Reklama

On jest dziennikarzem i senatorem. Ona od lat uczy Polaków, jak zdrowo jeść i czytać etykiety. Kiedy Katarzyna Bosacka poznała swojego przyszłego męża, była zaręczona z innym mężczyzną. Wystarczyło jednak pół roku, aby przysięgła miłość Marcinowi Bosackiemu. „Często przyjaciółki pytają mnie, czy nie żałuję. Nie żałuję. Dzisiaj zrobiłabym dokładnie to samo co wtedy. Wydaje mi się, że nie ma znaczenia czy przed ślubem jest się razem 14 lat, czy zna się zaledwie pół roku”, wyznała kilka lat temu w wywiadzie dla VIVY!. Udało im się wówczas stworzyć ciepły i kochający dom dla czwórki cudownych dzieci. I choć razem byli przez ponad ćwierć wieku, dzisiaj mówi się o ich rozstaniu. Przypominamy niezwykłą historię ich miłości i rozmowę małżonków z Katarzyną Piątkowską z 2020 roku.

Reklama

Katarzyna Bosacka i Marcin Bosacki - rozstanie

Przez 26 lat uchodzili za zgrane małżeństwo. Katarzyna Bosacka i Marcin Bosacki doczekali się nawet czwórki dzieci. Nic nie wskazywało, że ich związek niebawem przejdzie do historii. Jak udało się dowiedzieć serwisowi Plejada, słynny senator spakował walizki i wyprowadził się z domu. „Miał oznajmić Kasi, że opuszcza rodzinę dla innej kobiety”, mówił informator portalu.

Niedługo potem postanowił odnieść się do medialnych doniesień. „Kierując się szacunkiem wobec mojej żony, a także ochroną najbliższych, przede wszystkim naszych dzieci, nie chcę w jakikolwiek sposób komentować informacji mającej na celu wywołanie niepotrzebnej sensacji. Proszę o uszanowanie mojej decyzji”, wyznał. Następnie portal Fakt.pl skontakotwał się z ulubienicą publiczności. Ona jednak odmówiła udzielenia komentarza, jednocześnie nie zaprzeczając pojawiającym się plotkom. „Nie chcę tego komentować… Nie chcę tego w mediach wałkować”, mówiła Super Expressowi.

Historia miłości Katarzyny i Marcina Bosackich

Katarzyna Piątkowska: Pani jest warszawianką, Pan poznaniakiem. Zapytam więc od razu, które pyzy są lepsze?

Katarzyna: Powiedz, kochanie – twoje pyzy czy moje pyzy?

Marcin: Pyzy są tylko jedne! Pyzy są drożdżowe! Pyzy są poznańskie i nie ma innych pyz! Podobnie jak w Polsce nie ma innego klubu niż Lech Poznań. Wszystkie inne nie są ważne.

Katarzyna: Tak, i jest tylko jedno miasto w Polsce. Poznań! (śmiech).

Marcin: Nie, przecież wiesz, że uwielbiam Trójmiasto czy Wrocław. W tym względzie nie jestem aż taki ortodoksyjny. Pamiętam, że gdy pierwszy raz zamieszkałem w Warszawie, to był 1992 albo 93 rok, wszedłem do restauracji przy placu Trzech Krzyży i zamówiłem zrazy z pyzami. Dostałem jakieś takie dziwaczne małe, szare kluski. Nie zjadłem. W ogóle wtedy kilka razy przeżyłem szok kulturowy. Na przykład, że tramwaje i autobusy jeżdżą jak za komuny, czyli co 20 minut, a czasem nie jeżdżą wcale, a potem za 40 minut jadą dwa. Albo że szparagi można kupić tylko na ekskluzywnym bazarze na ulicy Polnej. W Poznaniu od kwietnia do czerwca je się szparagi. Z biegiem lat oczywiście to się w Warszawie zmieniło, ale wtedy wpędzało mnie w niemałe zdumienie.

Katarzyna: Najlepsze pyzy są warszawskie, a już z tymi z Różyca, czyli słynnego bazaru Różyckiego, żadne nie mogą się równać. To jest pyszna rzecz! Ale szanuję też te poznańskie.

Czytaj także: 13 lat po katastrofie wciąż doświadcza hejtu, syn jest jej opoką. Joanna Racewicz o tym, jak nauczyła się żyć na nowo

Łukasz Kuś

I tak już o te pyzy spieracie się Państwo prawie ćwierć wieku?

Marcin: Dwadzieścia cztery lata temu zobaczyłem w redakcji „Gazety Wyborczej” Kasię.

Katarzyna: Byłam wtedy studentką polonistyki i dorabiałam jako sekretarka w dziale zagranicznym. Pewnego dnia koleżanka powiedziała mi, że przyjdzie taki bardzo konkretny, wymagający i szorstki redaktor.

Marcin: To był mój drugi pobyt w Warszawie, bo w tych latach 1992–1993 byłem już redaktorem w działach zagranicznym i politycznym. W warszawskiej „Gazecie” znali mnie z tego pierwszego okresu.

Katarzyna: Kazano mi do niego zadzwonić i ustalić, kiedy przyjeżdża. Zadzwoniłam. Przyjechał. I się zaczęło.

Tak od razu?

Marcin: Od razu. Zobaczyłem śliczną, miłą, inteligentną dziewczynę. Zacząłem próbować chodzić z nią na obiady do zakładowej stołówki.

Katarzyna: Łaził za mną po prostu.

Marcin: Potem kawa na mieście.

Katarzyna: Tylko że byłam wtedy zaręczona. Randkowanie nie wchodziło w grę.

Marcin: Jak to nie wchodziło?! Ostatecznie jednak weszło. Byłem dość uparty. Ale nie w chamski sposób. Dałem do zrozumienia, że jestem i czekam. Po jakimś miesiącu wszystko się zmieniło.

Katarzyna: Mówiłam mojemu ówczesnemu narzeczonemu, że jest taki Bosacki, który za mną łazi. Narzeczony raczej to zignorował. A ja na przykład przychodziłam do pracy i miałam bukiet tulipanów na stole.

Szorstki, a jednak romantyczny.

Marcin: Romantyczny, ale nie dla wszystkich. Ale potem poszło szybko. Pół roku później braliśmy ślub.

Katarzyna: Często przyjaciółki pytają mnie, czy nie żałuję. Nie żałuję. Dzisiaj zrobiłabym dokładnie to samo co wtedy. Wydaje mi się, że nie ma znaczenia czy przed ślubem jest się razem 14 lat, czy zna się zaledwie pół roku. Nie wiem, czy to nazwać przeznaczeniem, czy opatrznością? Fakt jest taki, że jesteśmy razem już 24 lata.

Marcin: Co roku wyjątkowo świętujemy rocznicę naszego ślubu, choć w tym nie mogliśmy zrobić tego co zawsze ze względu na pandemię.

A co robicie zawsze? Jeśli to nie tajemnica.

Marcin: Idziemy na kolację do restauracji w Poznaniu lub Warszawie.

Katarzyna: Tego dnia wybieramy jakąś gwiazdkową.

Marcin: Albo wyjeżdżamy na weekend. Bez dzieci. Od 23 lat praktycznie cały czas jesteśmy z dziećmi. Może to nie jest nasza jedyna randka w roku, ale zdecydowanie najważniejsza. Jesteśmy oboje bardzo zajętymi ludźmi, mamy dość ograniczone wsparcie rodzinne, bo mama Kasi i mój tata są już starszymi osobami. Żyjemy pomiędzy Poznaniem a Warszawą. Nie mamy czasu, żeby raz na tydzień chodzić na jakieś romantyczne spotkania.

Na co dzień, w domu, też można być romantycznym.

Katarzyna: Powiedz, kto ci robi śniadanka?

Marcin: Ty, ale czasem też sam sobie robię.

Katarzyna: W weekendy za to Marcin robi dla wszystkich jajecznicę na śniadanie. To nasz rytuał.

Marcin: Niestety, im większe dzieci, tym więcej różnych nawyków żywieniowych i już mojej jajecznicy nie chcą jeść.

Małe dzieci – mały kłopot, duże dzieci – duży kłopot. A Państwo macie i małe, i duże dzieci.

Marcin: Tych kłopotów czy uciążliwości płynących z posiadania dzieci jest mniej, gdy są już starsze, ale jeśli już są… to są naprawdę poważne problemy – co studiować, co dalej z życiem albo któreś jest właśnie zakochane pierwszy raz i cierpi. Od 23 lat mamy przegląd wszelkich dziecięcych i młodzieżowych problemów.

Czytaj także: W rodzinnym domu Piotra Polka nie mówiło się po polsku: „Traktuje ten język jako wyuczony”

Dwa razy byliście Państwo na placówkach. Czy dopuszczaliście taką możliwość, że Pan mieszka i pracuje w Stanach Zjednoczonych, a potem w Kanadzie, a Pani zostaje w Polsce z dziećmi?

Katarzyna: Nie było takiej możliwości. Dzieci muszą mieć ojca i matkę. I nawet krótki kontakt, przez chwilę, każdego dnia jest bardzo ważny.

Marcin: Nie dyskryminuj rodzin, w których nie ma ojca i matki, bo jest ich bardzo dużo.

Katarzyna: Ale ja mówię o naszej. Uważaliśmy i uważamy, że rodzina zawsze powinna być razem.

I gotowa była Pani zrezygnować ze swojej kariery na rzecz kariery męża?

Katarzyna: Nie musiałam rezygnować, bo wiedziałam, że będę mogła przyjeżdżać i robić programy. Po prostu muszę być tam, gdzie moja rodzina. To jest najważniejsze. Ostatnio wieczorem nasz najmłodszy syn Franek poprosił mnie o kluski leniwe. Zaczęłam mu je robić. Wtedy nasza 16-latka Zosia mówi: „Mamo, już byś dała spokój z tymi kluskami o 20.30”. Odpowiedziałam jej: „Nie, kochana, dla mnie to jest najważniejsze. Jak ty mnie prosiłaś o naleśniczki wieczorem, też ci je robiłam”. A praca to praca. Przyjdzie sama.

Marcin: Jak pani widzi, my się nie zawsze zgadzamy, bo Kasia ma tendencję do wypowiadania uogólnień. Ale w kwestii rodziny jesteśmy zgodni.

Katarzyna: To prawda.

Marcin: Nigdy się nie zdarzyło, że Kasia albo musiała, albo myślała o tym, że musi coś poświęcić dla moich planów zawodowych. Za jedno z większych osiągnięć życiowych uważam trzy tygodnie, gdy z czwórką dzieci zostałem sam, by Kasia mogła w spokoju pracować w Polsce.

Przylatywanie co chwila z Kanady do Polski z niemowlakiem na ręku musiało być dużym wyzwaniem.

Katarzyna: I jeszcze w bagażu z tym całym dziecięcym majdanem przewoziłam polskie nalewki, żeby je serwować gościom na przyjęciach w ambasadzie.

Słyszałam, że podbiła Pani serca kanadyjskich gości serwowanymi daniami.

Marcin: To były Kasi przepisy, gotowała kucharka, bo protokół dyplomatyczny nie pozwala pani ambasadorowej na samodzielne przygotowywanie potraw.

Katarzyna: Kiedy mąż został ambasadorem, zostałam wezwana do MSZ na szkolenie z protokołu dyplomatycznego. Pierwsze, czego się dowiedziałam, to tego, że zawsze muszę występować w rajstopach i mieć zakryte kolana. A potem pani prowadząca szkolenie oświadczyła mi, że nie mogę serwować na przyjęciach dań kuchni polskiej, bo one się nie nadają do promocji. Muszę przyznać, że mnie zatkało. Zapytałam, co więc powinnam podawać, a pani, że dania kuchni międzynarodowej, jakieś krewetki i awokado. Twierdziła, że gościom bigos śmierdzi, a śledź jest w ogóle niejadalny. Powiedziałam „yhy”, poleciałam do Kanady i robiłam swoje.

Marcin: Z tego, co Kasia robiła w Kanadzie, to nawet książka kucharska powstała. A wydawanie przyjęć jest jedną z technik dyplomacji. Rozmawia się wtedy o ważnych sprawach politycznych, kulturalnych, wojskowych i załatwia interesy kraju. Czasem w gronie kilku osób, a czasem kilkudziesięciu. Kasia wyniosła poziom kulinarny polskiej placówki w Kanadzie o 10 poziomów ponad przeciętną.

Katarzyna: Przede wszystkim trzeba pamiętać, że ludzie, którzy zasiadają przy stole ambasadora, już wszystko jedli i są znudzeni przyjęciami. Gdy my chodziliśmy na przyjęcia, mniej więcej wiedzieliśmy, czego możemy się spodziewać. Ale gdy przychodzono do nas, zawsze była niespodzianka. Na przykład nikt z naszych gości nie wiedział, że w Polsce latem jada się zimne zupy, a pierogi można podawać na tysiąc różnych sposobów. Wszyscy myślą, że pierogi są nieeleganckie. Owszem, jeśli postawimy na stole michę pierogów okraszonych tłuszczem i bekonem. Ale ja i na to znalazłam sposób. Moje pierogi to była koronkowa robota, bardzo precyzyjna. Serwowaliśmy je w różnych kolorach i z różnymi sosami. Goście byli zachwyceni. Na koniec zawsze dostawali od nas jakiś ręcznie wykonany przysmak. Pamiętam, że jedno z pierwszych naszych przyjęć jako ambasadorostwa odbyło się w tłusty czwartek. Goście dostali więc na wynos pięknie zapakowane pączki z karteczką, na której opisane było, skąd pochodzi taka tradycja i w jakim rejonie Polski pączki z jakim nadzieniem się serwuje. I znowu różnice między Wielkopolską a Mazowszem – w Poznaniu z ajerkoniakiem, a w Warszawie ze śliwką. Do nas wszyscy bardzo lubili przychodzić, bo wieść, że u nas jest pysznie i gościnnie, szybko się rozniosła po Ottawie. A do tego wszystkiego serwowaliśmy wino z kanadyjskiej winnicy, której właścicielem był Polak. A na winach mój mąż się bardzo dobrze zna, bo jest sommelierem.

Czytaj także: W rodzinnym domu Piotra Polka nie mówiło się po polsku: „Traktuje ten język jako wyuczony”

Łukasz Kuś

Ambasador sommelier?

Marcin: Wina to jest moja pasja, która trwa już pewnie kilkanaście lat. Świat wina jest pasjonujący, bo to nie tylko zapachy i smaki, ale też poznawanie krajów. Zdarzyło nam się kilka razy pojechać na wycieczki winne, a gdy opuszczaliśmy Stany Zjednoczone, gdzie byłem korespondentem „Gazety Wyborczej”, odbyliśmy trzytygodniową podróż, odwiedzając oczywiście również rejony winne w Kalifornii. Mnie zawsze fascynował świat, a wino jest częścią tego poznawania i odkrywania go.

Katarzyna: Mój mąż uwielbia dobrą kuchnię, więc my się pod tym względem idealnie zgraliśmy. Kocham gotować, a on kocha jeść. W naturalny sposób zaczął dobierać wina do tego, co gotuję. Któregoś roku w prezencie imieninowo-urodzinowym kupiłam mu udział w kursie sommelierskim. Ukończył go z wyróżnieniem. Był bardzo zadowolony. Przez sześć tygodni wracał bardzo wesoły do domu.

Marcin: To jest jeden z poważniejszych kursów winiarskich na świecie. Jestem niezwykle wdzięczny za ten prezent.

Poważnie podszedł Pan do tego tematu.

Marcin: Bardzo poważnie. To, co się robi, obojętne, czy to jest hobby, czy to jest praca, wymaga pracy metodycznej. Niezależnie od tego, czy się zajmuję polityką, dziennikarstwem, czy winami. To ostatnie jest fajnym hobby, ale w pewnym momencie trzeba przysiąść fałdów i się po prostu nauczyć, czym na przykład różni się chardonnay z północnej Francji od chardonnay z Chile.

Czy dobrze mi się wydaje, że Państwa życie w dużej mierze koncentruje się wokół stołu?

Katarzyna: Stół jest dla mnie miejscem najważniejszym. Ten IX-wieczny w naszym domu jest ogromny i jest jego sercem. Normalnie może przy nim usiąść osiem osób, gdy go rozłożymy, mieszczą się nawet 24. Zresztą nasz dom w normalnych czasach zawsze tętni życiem. Przychodzą nasi przyjaciele i znajomi, koledzy i koleżanki naszych dzieci.

Nie brakuje czasem Państwu tych zagranicznych momentów?

Marcin: Nie. Ja nie żałuję ani jednego okresu w życiu, ani jednego momentu, ale też za tamtymi rzeczami nie tęsknię. Czy to kanadyjskiego, gdy byłem ambasadorem, czy bycia korespondentem w USA, czy rzecznikiem prasowym MSZ.

Katarzyna: Za granicą nie jest łatwo, w Kanadzie i Stanach w pewnym sensie byliśmy emigrantami. W Stanach spędziliśmy trzy lata i trzy w Kanadzie. Na początku było jak na wakacjach. Wszystko było nowe, fascynujące.

Marcin: Ale ten pierwszy etap trwa tylko kilka tygodni.

Katarzyna: Tak, euforia trwa faktycznie krótko. Potem człowiek zaczyna osiadać. I wtedy pojawia się moment emigranckiej depresji.

Marcin: Samotność, brak przyjaciół, znajomych. Trzeba się nauczyć żyć w innym kręgu kulturowym, gdzie wszystko jest inne – od prowadzenia samochodu po robienie zakupów. I wszystko jest stresujące.

Katarzyna: Kiedy tam byłam i zamykałam oczy, musiałam sobie uświadomić, gdzie jest mój dom. Chodziło o poczucie przynależności. Dom, w którym mieszkaliśmy w Stanach, był wynajęty. W naszym mieszkaniu w Warszawie mieszkali inni ludzie. I wtedy okazało się, że moją ostoją jest ten dom na wsi pod Poznaniem, nad jeziorem, na skraju Wielkopolskiego Parku Narodowego. Jest to jedno z najpiękniejszych miejsc na świecie. Dom ma 130 lat i należał kiedyś do rodziny męża.

Marcin: Część należała do mnie, pozostałą część odkupiliśmy.

Katarzyna: I tym sposobem zyskaliśmy miejsce z historią, anegdotami, pamiątkami. Tam chcę się zestarzeć. Chcę, żeby po tym ogrodzie biegały nasze wnuki i kolejne psy.

Marcin: Psów nie jestem pewien, ale wnuki na pewno.

Wolą Państwo życie miejskie czy wiejskie?

Katarzyna: Zdecydowanie wiejskie. Kocham naturę, naturalne, zdrowe jedzenie. Mam swój sad, dostęp do świeżych jajek.

Marcin: Oczywiście kocham to miejsce, ale moim naturalnym środowiskiem jest jednak miasto. Przynajmniej raz na kilka dni muszę pojechać do miasta, najlepiej Poznania oczywiście, pospacerować między starymi kamienicami, usłyszeć gwar, usiąść w jakiejś knajpie pełnej ludzi. W trakcie pandemii, gdy byliśmy zamknięci w domu, przeszkadzało mi, że nie mogę spotykać się ze znajomymi.

Katarzyna: Ze mną się przecież spotykałeś (śmiech).

Marcin: Tak, to jest konieczne do zbawienia, ale niewystarczające.

Rzeczywiście w wielu rzeczach się nie zgadzacie.

Marcin: W sprawach fundamentalnych jesteśmy blisko siebie. I to nas nawzajem napędza. Wydaje mi się, że bardzo duże znaczenie w naszym związku ma to, że my się cały czas podziwiamy. Podziwiam Kasię za to, co robi, że nauczyła Polaków czytać etykiety i zwracać uwagę na to, co się kupuje.

Katarzyna: Bardzo szanuję to, co mąż robi, w jaki sposób to robi i jakim jest człowiekiem. Podziwiam jego stanowczość i pracowitość. Ale my też potrafimy się na siebie wściec, potrafimy być na siebie naburmuszeni. Tylko że nam już coraz mniej chce się kłócić, bo chyba już za bardzo nie mamy o co. Zauważyłam, że jako młodzi ludzie często spieraliśmy się o dzieci. Teraz też zdarzają się kłótnie, ale jesteśmy jak włoska rodzina. Najpierw jest burza z piorunami, a potem nam przechodzi. Nie wyobrażamy sobie, że moglibyśmy mieć tak zwane ciche dni.

Marcin: Najwyżej cichą godzinę.

Po tylu latach jesteście w stanie jeszcze czymś siebie zaskoczyć?

Marcin: Kasia nadal mnie zaskakuje kreatywnością i pracowitością. Wchodzi w tyle projektów – od pomocy ludziom i organizacji zbiórek dla rodzin w potrzebie po projekty zawodowe.

Katarzyna: A mnie mąż zaskakuje tym, że po tylu latach wciąż potrafi bez powodu przynieść mi bukiet kwiatów.

Czytaj także: Tak Marcin Hakiel dowiedział się o romansie żony. Ujawnił, czy chciałby do niej wrócić

Mówiliście Państwo kiedyś, że w Waszym domu jest zawsze jakieś małe dziecko. Co będzie, jak Franek przestanie być mały?

Katarzyna: Kupimy sobie drugiego małego pieska i poczekamy na wnuki. Franek ma dopiero siedem lat.

Marcin: Ma siedem i pół roku. To jest duża różnica w tym wieku.

Katarzyna: Jeszcze nie ma.

Marcin: Za kilka dni będzie miał.

Katarzyna: Mógłbyś być precyzyjny (śmiech).

Marcin: Uważam, że tak to wszystko zostało stworzone przez Pana Boga albo jakieś siły wyższe, że małe dzieci są wtedy, kiedy człowiek ma na to siłę.

Marzyliście o tak licznej rodzinie?

Marcin: Tak. Tylko spieramy się, bo ja pamiętam, że mówiłem żonie, że chcę mieć trójkę dzieci…

Katarzyna: Nieprawda.

Marcin: …a Kasia twierdzi, że od początku mówiłem, że czwórkę.

Katarzyna: Ja chciałam trójkę, a ty chciałeś czwórkę.

Marcin: W każdym razie oboje od początku marzyliśmy o dużej rodzinie, choć czasem logistycznie bywało niełatwo.

Katarzyna: Udało nam się zbudować wspaniałą rodzinę. Mamy swoją bazę, która daje nam poczucie bezpieczeństwa i stabilizację. I dzięki temu możemy się też realizować zawodowo.

Marcin: Wiem, ile Kasi zabrało energii, czasu i poświęcenia, by osiągnąć w zawodzie aż tyle. Ona przecież w tym czasie wychowała czworo dzieci.

Katarzyna: Wychowaliśmy!

Marcin: A ja miałem taki moment, kiedy byłem rzecznikiem MSZ przez trzy lata, że praktycznie rzecz biorąc, nie było mnie w ogóle w domu i cały ciężar zajmowania się domem spadł na Kasię. To był czas, kiedy wahadło za bardzo się w jej stronę wychyliło.

Katarzyna: No to musisz je teraz odchylić (śmiech).

Marcin: Każde z nas, przynajmniej na jakiś czas, jest w stanie opanować naszą liczną rodzinę, jeśli tego wymaga dobro zawodowe drugiej osoby. Wspieramy się, wymieniamy. I można powiedzieć, że jesteśmy bardzo dobrze zorganizowanym przedsiębiorstwem rodzinnym.

Katarzyna: Czy oprócz zdrowia możemy chcieć czegoś więcej?

Czytaj także: Córka Beaty Tyszkiewicz i Andrzeja Wajdy zdradziła, dlaczego nie ma dzieci. Wzruszające wyznanie

Łukasz Kuś
Łukasz Kuś

___

Reklama

Wywiad ukazał się w magazynie VIVA! nr 24/2020r.

Reklama
Reklama
Reklama