Mógł zostać politykiem, ale to aktorstwo było mu pisane. "Czasami łączę te dwa światy", mówi Mateusz Janicki
Tylko nam opowiada o zawodowym spełnieniu, zakładaniu masek i marzeniach, które potrafią zmieniać świat
Niedawno zagrał w nowej komedii serwisu Netflix pt. „Nic na siłę”, a przed nim kolejne artystyczne wyzwania. Kalendarz Mateusza Janickiego pęka w szwach. Widzowie cenią jego aktorski warsztat i obywatelską postawę. Dla wielu jest prawdziwą tajemnicą, ponieważ niewiele mówi na swój temat. W wywiadzie dla Viva.pl, Mateusz Janicki opowiada o aktorstwie, spełnieniu, zakładaniu masek i marzeniach. możemy się rozwiajać i próbować zmieniać świat.
Wywiad z Mateuszem Janickim
Kolejne projekty artystyczne, spektakle, plany filmowe. Sporo się dzieje w pana zawodowym życiu. Czy dziś łączy się pan ze mną z ukochanego Krakowa, a może łapię Pana na kolejnym planie?
Łączymy się z Krakowa. Ukochanego (śmiech). Mój były dyrektor, Dyrektor Teatru Nowego w Łodzi, świętej pamięci, Zdzisław Jaskuła, wspaniały łódzki poeta, powtarzał, że kocha Łódź, ale to trudna miłość. Chyba tak właśnie jest z miłością do miejsc, w których się urodziliśmy. Ale tak, Kraków jest moim ukochanym miejscem. Tu czuję się szczęśliwy i to tutaj jest mój dom.
Kilka miesięcy spędził Pan na Podlasiu, na planie filmu Netfliksa pt. „Nic na siłę”. To była chyba idealna odskocznia od tego szumu i tętniącego życiem miasta. Jak odnalazł się Pan na planie?
To była ciekawa praca, ponieważ Podlasie znałem od nieco innej strony. Kiedy wybuchł kryzys humanitarny na granicy polsko-białoruskiej zaangażowałem się w działania Grupy Granica i organizacji pomocowych. Kryzys ten niestety trwa nadal, mimo zmiany władzy. Do rozpoczęcia zdjęć Podlasie było dla mnie miejscem piękna, ale również smutku i bólu, porażki państwa prawa, Europy. Po czym zostałem zaproszony do pracy w filmie o pięknym Podlasiu. To było bardzo miłe patrzeć na nie z tej perspektywy. Jest to kraina, która może być odskocznią i ucieczką od zgiełku dużej polityki oraz pędu miasta, które towarzyszy nam na co dzień.
W takich okolicznościach dostrzegamy to, czego do tej pory nie zauważaliśmy. Dla mnie takim miejscem odpoczynku jest właśnie Kraków. I tego obcowania z nim na co dzień bardzo Panu zazdroszczę!
Dzięki temu, że łapiemy ten spokój i dystans, stajemy się bardziej uważni na siebie, swoje potrzeby i pragnienia. Pęd życia często nas tego pozbawia i przestajemy zadawać sobie te istotne pytania – „Czy jesteśmy w dobrym miejscu? Czy robimy to, czego pragnęliśmy, a może realizujemy marzenia czy oczekiwania, które są wobec nas formowane?”. Faktycznie, Kraków jest „wolniejszym” miastem. Dla mnie, z perspektywy pracy w teatrze, jest do tego szalenie ciekawy. Krakowskie sceny przeżywają dziś swój najpiękniejszy czas. Teatr Stary, Ludowy, Bagatela czy Łaźnia Nowa robią świetne spektakle, które cieszą się ogromnym zainteresowaniem publiczności. Po tej smucie pandemicznej obserwujemy niesamowitą potrzebę i głód sztuki u wielu osób. To cieszy! Oczywiście najbardziej jestem dumny z "mojego" miejsca czyli z Teatru im. Juliusza Słowackiego. Dzieje się u nas dużo dobrego, powstają piękne i ciekawe spektakle! Niedawno mieliśmy premierę „Wesela” w reżyserii Mai Kleczewskiej z moim udziałem, teraz „Wielkiego Gatsby’ego” w reżyserii Kuby Roszkowskiego. Cały czas też w Teatrze im. Słowackiego działamy z moimi przyjaciółmi z grupy ImproKRK. Niestety w Krakowie dużo mniej się dzieje w przestrzeni filmowo-serialowej. Dlatego moje życie zawodowe dzielę między Warszawę i Kraków.
Z wielką czułością mówi Pan o teatrze. Ta miłość do sceny jest silniejsza?
Film i teatr to dwa światy. Inaczej pracuje się przed kamerą, a inaczej przed żywym widzem. W teatrze mamy czas na przygotowanie roli, a mimo to grając kolejne spektakle, okazuje się, że pojawiają się nowe przestrzenie, na które podczas prób nie mieliśmy czasu. Na taką pracę serial nie pozwala. Przy fabułach jest zwykle trochę więcej czasu. Przy filmie, który jest pretekstem do naszej rozmowy – „Nic na siłę” spotykaliśmy się z reżyserem Bartkiem Prokopowiczem i aktorami podczas prób poprzedzających okres zdjęciowy. Dzięki temu praca na planie była bardziej komfortowa.
Wracając do sceny, śmiałem się ostatnio w rozmowie z moją przyjaciółką z Teatru im. Słowackiego Karoliną Kazoń, że bardzo lubię pracować w teatrze, ale kosztuje mnie sporo stresu. Przez cały spektakl muszę być w pełni skupiony, na tym, co mam do zagrania, do powiedzenia, gdzie, jak i kiedy wejść. Łatwo nie jest (śmiech). Przed kamerą jest znacznie mniej tego stresu, bo zawsze można zrobić dubla (śmiech).
Anna Szymańczyk, Mateusz Janicki w filmie Nic na siłę
Widz teatralny tych potknięć nie zauważa, a nawet jeśli, to wybacza?
Myślę, że bardzo często wybacza, jeśli widzi, że dajemy z siebie wszystko. Nie wybacza, gdy aktor podchodzi do swojej pracy lekceważąco i robi tak zwaną chałturę. Od lat zajmuję się też improwizacją w ramach wspomnianej już grupy Impro KrK. I to nie jest tak, że wyimprowizujemy idealne sceny czy opowieści. Bezpieczną przestrzenią jest to, że widz ogląda na żywo jak improwizatorzy dają z siebie wszystko. Dzięki temu docenia też nasze "porażki" czy potknięcia. Najważniejsze żeby być na scenie na sto procent i widza nie kokietować, nic mu nie „ściemnia".
Są różne techniki wchodzenia w rolę. Niektórzy budując kreację wchodzą w charakterystykę postaci tak mocno, że na pewien czas po prostu się nią stają, a nieczęsto przenoszą te emocje do domu. Zdarzyło się Panu przekraczać tę granicę?
Nie, i głęboko wierze że nie powinno się przenosić roli do życia prywatnego. To też działa w drugą stronę - nie powinno się życia prywatnego wnosić na scenę. Nie znaczy to, że te światy są wobec siebie obojętne. Będąc aktorem nie da się uciec przed czerpaniem z własnych doświadczeń. Każda z postaci, którą tworzyłem ma pewne elementy mojej wrażliwości. W pewnym sensie każda praca odciska się też na życiu prywatnym. Często uruchamiamy w sobie emocje, które wchodzą trochę „głębiej”. Dotykamy tematów niekomfortowych. Istnieją też psychologiczne zabiegi, które czasami reżyserzy i aktorzy stosują, by pogłębić swoją posta ale czasami robią to nieumiejętnie. A to może być bardzo bolesne.
Czytaj też: W dzieciństwie wiele przeszła, postanowiła pomagać innym. Tak żyje dziś córka Małgorzaty Foremniak
I można się w tym zagubi, zatracić…?
Pewnie są tacy, którzy się zatracają, natomiast zaburzamy sobie wtedy postrzeganie świata. To jest jednak praca. Z całą miłością do aktorstwa, teatru – to moja praca, element mojego życia, a nie samo życie.
W „Nic na siłę” stworzyliście wspaniałą historię o poszukiwaniu korzeni, emocjach, odbudowaniu relacji. Oczywiście, każdy filtruje obraz przez pryzmat swoich doświadczeń i wyciąga dla siebie pewne przesłanie. Komedia została ciepło przyjęta przez widzów nie tylko w Polsce, a także poza granicami.
Jesteśmy statystycznie drugim narodem w Europie, który po Francuzach, najczęściej ogląda rodzime produkcje. A polskie kino ma się naprawdę nieźle. Sukces naszego filmu jest również dowodem jak bardzo lubimy filmy, w których nie mniej ważnym od aktorów i scenariusza elementem jest krajobraz. A to o czym Pani wspomina, oznacza, że jest istnieje też drugie dno. „Nic na siłę” nie tylko śmieszy, ale skłania do refleksji. To wartość dodana tego filmu. My wszyscy – aktorzy i twórcy, zakochaliśmy się w Podlasiu i jego mieszkańcach. Spotkaliśmy się z niezwykłą życzliwością i zainteresowaniem. Sztukę, filmy każdy odbiera w danym momencie inaczej. To, co niesiemy w sobie, staje się dla nas filtrem w jaki odbieramy sztukę. I może się powtarzam, ale to film o uważności na siebie. Czasami może nam się wydawaje, że realizujemy marzenia naszego życia, ale brakuje nam jednak czegoś ważniejszego... Oliwka, grana przez wspaniałą Anię Szymańczyk, robi karierę w wielkim mieście dzięki wizycie u swojej babki orientuje się, że to, do czego dążyła nie było jej drogą. Warto być otwartym na to, by weryfikować siebie, czy na pewno to gdzie jestem i co robię jest tym, co chce realizować i co sprawia, że czuje się spełniony.
Ile jest Mateusza Janickiego w Kubie z „Nic na siłę”?
W pewnym sensie jest to postać bliska mnie. Wrażliwość Kuby jest podobna do mojej wrażliwości. Może w przeciwieństwie do niego szybciej rozprawiłbym się z pewnym problemem, który widzowie z pewnością poznają oglądając film (śmiech). Kłamstwo, którego przez przypadek Kuba się dopuszcza, pociąga za sobą kolejne zdarzenia i tylko sprawia, że coraz bardziej wpada w jego wir, nad którym trudno zapanować. Sam pewnie bym się w coś takiego nie ładował, ale – „Tyle wiemy o sobie, na ile nas sprawdzono”. Nigdy nie byłem w takiej sytuacji więc kto wie?
Mateusz Janicki i Cezary Żak w filmie Nic na siłę
W przeciwieństwie do filmowego Kuby zakłada Pan maski czy dąży do prawdy?
Każdy z nas coś udaje, i każdy z nas poszukuje prawdy. Trochę filozoficzna odpowiedź (śmiech). Wydaje mi się, że jest coś takiego w człowieku, ze balansujemy między udawaniem, a byciem prawdziwym. Chcemy sprostać oczekiwaniom, które świat ma wobec nas, a wtedy zaczynamy być nieautentyczni i po prostu… ściemniamy. Dobrze jest odnaleźć siebie i dostrzec w sobie fajnego człowieka, z którym lubi się spędzać czas. Ten człowiek nie musi być jakiś, ale ważne żeby był sobą. To wielka wartość. Świadomość że nie muszę spełniać oczekiwań ludzi. Nie muszę w życiu niczego udawać. Natomiast jest jeszcze inny poziom mówienia prawdy i nieprawdy. Czasami nie musimy wszystkiego mówić wprost. Pewna doza, może nie do końca kłamstwa, ale nieszczerości, żeby komuś nie zrobić przykrości jest w porządku. Sztuką jest rozmawiać krzystając ze swojej wrażliwości względem drugiego człowieka.
Panu zdarza się czasem siłować z życiem? A może przyjmuje Pan je takim, jakim jest?
To zależy. Czasem nie warto siłować się z życiem. Z drugiej strony wierzę głęboko, że nasz świat można kształtować. Będąc człowiekiem aktywnym społecznie wierzę, że już sama próba wpłynięcia na rzeczywistość, niezależnie od jej powodzenia, jest już zmianą. Staram się nie poddawać beznadziei, tylko próbuję działać, by ta nadzieja żyła.
To działanie widać za pośrednictwem Pana mediów społecznościowych, akcji pomocowych, w których bierze Pan udział. Wykorzystuje pan do tego swoją popularność i fakt, że ten głos jest słyszany. To Pana misja? Poczucie obowiązku
Wystrzegam się słowa obowiązek. Każdy z nas ma różną perspektywę z tego, gdzie startuje. Jestem szczęściarzem, ponieważ zawsze miałem i mam wsparcie moich najbliższych. To jest ogromny przywilej. Przywilejem było też to, że urodziłem się w większym mieście, w Europie w czasach pokoju, że kończyłem dobre szkoły. To, że możemy wpływać na naszą rzeczywistość też jest przywilejem. Jeśli popatrzymy na świat i na to, co dzieje się w innych państwach, to zdamy sobie sprawę, iż fakt, że możemy głosować w wolnych wyborach jest rzeczą spektakularną. Tuż obok jest Ukraina, która w imię tej wolności ponosi najwyższą cenę. Zaraz obok jest Białoruś, w której demokracja nie istnieje, w Rosji to samo. W Strefie Gazy czy Sudanie gdzie toczą się wojny, zwykli ludzie walczą w ogóle o przeżycie. Wielu obywateli świata nie jest w stanie zmieniać swojej rzeczywistości w żaden sposób. A my możemy. Korzystanie z tego przywileju jest wspaniałym antidotum na poczucie beznadziei. Nawet jeżeli nam się nie uda czegoś zmienić, to samo działanie jest czymś budującym, dającym nadzieje i siłę.
Sprawdź też: W przeszłości odrzucano ją na castingach, dziś walczy ze schematami. O Annie Szymańczyk huczy cała Polska
Anna Szymańczyk, Mateusz Janicki w Nic na siłę
Jest Pan wierny zasadom, kieruje się w życiu najważniejszymi wartościami.
Te wartości, które w sobie mam zawdzięczam wychowaniu i korzeniom. W każdym z nas odbija się świat w którym dojrzewamy. Miałem to szczęście, że moi dziadkowie i rodzice zawsze byli ze mną blisko i niczego przede mną nie udawali. Miałem też ogromny przywilej spotykać na różnych etapach swojego życia fantastycznych ludzi. To, że mam dziś 40 lat, jestem tu gdzie jestem i myślę, to co myślę, to ich zasługa. Dali mi ogromną siłę. Dziś z Kościołem Katolickim mam niewiele wspólnego ale przez wiele lat miałem przyjaciela, duchowego przewodnika księdza Adama Podbierę i choć każdy ma z Kościołem inne dośwadczenia, to mogę powiedzieć, że moje było formacyjne z tego dobrego rozdania - otwartego i nastawionego na słuchanie, a nie oceniającego i karzącego.
Od tego trudno uciec.
To jedna z rzeczy, która mnie od Kościoła odwiodła - wina i kara. Kościół jest instytucją której naczelnym celem było i poniekąd do dziś jest wzmacnianie władzy świeckiej. Stąd grzech i wina. Kościół lubi traktować wiernych jak dzieci, które próbuje wychowywać nakazami i zakazami. Natomiast nawet współczesne wychowanie to inne podejście. Nie liczą się nagrody i kary, ale rozmowa i nauka wyciągania konsekwencji, poddawanie świata krytycznemu poznaniu. To ono staje się istotą. W przeciwnym razie mamy człowieka, który jest zniewolony, który przyjmuje posłuszeństwo „autorytetom" czy instytucjom jako oczywiste. Podejście do Boga, jako karzącego absolutu, wobec którego mamy wykonać jakieś zadanie, przestało do mnie przemawiać. Pewnie też nie jest tak, że w Kościele Katolickim nie ma nadziei, w formacji młodzieży Kościół i wiara potrafią mieć też jasną rolę.
W „Nic na siłę” historia Kuby i Oliwii jest na to idealnym przykładem na to, że los potrafi zaskakiwać w najmniej oczekiwanym momencie. Jaka jest najbardziej szalona rzecz, którą zrobił Pan w imię miłości?
W filmie Oliwia dla tego uczucia przewraca swoje życie do góry nogami. Zmienia się jej perspektywa i marzenia. Kuba zostawia jej przestrzeń do tego, by mogła sobie ułożyć wszystko w zgodzie ze sobą. A odpowiadając na Pani pytanie. Co zrobiłem szalonego… Nie potrafię sobie przypomnieć takiej sytuacji. Chyba nigdy czegoś podobnego nie przeżyłem.
Czym jest dla Pana miłość?
Odpowiedzialność i poświęcenie dla drugiego człowieka. Poświecenie, które nas wzbogaca i wraca do nas z podwójną siłą.
O swojej miłości i życiu prywatnym mówi Pan niewiele.
Kiedyś niestety nieopatrznie, będąc młodym aktorem, coś powiedziałem i ponoszę tego konsekwencje. Temat jak bumerang powraca w przedrukowanych artykułach i ostatni został potraktowany w moim kontekście niczym niesamowite odkrycie. Życie prywatne jest moim życiem, do którego nie potrzebuje zapraszać świata mediów. Furtka, którą czasami do życia prywatnego uchylają osoby publiczne potrafi być brutalnie wyważona przez świat zewnętrzny i potrafi być to bardzo bolesne. Z tego powodu pozwalam sobie o nim nie opowiadać. Na moim Instagramie odsłaniam kulisy pracy, a mojego życia rodzinnego nikt tam nie znajdzie. Ale nie obrażam się za pytania dziennikarzy na ten temat, bo wynikają z…
…ciekawości i zainteresowania. Jak reaguje Pan na ten szum, który tworzy się wokół Pana podczas kolejnych premier?
Ciekawość wobec osób publicznych jest uzasadniona. Trudno się na to obrażać. To też jest element mojego zawodu. Jako aktor jestem w pewien sposób wystawiony na widok publiczny i staję się obiektem zainteresowania widzów, mediów. To jest element mojego zawodu i każdy z nas aktorów i w ogóle osób publicznych, wobec tego przyjmuje swoją politykę.
À propos polityki, oprócz aktorstwa studiował Pan stosunki międzynarodowe. Miał Pan na swoim koncie staż w Parlamencie Europejskim. Nie ciągnęło Pana ostatecznie do polityki?
Do szkoły teatralnej i na stosunki międzynarodowe zdawałem równolegle. Tak się stało, że najpierw dostałem się akurat do krakowskiej PWST, a na Stosunki Międzynarodowe na Uniwersytecie Jagiellońskim mnie nie przyjęto. Studiowałem je potem w Wyższej Szkole Europejskiej. W rodzinnym domu zarażono mnie działalnością publiczną. Moi dziadkowie i rodzice w czasie przemian 89. roku sami byli bardzo aktywni. Przez co ja tym zaangażowaniem przesiąkłem. I pewnie dla tego zaangażowanie społeczne jest dziś dla mnie równie istotne, co moja praca. Czasami łączę te dwa światy. Dwa lata temu z Michałem Zadarą zrobiliśmy spektakl pt. „Odpowiedzialność”, który traktuje o sytuacji na granicy polsko-białoruskiej. Mój teatr, Teatr im. Słowackiego w Krakowie również jest mocno zaangażowany społecznie. Między innyni, odkąd wybuchła wojna w Ukrainie organizujemy koncerty, które z jednej strony mają nieść pomoc materialną, ale również mają za zadanie przypominać innym, że ta wojna toczy się w obronie całej Europy. Wsparcie Ukrainy to nie tylko przyzwoitość ale też europejski interes i powinniśmy być wdzięczni Ukrainie, że bierze na siebie tak wiele. Oddając życie Ukraińcy bronią ojczyzny i najcenniejszych europejskich wartości.
Dorastał Pan w rodzinie, gdzie panowały dwa różne światy - artystyczny przeplatał się z naukowym. W którym momencie w Pana życiu pojawiło się aktorstwo? Przecież podobnie jak dziadkowie i pradziadkowie mógłby Pan iść w stronę fizyki.
Często nie doceniamy roli przypadku w naszym życiu. A to był naprawdę przypadek (śmiech). Wojtek Leonowicz, był blisko klubu Yeti, w którym byłem narciarzem i instruktorem. Właśnie kończył szkołę teatralną, a ja stałem przed wyborem swojej drogi. Wojtek na wspólnym wyjeździe opowiadał o tym, jak fantastycznie studiuje się w Akademii. Chociaż aktorstwa dotknąłem bardzo wcześnie, bo już jako nastoletni chłopak. Moja mama zabierała mnie na plany Teatru Telewizji, gdzie czasami potrzebny był mały chłopiec do niewielkich ról. Potem to jedank Wojtek sprowokował mnie do podjęcia kroków w tej kwestii, z czego się dziś bardzo cieszę.
Czytaj też: Od rozwodu z mężem mieszka sama. Tylko u nas, Maryla Rodowicz szczerze o miłości i związkach
Pana koleżanki i koledzy często zwracają uwagę na to, że aktorstwo jest nieprzewidywalnym zawodem. Nie żałował Pan nigdy decyzji o aktorstwie?
Z dzisiejszym doświadczeniem, mając swoje 40 lat, cieszę się z tego co robię. Oczywiście, popełniłem też masę błędów. Ostatecznie jednak jestem tu gdzie jestem.
Na błędach się też uczymy.
Czasami niestety opornie (śmiech). Każdy z wyborów, których kiedyś dokonałem, był podyktowany tym, co aktualnie miałem w głowie. Oczywiście możemy analizować różne decyzje po latach. "Co by było gdyby..." ale takie myślenie nie ma dla mnie większego sensu. Dobrze jest wyciągać wnioski i analizować swoje decyzje ale po to żeby w przyszłości nie popełniać błędów czy nie ranić ludzi. Sam skupiam się na tym, co mnie buduje i staram się iść do przodu.
Kiedy tak wiele dzieje się w Pana życiu, co staje się główną odskocznią i gdzie emocje znajdują ujście?
Przyjaciele i sport. Od przeszło 30 lat (sic!) jestem związany z narciarskim klubem Yeti. A tam mam jedno i drugie. Staram się też biegać. Od lat jestem ambasadorem krakowskich biegów. W zeszłym roku udało mi się ukończyć Cracovia Maraton. Bieganie jest dla mnie cudownym czyszczeniem głowy i chwytaniem zdrowego dystansu do życia. Odpoczywam też w górach i do nich uciekam. Tam czuję przestrzeń, poczucie wolności i kojący świat przyrody.
Jest coś, o czym Pan teraz skrycie marzy?
Jeżeli chodzi o moje życie prywatne to chyba tylko o tym, żeby nic się nie schrzaniło (śmiech). Marzę też, żeby Polska stawała się coraz bardziej otwartym, demokratycznym krajem, w którym moja rodzina będzie mogła się rozwijać i każdy człowiek niezależnie od tego kim jest będzie mógł znaleźć dla siebie miejsce. Marzy mi się, żeby Polska przestała łamać prawa człowieka na granicy polsko-białoruskiej, a nadal dzieje się tam bardzo źle. Marzę o tym, żebyśmy byli dla siebie życzliwsi. Chciałbym, żeby mój Teatr dalej się rozwijał, bez niepotrzebnych politycznych zawirowań. Marzę też o wyzwaniach aktorskich, rolach u ciekawych reżyserów. Marzenia kojarzą się często z czymś nierealnym i nieosiągalnym, ale marzyć trzeba bo tylko tak możemy się rozwiajać i próbować zmieniać świat.