga, to do Boga, a nie wiodło mu się tam najlepiej. Dorabiał na budowach, żeby się utrzymać. Którejś niedzieli Ewa zaciągnęła go do polskiego kościoła na Jackowie. Krzysztof przez całą mszę żuł gumę i ksiądz go zrugał przy wszystkich. Zrobiło mu się wstyd. Po powrocie do domu wziął książeczkę do nabożeństwa i natrafił na takie zdanie: „Pan Bóg mieszka w nas, a my w Panu Bogu”. Od tego czasu, jak mi powiedział, coraz częściej o Nim myślał. Ale tak naprawdę wrócił do Boga po wypadku w Polsce. Nagrał wtedy płytę z Psalmami króla Dawida i poznał słynnego ojca Górę, który tak wspominał ich spotkanie: „Patrzę, stoi jakiś zarośnięty dziod nie dziod o kulach u furty naszego zakonu i pyta: »Ojcze, co robić?«. »A kim ty jesteś?«, spytałem. »Jestem śpiewakiem, nazywam się Krzysztof Krawczyk«. Wtedy coś mi się rozjaśniło i odrzekłem: »To śpiewaj na chwałę Pana, najlepiej Psalmy Dawidowe«”. Potem, jak się zaprzyjaźnili, ojciec Góra zrobił nam piękny wybór Psalmów w nowych wersjach językowych.
Cały wywiad w nowej VIVIE! Nowy numer magazynu w sprzedaży od czwartku, 22 kwietnia.
Sprawdź też: To kolejny cios dla rodziny Krzysztofa Krawczyka: „Czeka nas najgorsze!”
Andrzej Kosmala wraz z Krzysztofem Krawczykiem i Ewą Krawczyk, 2014 rok