Orły 2024: Eryk Kulm jr z nagrodą za najlepszą główną rolę męską
Młody gniewny polskiego kina. Tak mówił nam o roli w filmie „Filip”
Za nami gala Orłów 2024. Poznaliśmy już listę laureatów prestiżowych nagród. Jednym z artystów, do których trafiła statuetka polskiego Oscara jest aktor młodego pokolenia, Eryk Kulm jr. Otrzymał nagrodę za najlepszą główną rolę męską w filmie "Filip".
Przypominamy wywiad z Erykiem Kulmem jr, który ukazał się w lutym 2023 roku na łamach VIVY! Co mówił nam o swoim życiu, aktorstwie i roli?
[Ostatnia aktualizacja tekstu 4.03.2024]
Tak mówił nam o filmie Filip w archiwalnym wywiadzie
Mógł zostać pianistą, ale nie wytrzymuje długo w bezruchu. Wymarzył sobie aktorstwo. Mówi głośno, co myśli, i nie boi się łatki „trudny”. Z Katarzyną Piątkowską Eryk Kulm jr rozmawiał o tym, że lata spędzone w szkołach uważa za stracone, co dała mu rola w filmie „Filip” w reżyserii Michała Kwiecińskiego i dlaczego „jr” przy nazwisku jest dla niego tak ważne.
Mógł zostać muzykiem jak tata, ale – jak mówi – jest za bardzo kinetyczny, żeby grać na pianinie. Został więc aktorem. I rzeczywiście, gdy spotykamy się w kawiarni nieopodal teatru TR w Warszawie, Eryk Kulm jr siedzi, rozmawia ze mną, ale wydaje się cały czas w ruchu. Na dodatek każdy temat jest dla niego tak emocjonujący, że nie ma osoby, która przynajmniej raz by na nas nie spojrzała. Tym bardziej, że Eryka mogą kojarzyć nie tylko z desek Teatru Studio czy Dramatycznego, ale też z telewizji i z kina. Pierwsze kroki na planie filmowym stawiał u Magdaleny Piekorz („Pręgi”). Choć wystąpił tylko w epizodzie, złapał aktorskiego bakcyla. Dziś ma 32 lata, a na koncie już 25 ról w filmach (trzy filmy z jego udziałem wejdą do kin w 2023 roku). Grał w „Bodo” i w „Kamieniach na szaniec”, ale mówi, że najważniejszy, przynajmniej na razie, jest „Filip”. Film w reżyserii Michała Kwiecińskiego zdobył Srebrne Lwy na ubiegłorocznym Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni, a Eryka Kulma jr wyróżniono Nagrodą im. Zbigniewa Cybulskiego dla młodych aktorów odznaczających się wybitną indywidualnością. W ciągu godziny rozmawiamy o wszystkich ważnych osobach i rzeczach, które wywołują w nim wielkie emocje: o stanie polskiego kina, rozczarowaniu szkołą teatralną, rodzicach, dodatku do nazwiska „jr” i o „Filipie”.
Jesteś w stanie wyobrazić sobie, że przyjmujesz rolę wbrew sobie, tylko dla pieniędzy?
Nigdy! To, co robię, robię z miłości. Z miłości do teatru, kina, w ogóle do mojego zawodu. Odrzuciłem niedawno rolę w dużym zagranicznym filmie. Intuicyjnie czułem, że to nie to. Wiedziałem, że kosztowałaby mnie zbyt dużo, bo przyjąłbym ją wbrew sobie. Nauczyłem się tego od taty.
Czytaj też: ORŁY 2024: Oto najpiękniejsze kreacje z 26. gali rozdania nagród Polskiej Akademii Filmowej
On nigdy nie zrobił nic wbrew sobie?
Tata był przecudnym gościem z sercem na dłoni. Miał w sobie niesamowitą prawdę i odwagę w trwaniu w swoich postanowieniach. Był wybitnym muzykiem jazzowym i postanowił, że nigdy nie zagra niczego innego niż jazz. Miał propozycję dołączenia do znanego zespołu. Gdyby to zrobił, pewnie dzisiaj byłbym milionerem. Ale tata powiedział, że nie interesują go pieniądze. Mógł grać na weselach, dla jakichś firm, robić tak zwane fuchy. Nie złamał się nigdy, co znacząco wpływało na nasz rodzinny budżet.
Mogłeś teraz zarobić dużo pieniędzy, przyjmując tę rolę…
I wyszedłbym z długów. Ale postąpiłem jak tata. Z pragmatycznego punktu widzenia zrobiłem źle. Ale po prostu nie umiem inaczej. Wiesz, jak źle czułbym się ze sobą, gdybym jednak zdecydował, że ją przyjmę? Czułbym się, jakbym zdradził sam siebie. Swoje ideały.
Nigdy nie zagrałeś w kiepskim filmie?
To nie jest kiepski film. Po prostu nie dla mnie. Wiadomo, że zagrałem. Jak jest się młodym, nie ma szans pewnych rzeczy nie zrobić. Taka była moja aktorska droga. Natomiast moi rodzice wszczepili mi poczucie, że nie powinienem schodzić poniżej pewnego pułapu, i staram się nie schodzić. Nie mogę robić rzeczy, które mnie nie kosztują. Które są poniżej mojego wyobrażenia o zawodzie aktora. Nie mogę robić rzeczy, które nie są dla mnie wyzwaniem.
Tytułowa rola w filmie „Filip” była dużym wyzwaniem? Grasz tam po niemiecku, mówisz w jidisz, uprawiasz boks, poniżasz kobiety…
W jidisz powiedziałem tylko parę słów. Niemieckiego musiałem się nauczyć, ale już nic nie pamiętam (śmiech). Chodziłem na muay thai, krav magę, boks, cały czas zresztą staram się utrzymać w dobrej formie. Ale są w tym filmie sceny trudne, jak właśnie sceny, w których upokarzane były kobiety. A rodzice wpoili mi też szacunek do ludzi, do zwierząt. Trudne więc było wytworzenie w sobie pewnego rodzaju ciemnej energii, która była mi potrzebna do zagrania Filipa. Jednak wszystkie te rzeczy, które miały być trudne, w trakcie już się takie nie okazywały. To jest trochę jak ze strachem przed zrobieniem czegoś po raz pierwszy. On jest, zanim zaczniemy działać, a potem znika. Miałem na przygotowania dużo czasu, pół roku. Ale o Filipie zacząłem myśleć dużo wcześniej, bo Michał Kwieciński zadzwonił do mnie już jakieś trzy lata przed rozpoczęciem zdjęć i powiedział, że ma dla mnie rolę. Przeczytałem scenariusz i on zaczął we mnie żyć.
Jesteś Polakiem, który gra Żyda udającego Francuza…
Mówienie po francusku akurat nie było dla mnie aż tak trudne, bo moja mama, która przez siedem lat mieszkała w Maroku, mówiła w tym języku perfekcyjnie. To niemiecki poznałem, dopiero jak przygotowywałem się do filmu. I taka nauka do filmu była sto razy lepsza niż nauka w szkole. Szkoła według mnie jest generalnie bezsensowną instytucją.
Dzieci za te słowa na pewno Cię pokochają, w przeciwieństwie do ich rodziców.
Ja mam takie doświadczenia. W szkole uczą cię głównie posłuszeństwa, wyzbycia się indywidualności. Zamykają cię w ławce na dziewięć godzin i nie pozwalają się odzywać. Zabijają w tobie dziecko, a za to uczą chorej rywalizacji, że masz być lepszy od innych.
Nawet szkoła teatralna?
Szczególnie. Byłem tam oceniany przez profesorów, którzy mi wmawiali, że robię coś źle. Wielu z nich kazało mi zapomnieć o swojej intuicji i uprawiać zawód po ichniemu. Teraz szkoła aktorska w Warszawie jest świetna, ale gdy ja tam studiowałem, działo się naprawdę nie najlepiej.
Jesteś nią rozczarowany?
Trzy lata próbowałem się do niej dostać. Do żadnej innej, tylko do „Zelwerowicza”. Marzyłem o niej. Tam uczyła Maja Komorowska. Tylko że ja ani razu nie miałem z tą legendarną profesorką zajęć. Ominęły mnie. Tak naprawdę mnie i moich kolegów uratował profesor Malajkat, który w połowie mojej nauki przyszedł do szkoły i wziął naszą grupę. On, profesor Domalik, profesor Perchuć sprawili, że mogę uznać lata spędzone tam za nie do końca zmarnowane.
Głośno mówiłeś, że jesteś niezadowolony?
Bardzo głośno. I dobitnie. Kocham ten zawód i chcę robić piękne kino. Jak więc miałbym siedzieć cicho? Dlatego tak dobrze wspominam pracę na planie „Filipa”. Reżyser Michał Kwieciński, operator Michał Sobociński, ja, wszyscy aktorzy mieliśmy ten sam cel. Chcieliśmy zrobić film na światowym poziomie. Do dzisiaj, gdy pracuję z ludźmi, których wcześniej spotkałem właśnie tam, a to było ze dwa lata temu, mówimy sobie: „Ale na »Filipie« było super!”. Dlatego, że spotkali się tam ludzie, którzy chcieli wejść na wyższy poziom. Mam 32 lata i jedno życie. Chcę robić rzeczy wielkie, które mają znaczenie. Które coś w widzach zostawią.
Czytaj też: Produkcja M jak miłość w poruszający sposób pożegna Andrzeja Precigsa
Jak budujesz swoje role?
Intuicyjnie.
Widzę, że szkoła jednak nie do końca w Tobie to zabiła.
Tylko że po tych prawie pięciu latach powinienem być bardzo dobrze przygotowanym do zawodu aktorem. A ja ją skończyłem i nie do końca wiedziałem, jak ten zawód uprawiać. Nie zostałem wyposażony w odpowiednią ilość narzędzi. Chociaż ci profesorowie, którzy mnie uratowali, dali mi na tyle dużo, że miałem jakiekolwiek poczucie siebie. Ale to nie wystarczyło. Wielu rzeczy musiałem się oduczyć i robię to nadal. Na szczęście na planie „Filipa” mieliśmy coacha od aktorstwa, Annę Skorupę. Miałem z nią zajęcia indywidualne i bardzo dużo się nauczyłem.
Skoro tak, Michał Kwieciński obdarzył Cię ogromnym zaufaniem.
Absurdalnym wręcz. Ale nie tylko to. On dał mi głos. Słuchał mnie. Zdarzało się zmieniać scenę, którą on sobie wymyślił, tylko dlatego, że powiedziałem, że nie czuję tego. To była partnerska robota. I czułem się na planie bardzo zaopiekowany. To moja pierwsza tak duża i na pewno najważniejsza rola. Wiesz, ja sobie całe życie robię jaja. Zawsze byłem żartownisiem i świat traktowałem niepoważnie. Gdy Michał Kwieciński zadzwonił do mnie, żebym przeczytał scenariusz, powiedział mi, że zobaczył we mnie coś, czego ludzie wcześniej nie widzieli.
Przecież sam na swoim instagramowym profilu napisałeś o sobie „clown”.
I tak ludzie mnie traktowali. A Michał zobaczył w moich oczach jakąś głębię, pewien rodzaj przenikliwości. Może wrażliwość? Mówiłem już, że tata grał jazz. Mama była malarką, ale oprowadzała też wycieczki po Warszawie, uczyła francuskiego. Stworzyli otwarty dom, z którego wyniosłem właśnie taką artystyczną wrażliwość i poczucie, że wszyscy są tak samo ważni. Chociaż ludzie często mi mówią, że powinienem jechać za granicę.
Chciałbyś?
Mam amerykański paszport, siostrę w Los Angeles, więc czemu nie? Nie chcę, żeby ludzie pomyśleli, że to ucieczka. Kocham Polskę. Jestem wychowany w kulcie i szacunku dla ojczyzny. Moja babcia była powstańcem. Tylko że ja patriotyzm postrzegam inaczej niż ci, którzy tatuują sobie znak polski walczącej na łydkach. Dlatego mam plan, żeby zostać pierwszym polskim aktorem, który dostanie amerykańskiego Oscara. A potem wrócę i będę tu robił dobre filmy.
Zaraz ktoś powie, że jesteś zadufany.
Dlaczego? To było moje marzenie od dzieciństwa. Uważam, że każdy ma prawo do wszystkiego w tym świecie. A ja mierzę wysoko, bo dlaczego nie? Mam już dość tego wiecznego umniejszania. Mnie cały czas ktoś uspokaja.
Twoi rodzicie też Cię tak tonowali?
Tata zawsze mówił: „Nie przeklinaj, synek”. Znał mnie dobrze. Wiedział, jaki mam charakter. Wiem, że gdybym pewne rzeczy mówił mniej emocjonalnie, więcej ludzi by mnie posłuchało. Ale ja nie umiem ciszej i wolniej. Mam taki rodzaj energii w sobie, która powoduje, że jestem impulsywny. Jestem po prostu ogniem.
Ogień może spalać. Innych i siebie.
Może też dawać ciepło. Ja staram się to robić, będąc aktorem, i najlepiej, jak potrafię, wykonując swoją pracę.
Nie chciałeś zostać muzykiem?
Nawet uczyłem się przez dziewięć lat gry na fortepianie. Zacząłem grać, gdy miałem trzy lata. Ale jestem kinetyczny. Lubię ruch. Mam dużo energii do wykorzystania. I mi się odechciało. A potem trafiłem na plan do Magdy Piekorz. Byłem w szóstej klasie podstawówki, gdy kręciła „Pręgi”. I jakoś poszło w tym kierunku. Grałem w reklamach, przed szkołą teatralną w serialu „Barwy szczęścia”. Wciągnąłem się. Na szczęście rodzice wspierali mnie w każdej decyzji. Dla nich i dla mnie to, że zostanę artystą, było oczywiste.
Gdy się urodziłeś, też było naturalne, że będziesz się nazywał Eryk, jak Twój dziadek i tata?
To taka rodzinna tradycja. Nie jestem pewien, czy mi się podoba. Kiedyś myślałem, że jeśli będę miał syna, też dam mu na imię Eryk. A potem doszedłem do wniosku, że nazywanie się tak samo jak przodkowie odbiera tożsamość. Dlatego tak walczę o to, by przy moim nazwisku dodawać „jr”. Nie jestem moim starym. Nie jestem Erykiem Kulmem. Ten już był. Jestem Erykiem Kulmem jr.
Sprawdź też: Dom Artura Barcisia to prawdziwa oaza. Wraz z żoną są tam nieziemsko szczęśliwi
Hipotetycznie, gdybyś miał syna, miałbyś kłopot.
Trochę lipa. Musiałbym chyba nazwać go Eryk Kulm jr II.
Co oprócz imienia i stawiania miłości do zawodu ponad wszystko dali Ci rodzice?
Wiedziałem, że w muzyce nigdy nie dorównam tacie. Takie granie jak jego jest nie dla mnie. Ale jednak wychowałem się w domu pełnym jazzu. Sam więc robię muzykę. Nawet w „Filipie” jest jeden utwór skomponowany przeze mnie. Mam jednak pokorę wobec muzyki, dwa razy większą niż ci, których rodzice z muzyką nie mieli nic wspólnego. Ciąży na mnie poczucie, że to, co robię, nie może być złe. Nie tylko w muzyce. To taki mój wewnętrzny przymus. Mówiłem ci, że wydaje mi się, że zostało mi zaszczepione, że nie mogę zejść poniżej pewnego pułapu. Mama nauczyła mnie niezależności od innych ludzi. Ona nigdy się ze sobą nie nudziła. Mam to po niej. Nigdy ze sobą się nie nudzę. Wręcz kocham samotność, chociaż na pierwszy rzut oka wyglądam na totalnego ekstrawertyka, który jest duszą towarzystwa. Jak już wyjdę z domu, to wszędzie jest mnie pełno. Animuję, robię bekę ze wszystkiego. Clown, nie? A z drugiej strony mam coś takiego, że jak nie chcę wyjść z domu, to za nic nie wyjdę. Potrafię umówić się z kimś i zadzwonić w dniu spotkania, że jednak odwołuję. Z szacunku do tej osoby.
Dziwnie okazujesz szacunek.
Gdybym się zmusił, zmarnowałbym i jego energię, i swoją.
Gdybyś dzisiaj nie miał nastroju na wywiad, też byś zadzwonił, że nie przyjdziesz?
Nie. Mam tak napięty grafik, że nie wiem, czy udałoby nam się znaleźć nowy termin (śmiech). A jestem obowiązkowy. I najlepszy w tym, co robię.
Twoi rodzice nie byli aktorami. Skąd więc wiesz, na jakim poziomie powinieneś mieć swój pułap jako aktor?
Nie wiem. Kompletnie nie wiem. Cały czas sprawdzam.