TYLKO U NAS Paweł Deląg opowiedział o kłamstwach na swój temat oraz wielkim zawodzie miłosnym
- BEATA NOWICKA
1 z 5
Paweł Deląg to polski aktor, który zadebiutował w 1993 roku. Wystąpił wtedy w dziele Stevena Spielberga "Lista Schindlera" oraz pojawił się na deskach Teatru Powszechnego. Od tego czasu jego kariera cały czas się rozwija. Zagrał w takich polskich produkcjach, jak "Młode wilki", czy "Chłopaki nie płaczą", a od 2008 roku występuje również za wschodnią granicą. Ostatnio został również producentem filmowym. Jego debiut, komedia "Wszystko albo nic", w Czechach stała się wielkim hitem. Teraz przypominamy wywiad z aktorem z kwietnia tego roku. Tylko VIVIE! zdradził on swoje sekrety.
Polecamy też: Paweł Deląg TYLKO NAM mówi o swojej produkcji „Wszystko albo nic”. EKSKLUZYWNE VIDEO
Jest Pan trochę takim samotnym wilkiem w środowisku. Choćby dlatego, że kiedy duża część Pana kolegów po fachu „chodzi na ściankach” komercyjnych imprez, Pan chodzi do kina i ogląda filmy.
- Berlin, Cannes, Wenecja, Oscary to filtry, które pozwalają wyłapać najciekawsze, najbardziej oryginalne produkcje. Zwracam uwagę, jakie filmy złapały się na tę siatkę, i staram się je obejrzeć. Uważam, że powinienem.
I to właśnie mi się spodobało. Że spoza własnego ego aktor potrafi dostrzec twórczość innych.
- Wczoraj oglądałem „Milczenie” Scorsese, mistrza nad mistrzami, który notabene nigdy nie został nagrodzony statuetką. Scorsese robi czasami filmy komercyjne, na przykład „Wilka z Wall Street”, gdzie bohaterowie bzykają się non stop i wciągają kokę każdym możliwym otworem. Ale nawet tu potrafi tak złapać publikę za gardło, że film ogląda się z zapartym tchem. A po trzech latach pojawia się „Milczenie”, film, który dotyka istoty człowieka. Toczy wieczny dyskurs, gdzie jest ten Bóg, czy on w ogóle jest? Film, który wymaga cierpliwości. To mnie w Scorsese zachwyca, że z jednej strony może być vulgarem, który zabawia, a potem odjeżdża w głęboką medytację, filozofię.
2 z 5
Widział Pan jakiś nowy film o silnej kobiecie?
- Dwa dni temu „Jackie”. Wielka kreacja Natalie Portman. Powalony jestem tym filmem, bo jest to psychodrama stanu szokowego po śmierci męża. Historia first lady, za plecami której kłębią się interesy państwa, różne brudne sprawy, zdrady, cierpienie, ogromna samotność. Sama próbuje uporządkować świat, który nagle zostaje rozbity na tysiące kawałków, a jednocześnie szuka odpowiedzi na pytanie, jakie jest miejsce człowieka w historii. Wszyscy żyjemy na krawędzi czasu, za nami setki pokoleń, których już nie ma, kości przodków, a my w rozkroku między ciemnością a jasnością, w shadow. Pada tam zdanie: „Nie możemy pokazać światu, że jesteśmy takimi barbarzyńcami”. Trochę myślałem o polityce, kiedy wyszedłem z kina.
Interesuje Pana?
- Bardzo. Z dwóch względów, po pierwsze, to jest przestrzeń, w której żyjemy, a w związku z tym wszystko, w pewien sposób, jest polityką, nawet chodnik przed knajpką, w której teraz siedzimy, ponieważ to, czy on jest krzywy, czy prosty, leży w gestii pana burmistrza. A skończywszy na kwestii emerytury czy ZUS-u dla mojej mamy. Żywotnie mnie to interesuje.
Należy Pan do tej grupy dzieci, która wspiera finansowo rodziców?
- Oczywiście. Kiedy słyszę, że w tym świecie starsi ludzie nie zasługują na wsparcie, to aż mnie wewnętrznie skręca. A jaką oni mieli możliwość wypracowania dobrobytu, skoro w PRL-u zasuwali po 30–40 lat za 10 dolarów na miesiąc? Solidnie wykonywali zawód, a dostają po 1200 złotych emerytury, kiedy sam czynsz wynosi 300 złotych. Gdzie inne rachunki, jedzenie, lekarstwa? To jest przede wszystkim brak szacunku dla naszych rodziców, nie dla anonimowej grupy społecznej „ludzi starszych”, tylko dla NASZYCH bliskich. Gdyby nie wsparcie, moja mama na pewno nie dałaby sobie rady.
Polecamy też: Czy syn Pawła Deląga zostanie nowym królem Instagrama? Jego zdjęcia już podbijają Internet!
Smutne, że takich mam są tysiące.
- No właśnie, i to też jest polityka. Platforma w pełni zasłużyła na porażkę, winna była arogancja, brak zwyczajnego instynktu samozachowawczego i lekceważenie potrzeb socjalnych milionów. Wkurza mnie, że u nas jest teraz takie przeciąganie liny, udowadnianie, gdzie leży „prawda” polityczna, i dzielenie, kto jest po jakiej stronie. Ja się nie godzę na to! Dla mnie to jest straszna głupota, sytuacja niepoważna. Zamiast budować mit, wokół którego możemy się konsolidować, uprawiać politykę jedności narodu, dzieli się Polaków na lepszych, mądrzejszych, bardziej uprzywilejowanych i tych drugich. Nie pamiętam, żeby wcześniej był taki rozdział w naszej historii. Sam się nawet zastanawiam, do której grupy należę. Do której, jak pani myśli?
Przy tej władzy…? Odnosząc sukcesy w Rosji…? Hm.… chyba ma Pan przechlapane.
- Myślę, że powinno być na odwrót. Polska stoi tyłkiem odwrócona do Wschodu. W naszym żywotnym interesie, i kulturalnym, i politycznym, i ekonomicznym, leży budowanie relacji z Białorusią i Ukrainą. Z mojego doświadczenia, z moich obserwacji ostatnich 10 lat wynika, że oni bardzo otworzyli się na Europę. Białorusini, którzy nigdy nie chcieli rozmawiać ze mną po polsku, w tej chwili nie tylko się starają, lecz także wspominają, że „mój babuszka, dieduszka jest z pochodzenia Polakiem”. Na Ukrainie, szczególnie zachodniej, można zaobserwować to samo. W Polsce jest mnóstwo młodych ludzi zza wschodniej granicy, którzy u nas widzą swoją przyszłość. Mamy ogromną szansę, żeby wreszcie zbudować jakiś kulturowy most między Polską a ościennymi kulturami. Uważam, że potrzebujemy się pod każdym względem.
Może to rola wymarzona dla Pana, żeby być takim ambasadorem między kulturami?
- No cóż, to może być moje zaangażowanie na poziomie producenckim w niektóre międzynarodowe projekty, ale łatwo się wtedy narazić na zarzut, że realizuję swoje własne, indywidualne, egoistyczne cele. Z jednej strony tak jest, bo nie utrzymałbym się tutaj. Ani rynek filmowy, ani producenci w Polsce nie daliby mi szansy, żebym żył z tego zawodu. Więc za chlebem pojechałem za granicę, jak wielu innych Polaków.
3 z 5
Ma Pan teraz jakiś konkretny plan?
- W tej chwili jako producent staram się o wsparcie na projekt, który jest już w PISF i nazywa się „Find friends”. Reżyseruje Piotrek Trzaskalski, operatorem jest Paweł Edelman, muzyka Paweł Mykietyn, mamy koproducentów ukraińskich. To jeden z ważniejszych projektów, który podejmuje temat miejsca Ukrainy w Europie, jest jakąś próbą znalezienia wspólnego języka, może troszeczkę – choć jest to daleko posunięta interpretacja – odpowiedź na „Wołyń” Wojtka Smarzowskiego. Ale pracuję również nad komercyjnymi projektami, i taki właśnie jest film „Wszystko albo nic”, który aktywnie wspierałem producencko.
Ciekawa jestem, gdzie Pan tak naprawdę mieszka?
- W Polsce. Media mi wmawiają, że mieszkam w Moskwie, że mam tam wielkie mieszkanie, i tak się tego uczepili, że wymyślają różne niestworzone rzeczy. Są to same kłamstwa i bzdury. Nie. Nie mieszkam w Moskwie, nigdy nie miałem tam mieszkania. Jak mam pracę, to tam jeżdżę, ale żyję w Polsce. Po prostu robię to, w czym jestem dobry. Uważam, że największym grzechem jest niezrealizowany potencjał. Talent, który człowiek posiada. Niedawno przeczytałem książkę Bronnie Ware, australijskiej pielęgniarki, która 12 lat opiekowała się umierającymi ludźmi.
I zadała im pytanie, czy istnieje coś, co zrobiliby w swoim życiu inaczej, gdyby mogli. Odpowiedzi to była ich ostatnia lekcja dla żywych. Czytałam, że w epoce korpo i wyścigu szczurów powinna to być lektura obowiązkowa.
- Pamięta pani pięć rzeczy, których ludzie najbardziej żałują?
Oczywiście.
- Na pierwszym miejscu jest żal za niezrealizowanym planem. Każde życie ma własny cel, zamysł, głębszy sens, potencjał i większość z nas tego indywidualnego planu nie realizuje. Brakuje nam odwagi, za bardzo skupiamy się, żeby zadowolić innych, żeby inni nas „pochwalili”. Pamiętam taki moment, jechałem taksówką na plan zdjęciowy w Moskwie, kierowca był strasznym gadułą, powiedział, że jest prawosławny, i zapytał, czy ja jestem wierzący. „Jestem wierzący”, odpowiedziałem, a on na to, czy już wiem, jaki zamysł ma Bóg wobec mnie. Mnie to zdanie zatrzymało w połowie drogi. Wcześniej myślałem oczywiście o tym, ale może nigdy nie zadałem sobie tego pytania w tak bezpośredni i prosty sposób.
I co mu Pan odpowiedział?
- Nic. Wbiło mnie w fotel. On to zauważył i machnął ręką: „Nic nie szkodzi, nie martw się. Budietie sleduszcim razem w Maskwie, ja was tagda zabieru z saboj i pajediem k batiuszkie, on żywiot niedalieko Maskwy, wsie k niemu jezdiat”. Zrozumiała pani?
Polecamy też: Paweł Deląg: „Za dwa, trzy lata mogę być dziadkiem”. Pan Amant szlocha za uciekającą urodą!
Tak. Następnym razem zawiezie Pana pod Moskwę do ojca duchowego, do którego wszyscy jeżdżą, i on Panu pomoże tę drogę odnaleźć.
- Jeszcze tam nie dotarłem, ale zawsze wierzyłem w to, że życie wysyła nam mnóstwo takich sygnałów. Że mamy takie chwile, kiedy ktoś nam podpowiada, w którą stronę powinniśmy iść, co powinniśmy robić, bo często żyjemy w ciemności, w chaosie, niepewności, strasznie dużo jest w tym lęku. Zawsze miałem poczucie, że jest taka duchowa magiczność w człowieku, aż do momentu, który nastąpił jakieś pięć miesięcy temu, kiedy dostałem pałą w łeb.
Pięć miesięcy temu…?
- Mniej więcej tak.
A co się wtedy stało?
- Kryzys osobisty, tak to nazwijmy dyplomatycznie. Wszystkie wartości, w jakie wierzyłem, że one mają rację bytu, że one mają sens, że właśnie w ten sposób powinno się żyć, że tym człowiek powinien się w życiu kierować, że serce jest ważne, a za nim podąża umysł… To wszystko nagle zostało zanegowane… (milczenie). Ciężko się po czymś takim pozbierać. No bo co? Wychodzi na to, że byłem naiwniakiem.
Z jednej strony trochę to dziwnie brzmi, kiedy mężczyzna ma ponad 40 lat…
- …prawda? Ale okazuje się, że jednak byłem.
No dobrze, może był Pan naiwniakiem, ale czy to źle, skoro pozostał Pan wierny sobie? Według mnie to wartość. Może to „zła kobieta była”?
- (śmiech). Mimo wszystko wciąż wierzę, że te znaki się pojawiają… Wie pani, ostatnio patrzyłem na dwie osoby odchodzące: panią Danutę Szaflarską i pana Witka Adamka. Patrzyłem na dwa życia i na dwa wspomnienia związane z tymi osobami.
Pana osobiste?
- Tak. Danuta była dla mnie przykładem człowieka, który wierzy, że życie ma sens, ma smak, ma wartość. W niej była fenomenalna afirmacja życia, przeżyła 102 lata, a ja wciąż widziałem w jej oczach błysk. Mój ulubiony filmik z Danusią trwa dwie minutki. Przychodzi do lekarza, puka, staje w półotwartych drzwiach: „Dzień dobry, pani doktor, można?”. Cisza, lekarka udaje, że jej nie widzi i nie słyszy. „Czy można?”. Cisza. W końcu znad papierów słychać: „Proszę”. Szaflarska wchodzi i staje na środku gabinetu, wciąż niezaszczycona wzrokiem lekarki. Nagle słyszy: „Niech się rozbierze i położy”. „Słucham, pani doktor?”. „Niech się rozbierze i położy”…
…Na co Szaflarska: „Niech się pocałuje w dupę!” i wychodzi.
- (śmiech). To była Danusia, pełna godności i radości życia. A potem nagle przypominam sobie moje ostatnie spotkanie z Witkiem Adamkiem i nie chciałbym mieć takiego wspomnienia. Dzwoniłem do niego z prośbą, żeby nam udostępnił prawa do „Samotności w sieci”. Przymierzaliśmy się do nakręcenia wersji wschodniej, czyli ukraińsko-rosyjskiej. I to była tak niedobra rozmowa z jego strony, tak agresywna, tak brutalna, że prawniczka, która też brała w niej udział, powiedziała: „W taki sposób nikt jeszcze ze mną nie rozmawiał”. Może dostanę po głowie od środowiska, ale pomyślałem sobie: po co mamy robić takie rzeczy w naszym życiu? Nie wiemy, ile nam dano czasu, szkoda zostawiać tego typu kupy po sobie.
4 z 5
Myśli Pan o Bogu coraz częściej?
- Siłą rzeczy. Negatywne doświadczenia do tego skłaniają. Choć na drugiej szali tego pozytywnego przekazu jest też samotność. Ja odczuwam ją w sposób skomasowany, zagęszczony do grac możliwości, dlatego że bardzo często ceną, którą płaciłem za pracę za chlebem, jest nieobecność i stan bycia pomiędzy. Zapłaciłem za to w jakiś sposób swoim życiem osobistym. Z tym jest mi najtrudniej. Wtedy najczęściej zakłada się coś w rodzaju oszałamiaczy, człowiek próbuje znaleźć coś, co wyciszy…
…jego wewnętrzne rozedrganie?
- Tak. Ja jestem zwierzę stadne. Pies w horoskopie chińskim. Potrzebuję kontaktu z ludźmi, potrzebuję dobrego otoczenia wokół siebie, lubię działać z ludźmi. Z moim zawodem też jest związany jakiś rodzaj samotności. Jesteśmy podzieleni, skłóceni, mamy poczucie odrębności, w pojedynkę walczymy z tym losem… A cała siła jest we współpracy, wspólnocie. Niektórzy mówią: im wyżej idziesz, tym bardziej jesteś samotny. Nie wierzę w to. No, chyba że mówimy o władzy, o wielkich pieniądzach. Wtedy faktycznie nie wiesz do końca, kto cię otacza. Czy to jest prawdziwy przyjaciel? Ale to jest paranoja, w której nie da się żyć.
Polecamy też: TYLKO U NAS Paweł Deląg mówi o swojej rodzinie i życiu na walizkach. EKSKLUZYWNE VIDEO
Ciągle przemieszcza się Pan między światami, czuje się Pan zmęczony?
- Moim punktem odniesienia jest Warszawa. Wcześniej był bardzo intensywny Paryż, często tam latałem, potem nagle pojawiła się Moskwa, Kijów, Mińsk i cały Wschód, choć nigdy nie marzyłem, żeby tam pojechać i pracować. Teraz, w ciągu ostatnich dwóch lat, bardzo często jeżdżę do Pragi, tam powstały dwa filmy i mam kolejne plany związane z tym rynkiem. Ale ciągle wracam.
Wybudzony ze snu miewa Pan zaburzenia orientacji, w jakiej przestrzeni Pan przebywa?
- Nie, ale sen to ciekawa sprawa. Wydaje mi się, że dobry sen oznacza dobre życie. Im jesteśmy starsi, tym mamy większy problem ze spaniem, co pokazuje, do jakiego stopnia musimy być rozwaleni wewnętrznie, psychicznie. Poza tym sen w pojedynkę – wydaje mi się – jest innym snem niż ten we dwójkę. We śnie we dwójkę zachodzi relacja biało-czarna, czyli yin i yang. Jeżeli relacja jest dobrze ustawiona, jest to związek kochających się ludzi, a nie egoistów, wtedy naprawdę następuje prawdziwa regeneracja tej energii, której potrzebujemy na życie.
5 z 5
Co jest dla Pana podstawą związku?
- Przede wszystkim zaufanie. To jest najważniejsze. Taki fundament, ostoja. Ale ciągle podróżując, jak się pani domyśla, nie jest mi łatwo zbudować coś trwałego. Uważam, że to nie jest dla mnie dobre. Samotni krócej żyją.
Zamierza Pan coś z tym zrobić?
- Staram się.
„Wszystko albo nic” – czy to jest Pana dewiza w związku?
- Tak! Mądry kompromis, bo w mądrym kompromisie jest wszystko albo nic. Wszystko w sensie, że staramy się – mówię o relacji damsko-męskiej, ale przyjaźni również to dotyczy – dać sobie to, co w nas najlepsze. Zaufać sobie i ofiarować najcenniejsze.
A kiedy pojawią się problemy, które przecież zawsze się pojawiają?
- Musimy ze sobą rozmawiać, szukać wyjścia. Każdy związek, każdy człowiek niesie ze sobą całą gamę problemów. Najczęściej od nich uciekamy, nikt ich nie chce, ale tak się nie da żyć. Tylko problemy mogą nas scementować, zbudować, możemy pójść dalej. Myślę, że problemy tak naprawdę uczą nas kochania. Na początku jest tylko zakochanie…
…które nie wymaga żadnego wysiłku. Czasami wystarczy powiew wiosny, jedno spojrzenie, gest, uśmiech.
- No właśnie. Ale kochania uczą nas tylko wspólnie przebyte kryzysy, wspólnie rozwiązane problemy. To buduje silne poczucie więzi, a nie to, na ile on mi imponuje, bo „jest taki męski”, a ona, bo „taka atrakcyjna”. To są jakieś fatalne zauroczenia. Jakieś wyobrażenia małego dziecka, niedojrzałej emocjonalnie osoby. A z drugiej strony bez założenia, że to jest dla mnie NAJWAŻNIEJSZA relacja – obok relacji z dziećmi – nic się nie może udać. Jeśli ktoś tylko udaje, jest bezczelny, jest oszustem, że w ogóle zaczyna taki związek. Popaprańcem, krótko mówiąc.
Polecamy też: Małgorzata Foremniak i Paweł Deląg w teatrze jako najgorętsza para Hollywood. Nie możecie tego przegapić!
Jest Pan fighterem, sam Pan tak o sobie kiedyś powiedział.
- Mam nadzieję, że wciąż jestem. Ale chyba muszę trochę odpocząć.
Od miłości?
- A czy się od niej da odpocząć? W teatrze IMKA z Małgosią Foremniak gramy Richarda Burtona i Liz Taylor. To było dla mnie duże odkrycie poznawcze. Rozdzierające pragnienie bycia razem i niemożność bycia razem. Konflikt indywidualności, które strasznie się kochały. Jakie on listy do niej pisał, jak ona o niego dbała. Spędzali razem mnóstwo czasu i intensywnie go przeżywali. On mówi, że to jest powiązanie atomów, które trwa wiecznie. Dlatego legenda ich miłości jest na stałe wpisana w kulturę, stała się symbolem. Już nie ma takich par, psiejemy.