Reklama

Marcin Strauchold przyszedł na świat w 1989 roku we Wrocławiu. Ukończył filologię hiszpańską na Uniwersytecie Wrocławskim, ale na tym nie poprzestał. Postanowił kształcić się na Wydziale Reżyserii PWSFTviT w Łodzi. Co prawda wcześniej nakręcił kilka filmów, ale krótkometrażowych. Teraz debiutuje znakomitym obrazem „Kuba” – dokumencie o Januszu „Kubie” Morgensternie. Przed Krystyną Pytlakowską zaś odsłania tajemnice swojego życia...

Reklama

Krystyna Pytlakowska: „Kuba” to Twój pierwszy pełnometrażowy film dokumentalny?

Marcin Strauchold: Tak, to mój debiut. Wprawdzie wcześniej, studiując reżyserię w Łódzkiej Szkole Filmowej nakręciłem kilka etiud, ale to były filmy krótkometrażowe.

Dlaczego zainteresowałeś się właśnie reżyserem Januszem Morgensternem, czyli Kubą?

Inicjatorką tego filmu i pomysłodawczynią była jego żona, Krystyna Cierniak-Morgenstern. Szukała reżysera, który go zrealizuje. Skontaktował nas ze sobą Filip Bajon, mój profesor ze szkoły w Łodzi. Kiedy studiowałem, był też dziekanem. To on poinformował mnie, że jest taki „bohater do wzięcia”. Wiedział, że interesuję się historią polskiego kina i że lubię klasyczne kino. Wiedział też, że zajmuję się filmami dokumentalnymi, robię na ten temat doktorat i w szkole współprowadzę zajęcia z dokumentu. Widocznie uznał, że będę dobrym kandydatem.

Interesowałeś się też innymi twórcami z tamtych lat?

Lubię filmy szkoły polskiej - Munka, Wajdy. A teraz przygotowuję się do kolejnego filmu, o Andrzeju Brzozowskim, dokumentaliście z tamtego pokolenia. Zresztą zawsze się interesowałem klasyką. Twórczość Janusza Morgensterna też znałem, choć tylko najsłynniejsze jego filmy. Dopiero realizując ten dokument dokładnie poznałem jego filmografię i się nią zachwyciłem.

Bo filmy Kuby Morgensterna się nie starzeją.

To prawda. Pewne ujęcia z pewnością zrobiłby teraz inaczej, czy sięgnąłby po inne rozwiązania montażowe, ale wtedy były inne uwarunkowania techniczne. I dlatego niektóre filmy mają nieco niedzisiejsze rozwiązania.

Lecz to one nadają im morgensternowską atmosferę.

Zdecydowanie tak, budowaną przez muzykę, formę i bardzo precyzyjną inscenizację.

Czytaj także: Krystyna Cierniak-Morgenstern o mężu: „Nigdy nie oglądaliśmy z mężem okrutnych kryminałów. Zawsze wybieraliśmy filmy ludzkie”

archiwum prywatne

Krystyna Cierniak-Morgenstern, Janusz „Kuba” Morgenstern

I oszczędne, nieprzegadane dialogi.

Właśnie o tym mówią w tym filmie moi rozmówcy. Morgenstern buduje liryzm poprzez atmosferę jego obrazów. I to sprawia, że jego filmy się nie starzeją i ciągle poruszają widzów. Gdy podesłałem moim znajomym „Jowitę”, wszyscy się nią zachwycali.

„Jowita” czy nieco późniejszy „Trzeba zabić tę miłość”. I oczywiście „Do widzenia, do jutra”.

To absolutny klasyk dla dzisiejszego pokolenia.

No właśnie, jak Wasze pokolenie odbiera te filmy?

„Do widzenia, do jutra” to film o młodych ludziach, zrobiony trochę z dystansem przez kogoś nieco od nich starszego. Dlatego Morgenstern oddał pole właśnie młodym aktorom.

Był wtedy już po trzydziestce.

Tak. Miał problem z debiutem, o czym też się mówi w moim filmie. Chciał debiutować w stylu Szkoły Polskiej, jednak władze mu na to nie pozwalały. Wielokrotnie odrzucały jego scenariusze. Mógł dopiero zadebiutować filmem, do którego scenariusz pisał też Zbyszek Cybulski. Uciekli się nawet do fortelu, ponieważ kolejnym współscenarzystą, jedynie na papierze, był Wilhelm Mach, wtedy bezpieczny dla władzy. „Do widzenia do jutra” ma w sobie młodzieńczą energię, romantyzm. I pewnie dlatego podoba się widzom do dziś.

Moim zdaniem dopiero teraz można filmy Morgensterna docenić, bo minęło już sporo czasu, odkąd powstały i zapanowała nowa fala filmowa. Oglądając je, można pokusić się o porównania, które wypadają na korzyść Morgensterna.

Ja „Do widzenia, do jutra” oglądałem 20 lat temu i wtedy też zrobił na mnie ogromne wrażenie, poprzez jego atmosferę, liryzm, młodzieńczość, które są zawsze uniwersalne. No i świetni aktorzy, w większości oprócz Cybulskiego nie byli jeszcze tak znani. Zresztą oprócz niego nie było w tym filmie zawodowych aktorów. A ja, szczerze mówiąc, wolę dzisiejsze fabuły z naturszczykami. Duże wrażenie zrobił na mnie „Chleb i sól” Damiana Kocura, który pracuje tylko z niezawodową obsadą. Poza tym, jeśli widzimy ciągle w filmach te same twarze, nie mają one takiej siły oddziaływania jak coś nowego, nieznanego.

Od razu więc zgodziłeś się na propozycję Krystyny Cierniak-Morgenstern?

Spotkaliśmy się u niej, porozmawialiśmy, Krysia pokazała mi kilka archiwaliów, także nagrań z ich ślubu i wesela w domu na Starym Mieście. Zobaczyłem wtedy, że można ten klimat ożywić, że uda się go przywrócić i przypomnieć. I podjąłem decyzję, że się tego podejmę.

Nie bałeś się?

Oczywiście, że się bałem. U mnie jest tak, że na początku jak jestem czymś zachwycony, to nie myślę o strachu. Zaczynam się bać dopiero, gdy rusza cała machina, są pieniądze na film, i trzeba się z tym wyzwaniem zmierzyć. Wtedy pojawiają się wątpliwości, czy uda mi się to zrobić.

Musiałeś odpytać do filmu „Kuba” wiele osób.

Ale to była sama przyjemność, bo nazwisko Morgensterna otwiera ludzi, którzy go znali i z nim pracowali. Ważnym momentem realizacji tego filmu było pozyskiwanie kolejnych materiałów archiwalnych, bo tak naprawdę nie było ich zbyt wiele.

Dobrze, że dysponowałeś wywiadem z Januszem Morgensternem, nagranym za jego życia.

I bardzo dziękuję za niego panu redaktorowi Osińskiemu, który przeprowadził ten wywiad naprawdę ciekawie i rzetelnie. Dzięki temu mogłem oddać Kubie Morgensternowi w tym filmie głos. Niestety, Telewizja Polska nie przechowała tego wywiadu. Ale przechowała go pani Krystyna, która wszelkie pamiątki po Kubie traktuje jak relikwie. W sumie to wywiad przekrojowy, rozmawiali przez półtorej godziny, a Morgenstern się w nim otworzył, choć nie był chętny do rozmów na swój temat. A Osińskiemu zaufał, chyba też dlatego, że był on świetnie przygotowany. Morgenstern opowiedział w nim o sobie bardzo szczerze.

Były tematy, których nie chciał poruszać, na przykład ukrywanie się podczas wojny przed Niemcami z powodu pochodzenia żydowskiego. Nie chciał tego wywlekać na forum publicznym. Doskonale go rozumiem.

Ale Tobie się udało. Jest w tym filmie życiorys Morgensterna opowiedziany bez ogródek.

Także dzięki jego żonie Krystynie. To, co ona mówi, pozwala zrozumieć Morgensterna jako człowieka, ale i jako twórcę. Cały ten film opiera się przecież na tym, że nawet we fragmentach filmów, które są z pozoru niezależnymi opowieściami, w podtekście jest Kuba.

Czytaj także: Krystyna Cierniak-Morgenstern wspomina ślub z Januszem „Kubą” Morgensternem. Ich świadkiem był Cybulski

Palicki/AKPA

Janusz Morgenstern, Krystyna Morgenstern, 31 Festiwal Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni 2006

W każdym filmie czy książce są reminiscencje z życia autorów.

Mniej lub bardziej ukryte. A u Kuby Morgensterna trzeba było znaleźć ten klucz, który otworzy drzwi, żeby fragmenty jego życiorysu zobaczyć. Ważne są też niektóre fakty z życia moich rozmówców, którzy współpracowali z Morgensternem. I tak na przykład wybitna aktorka Jadwiga Jankowska-Cieślak powiedziała, że dzięki debiutowi w filmie „Trzeba zabić tę miłość” tak naprawdę zdecydowała się uprawiać ten zawód.

To bardzo poruszający film, którego zakończenie podchwytują teraz politycy, porównując tamtą filmową sytuację z obecną groźbą wojny z Rosją.

Tak i dlatego ten film miał problemy z cenzurą. Twórczość Morgensterna była w dużej mierze zdeterminowana przez władzę, wiadomo, że wszystkiego nie mógł w filmie umieścić. Chociażby „Kolumbowie” - miał duży żal o to, że nie mógł nakręcić ostatniej części. Żałował też, że nie udało mu się zrobić serialu o Wyspiańskim. Znalazłem nawet materiały ze zdjęć próbnych do tego filmu. Była więc już gotowa obsada, ale niestety, podobno z powodów finansowych do nakręcenia tego obrazu nie doszło.

Czego dowiedziałeś się o Januszu Morgensternie, czego nie wiedziałeś wcześniej?

Dobrze go poznałem poprzez jego twórczość i poprzez ludzi, którzy byli z nim blisko. Cieszę się z tego. Ale taką najważniejszą dla mnie lekcją była jego reżyserska wybitność. To że genialnie opanował warsztat, a jego osobowość i bezkonfliktowość sprawiała, że ludzie go lubili i mógł pracować z kim zechce. Każdemu okazywał życzliwość i ta życzliwość do niego wracała.

Był też sarkastyczny, jak pamiętam.

Też o tym słyszałem. Wszyscy jednak powtarzają, że jego sarkazm podszyty był życzliwością i otwartością dla innych ludzi. Nigdy nie słyszałem, żeby kogoś skrzywdził, żeby o kimś mówił źle. Dlatego ludzie lubili z nim pracować i z nim być, a to jest dla reżysera najważniejsze.

Musiał się jednak do tego człowieka przekonać, zaufać mu.

Tak, zwłaszcza po jego doświadczeniach życiowych zaufanie było bardzo ważne, by móc się przed kimś otworzyć.

Co przy realizacji tego filmu sprawiło Ci największą trudność?

Chyba decyzja, że nie będzie narratora, który czyta napisany tekst. Narratorem tu jest tylko Kuba, a ja nie mogłem z nim porozmawiać. Musiałem korzystać z tego, co po nim zostało, w taki sposób, by zbudować dramaturgię i atrakcyjność dla widza.

Niektórzy uważają, że łatwiej się robi film o kimś, kto już nie żyje.

Są tego plusy i minusy, jednak perspektywa upływu czasu po śmierci sprawia, że inaczej się patrzy na różne fakty. I nie zawsze jest z czego utkać tę opowieść. Wielką pomocą służyła mi tu Krysia Morgenstern. To, co mi udostępniła – dokumenty, wspaniałe fotografie, a także prywatną opowieść o Kubie. Bohaterką tego filmu oprócz Morgensterna jest jego żona. Oczywiście miała kilka uwag już po realizacji tego dokumentu do końca, ale jej uwagi były konkretne i słuszne. Świetnie rozumiała, co będzie dobre dla filmu.

Miała swoją misję.

Myślę, że tak. Bardzo mi też pomogła w nawiązywaniu kontaktów.

Z Romanem Polańskim chyba nie poszło Ci łatwo.

Tylko dzięki Krysi się udało. Pan Roman poświęcił mi sporo czasu, a rozmowa z nim była bardzo miła. Ma niesamowitą energię, którą przenosi na ekran. Bardzo się cieszę z tego spotkania. Było dla mnie ogromnie ważne. Roman Polański, gdy tylko wszedł, mimo niedużego wzrostu, od razu opanował wszystko i wszystkich swoją energią, powerem. Bardzo chciał nam pomóc, widział, że jesteśmy zestresowani, bo przecież spotkaliśmy się z legendą kina. Ale od razu zadbał o to, żebyśmy się czuli komfortowo. Wypytywał mnie na przykład, jak teraz jest w szkole filmowej w Łodzi. Powiedział, że to ten moment życia, do którego wraca z największym rozrzewnieniem. I że właśnie przyjaźnie z czasów filmówki są dla niego niezwykle istotne. A taką przyjaźnią był Kuba.

Gdzie się spotkaliście?

U niego w Paryżu. Zaprosił nas do swojego biura i bardzo chciał nam pomóc. Myślę, że mi zaufał, polubił i wsparł na tyle, na ile mógł. Łączyła go z Kubą przyjaźń i wspólnota trudnych doświadczeń z czasu wojny. A kiedy wysłałem mu pierwszą wersję montażową filmu, oddzwonił do mnie z uwagami, ale ogólnie powiedział, że jemu się ten film podoba. To było dla mnie budujące. Uspokoiło mnie, zwłaszcza przed pierwszym pokazem z okazji setnych urodzin Morgensterna, kiedy nie wiedziałem, jaka będzie reakcja widzów.

Lubisz wyzwania?

Lubię, wszyscy jesteśmy uzależnieni od emocji, najlepiej pozytywnych. A robienie takiego filmu przynosi ich dużo. Ten film wymagał wnikliwego badania naukowego, wysiadywania w bibliotece, przeglądania archiwów, researchu i kontaktu z ludźmi. I nawet jeżeli nam się wydaje, że już o naszym bohaterze wiemy wszystko, zawsze trafi się na jakąś nową informację, która przynosi radość.

A co takiego znalazłeś?

Przede wszystkim to były nagrania archiwalne z planu „Potem nastąpi cisza”, gdy Kuba reżyserował Daniela Olbrychskiego, a obok był Marek Perepeczko. Później wszedł Witold Sobociński, który ustawił cały plan po swojemu. Takie drobne szczegóły, ale wprowadzały mnie w atmosferę tworzenia. A potem Krysia mnie zapewniała, że Kuba jest zadowolony z tego filmu i to była dla mnie duża nagroda.

Krystyna rozmawia ze swoim mężem bardzo często.

I to jest cudowne. Ja też wierzę, że z naszą śmiercią nasze życie się nie kończy.

Czytaj także: On - słynny reżyser, ona - reżyserka życia. Krystyna i Janusz Morgenstern przeżyli razem 50 lat

PAP/CAF - Witold Rozmysłowicz

Janusz Morgenstern

A wierzysz w siebie?

Jako filmowca, jako reżysera? Mam w sobie coś takiego, że za każdym razem chciałbym spróbować czegoś nowego. Jeśli miałbym robić coś według gotowego, ściśle określonego przepisu, chyba by mnie to nudziło. Widzę siebie raczej jako typ wiecznego debiutanta.

Masz trochę psychologiczne zamiłowania.

Wydaje mi się, że coś takiego mam w sobie. I lubię przypominać postacie nieznane lub zapomniane. Tak jak teraz Andrzeja Brzozowskiego.

Nie mógłbyś być chyba księgowym. Masz takie reporterskie tendencje do szperania. Pewnie w szkole miałeś szóstki z historii.

Właśnie, że nie. Historii nie lubiłem, bo moim zdaniem źle jej uczyli. W moich czasach, a mam ponad trzydziestkę, uczono nas tak, że musieliśmy zapamiętywać fakty i daty. Natomiast mnie kręci historia, która polega na prowadzeniu własnego badania i dochodzenia motywów pewnych zdarzeń.

Od dziecka pewnie czytałeś całe tomy książek.

Oczywiście, że tak. Ale z drugiej strony, kiedy byłem już w liceum, do wszystkich gazet i miesięczników dodawano płyty DVD. I wtedy nagle objawiła mi się klasyka filmu i się w niej zakochałem.

Ale chodziłeś też do kina.

Gdy tylko była okazja, szliśmy razem z kolegami z klasy. Ale czasem inni za mną nie nadążali, więc chodziłem też sam.

Koledzy Cię nie ostrzegali przed filmem o Kubie?

Nie, bardzo mnie wspierali i mówili, że to może być świetna przygoda. A Filip Bajon namawiał, żeby spróbować. Teraz mnie namawia na debiut fabularny. Ale chyba jeszcze nie jestem na to gotowy. Teraz mam na uwadze kilka dokumentów, które dają mi radość. Wiem, że muszę je zrobić. Na przykład razem z Marią Zmarz-Koczanowicz o Sabinie Kubik, która przez 55 lat była sekretarką dziekanatu reżyserii w szkole filmowej w Łodzi. To byłoby spojrzenie na historię filmu z innej perspektywy. I myślę, że może się widzom spodobać.

Wiesz jednak, że robienie filmów dokumentalnych wymaga cierpliwości i poświęcenia. To nie jest tak, że wracasz do domu, wieszasz kurtkę na wieszaku i oddajesz się życiu rodzinnemu.

To prawda, wszystkim mówię, że pracuję przez cały czas. Bo nawet jak się wszystko odłoży na chwilę na bok, to informacje i obrazy cały czas się przetwarzają w mojej głowie. Faktycznie, reżyserem się jest 24 godziny na dobę, a pomysły wpadają znienacka.

A jak żyjesz, kiedy nie pracujesz nad filmem?

Teraz robię w szkole doktorat z reżyserii i znajduję odskocznię w zwierzętach. Zajmuję się końmi ze stajni pod Wrocławiem. Robię im treningi, uczę prostych rzeczy, siebie też. Na przykład konia trzeba czasem wylonżować i czasem zabrać na spacer. W miarę wolnego czasu przesiaduję w stajni. Ale ostatnio nie jeżdżę, bo złamałem obojczyk. A gdy się zrósł, wciągnął mnie wir pracy nad filmem. Planuję wrócić do koni, gdy zrobi się naprawdę ciepło. Z końmi też można się zaprzyjaźnić, poznać ich cechy charakteru.

Ogólnie jesteś z życia zadowolony?

Ogólnie tak, zwłaszcza, gdy dzieje się coś nowego. Radość mi daje też poczucie niezależności i robienia tego, na co mam ochotę. To wielki luksus.

A co byś powiedział Kubie Morgensternowi, gdybyś go teraz spotkał?

Podziękowałbym mu za wszystko, co zrobił, za jego filmy i za wyrzeczenia, które dla nich poniósł.

Gdzie można zobaczyć film „Kuba”?

Jest taka platforma 35mm.online. To platforma koproducenta mojego filmu, czyli Wytwórni Filmów Dokumentalnych i Fabularnych, na której można za darmo obejrzeć masę świetnych polskich filmów. W tym większość filmów Kuby Morgensterna. Może już za jakieś pół roku mój film też się tam znajdzie. W każdym razie już zapraszam.

Reklama

Rozmawiała: KRYSTYNA PYTLAKOWSKA

Archiwum prywatne Marcina Straucholda
Reklama
Reklama
Reklama