Halina Frąckowiak: „Nie zaprzątam sobie głowy przyszłością, skupiam się na tym, co tu i teraz”
Przypominamy wyjątkowy wywiad z artystką. Wokalistka obchodzi urodziny!
- Alina Mrowińska
Była gwiazdą, kiedy zdecydowała, że sama muzyka jej nie wystarczy. Zaczęła studiować psychologię na UW. Mówi, że to jej druga pasja. „Przeżyłam fantastyczny czas. Mój syn był w podstawówce. W ciągu tygodnia wychowywałam go i przygotowywałam się na zajęcia, a w weekendy byłam artystką. Wtedy zrozumiałam, że człowiek może bardzo wiele, jeżeli tego naprawdę chce”, wyznała jakiś czas temu. Dziś Halina Frąckowiak obchodzi urodziny! Z tej okazji przypominamy, co gwiazda polskiej sceny mówiła nam o swoim życiu i karierze.
Halina Frąckowiak o karierze, wypadku i przemijaniu
Tysiące koncertów, od lat wierna publiczność, Diamentowy Mikrofon na festiwalu w Opolu w 2016 roku. „Małego elfa”, „Serca gwiazd” nuciła kiedyś cała Polska, a dziś internauci piszą, że są hitami wszech czasów. Halina Frąckowiak debiutowała w 1963 roku na Festiwalu Młodych Talentów w Szczecinie. Zawsze w zgodzie ze sobą, nawet jeśli płynęła pod prąd. Szokowała oryginalnymi strojami. Przełomem w jej życiu stał się 1990 rok. Miała wypadek samochodowy, nie było wiadomo, czy będzie chodzić.
Polecamy też: Tak dziś wygląda jedyne dziecko Haliny Frąckowiak. Kim jest Filip?
„Marzyłam wtedy o jednym – żeby móc biegać. O śpiewaniu nie myślałam”. Lata 80. to czas jej największych przebojów: „Papierowy księżyc”, „Serca gwiazd”, „Mały elf”. Na forach internetowych ludzie piszą: „Hity wszech czasów, prawdziwa muzyka, prawdziwe słowa i wykonanie”, „poruszają emocje, budzą najpiękniejsze wspomnienia”. A ona nie zwalnia tempa. Nagrywa płyty, koncertuje.
O najszczęśliwszych momentach w życiu, prawdach, do których doszła, miłości do nieżyjącej już mamy i o wierze w Boga, bez której nie wyobraża sobie życia. „Jeżeli o coś proszę, to zawsze kończę: Niech się stanie zgodnie z Twoją wolą”. Halina Frąckowiak w bardzo szczerej, wzruszającej rozmowie z Aliną Mrowińską. Przypominamy wywiad z 2016 roku.
Zobacz też: Halina Frąckowiak dla „VIVY!”: Najszczęśliwsza byłam na początku lat 80.
1 z 5
Rozmawiamy w Pani mieszkaniu na warszawskim Wilanowie. Przeprowadziła się tu Pani dwa lata temu. Brak Pani dawnego domu na Zaciszu, tamtego ogrodu, ciszy, spokoju?
Wygodniej mi tutaj, nie muszę odśnieżać, grabić liści, martwić się o naprawę dachu. Nie mam co prawda ogródka, ale jest duży taras. Jedyna słabość mieszkania to to, że nie mogę sobie wieczorem tak pośpiewać. Kiedy pierwszy raz tu weszłam, od razu poczułam, że to moje miejsce. Podoba mi się architektura, zieleń, widok z okna na Świątynię Opatrzności. No i nie muszę już dojeżdżać z Zacisza do Pałacu w Wilanowie, tylko mam 10 minut pieszo. A to zawsze było moje ulubione miejsce, jeszcze od czasów jak przyjeżdżałam z małym Filipem. Przeprowadziłam się dopiero po śmierci mamusi. Mama bardzo była związana z tamtym miejscem, domem, sąsiadami. Mieszkała ze mną od urodzenia Filipa. Bardzo byłyśmy sobie bliskie. Pamiętam taką noc, mama nie spała, weszłam do jej pokoju. Zobaczyłam, że ma łzy w oczach. Powiedziała: „Halusiu, ja wiem, że chcesz sprzedać dom i tak strasznie mi przykro”…
– Jaka była Pani mama?
Pogodna, szlachetna, dobra. Kiedyś mi powiedziała: „Nigdy nie sądziłam, że ty sobie tak świetnie poradzisz w życiu. Zawsze się o ciebie bałam, byłaś taka cichutka”. W ostatnich latach to ja opiekowałam się mamą, a cały czas czułam się przy Niej dzieckiem. Kiedy byliśmy z bratem mali, sadzała nas na szafach, a sama krzątała się po domu, śpiewając.
– Siedzieliście na szafach???
Tak, uwielbialiśmy to. Lubiłam poranki, bo budził mnie mamy śpiew. Szybko wstawałam, szłam do kuchni, okno było szeroko otwarte. Piękne chwile. Mama bardzo pilnowała, żebym potrafiła posprzątać, coś ugotować, żebym się dobrze uczyła. Bardzo mi Jej brakuje. Minęło już siedem lat od Jej śmierci. Był taki moment, na krótko przed odejściem, kiedy mi powiedziała: „Hala, ja umieram, jak to się stanie, to powiedz ojcu, że nie mam do niego o nic żalu”. I to była cała moja mama. Tata odszedł od nas, kiedy byłam dzieckiem, założył nową rodzinę. Zadzwoniłam do niego, jak to się stało. Żeby wiedział, że wszystko mu wybaczyła. Przyjechał na pogrzeb, bardzo już starszy pan, przygarbiony. Płakał jak dziecko. Głęboko wierzę, że kiedyś się spotkam z mamą. Wierzę, że spotkam się ze wszystkimi ludźmi, których kochałam. A śmierć zawsze przychodzi za wcześnie.
– Pamiętam, jak umierał mój ukochany dziadek. Miał 94 lata. I też mówiłam, że przecież mógł żyć jeszcze rok.
Nawet gdyby miał 100 lat, też by tak pani mówiła. Mama była bardzo chora na pięć lat przed śmiercią, straciła przytomność, zabrało ją pogotowie. I jestem głęboko przekonana, że wymodliłam Jej wtedy życie. Nie byłam absolutnie przygotowana na Jej odejście. Ale tych kilka lat później też nie byłam przygotowana.
– „W blaszanym pudełku zatrzymał się czas, w blaszanym pudełku cały mój świat” – śpiewa Pani w najnowszej piosence. Piękna opowieść o życiu.
W tym pudełku mała dziewczynka przechowywała swoje skarby – pierścionek, aniołka, muszle.
– Miała Pani w dzieciństwie takie pudełko?
Wszyscy mamy jakieś pudełka ze wspomnieniami. Moje było w kształcie żelazka z duszą. Z kwiatkiem w środku. Niestety, gdzieś się zawieruszyło lata temu podczas przeprowadzki z Poznania do Warszawy. Wkładałam do niego szkiełka, przez które oglądałam niebo i słońce. Był tam upleciony przeze mnie wianek.
– W piosence dziewczynka zakopała pudełko pod jarzębiną.
Z tyłu naszej kamienicy w Poznaniu rosła wielka czereśnia. Latem miała wielkie owoce w kształcie serca. Nie zakopałam pod nią swojego pudełka. Ale ta czereśnia jest w moich wspomnieniach. A jarzębinę miałam już w ogrodzie w Warszawie, na Zaciszu. I wiąże się z nią smutna historia. Kiedyś mój syn Filip przyniósł po lekcjach małego rudego kotka. Błąkał się w pobliżu szkoły. Śliczny był, ale wyglądał mi jakoś niewyraźnie. Pomyślałam, że jutro z samego rana pojadę z nim do weterynarza. I kiedy następnego dnia zawijałam go w kocyk, umarł. Zakopałam go pod drzewem, w mojej Dolinie Chochołowskiej. Bardzo kocham Tatry, dlatego tak nazwałam mój maleńki ogródek.
– Tysiące koncertów, dziesiątki przebojów, od lat wierna publiczność, Diamentowy Mikrofon na tegorocznym festiwalu w Opolu. Osiągnęła Pani więcej, niż marzyła jako młoda dziewczyna?
Nie skupiałam się na tym, co chcę osiągnąć. Od dziecka śpiewałam, ale nie wychylałam się specjalnie na rodzinnych uroczystościach.
– Debiutowała Pani w 1963 roku w eliminacjach do II Festiwalu Młodych Talentów. Miała Pani 16 lat. Jaka była tamta Halina?
Cicha i onieśmielona, ale też pełna energii. Taka grzeczna dziewczynka. Inni też mnie tak postrzegali. Pamiętam taką sytuację – w szkole, jak była przerwa, uczniowie chodzili w parach naokoło korytarza. Nie było biegania. I któregoś dnia po dzwonku wszyscy już weszli do klasy, a ja się chwilkę spóźniłam. Kiedy wbiegałam, nauczyciel powiedział: „O, taka grzeczna, a wyszło szydło z worka!”.
– Do jakich chwil z dzieciństwa lubi Pani wracać?
Wiele ich było… W mojej kamienicy mieszkały cztery rodziny, pode mną moja przyjaciółka Halinka z rodzicami. Niestety, Halinka już odeszła. Na tej samej ulicy mieszkała druga przyjaciółka – Ewunia, a po przeciwnej stronie mojego domu Elżunia. Bawiłyśmy się lalkami, skakałyśmy na skakance… Miałam wspaniałą stryjenkę i stryja, mieszkali niedaleko. Do dziś mam bliskie kontakty z moją kuzynką Ewunią i kuzynami – Jasiem i Waldkiem. Przypomniałam sobie teraz, jak pojechałam w pierwszej klasie na kolonie w Pieniny. Było tak pięknie, ale ja tęskniłam za mamą. Śpiewaliśmy piosenki, które mnie wzruszały. Bardzo mocno wdrukowały się we mnie tragiczne wydarzenia poznańskiego czerwca 1956 roku. Wszędzie czołgi, białe noce od strzałów. Tata szedł w pochodzie, bardzo się o niego bałam. Do dziś pamiętam, jak stałam na klatce schodowej i drżałam, czy mama wróci do domu z pracy. Później opowiadała, że chyłkiem przemykała pod ścianami domów. Zginął chłopak z sąsiedniej kamienicy. Szedł w pochodzie tuż przed tatą. Trudne czasy.
2 z 5
– A kiedy była Pani w życiu najszczęśliwsza?
Kiedy Filip się urodził i dorastał. Początek lat 80., też trudne czasy, ale piękne dzięki niemu. Pamiętam, jak wracałam po jakiejś dłuższej trasie koncertowej i Filip przyszedł z tatą na dworzec. Biegł z takim ogromnym kwiatem, trochę za długim jak na czteroletnie dziecko. Miał loczki amorka, beżową kurteczkę i tak bardzo był zaaferowany, przejęty. A jak wróciliśmy do domu, podskakiwał z radości w przedpokoju i nagle stanął w narożniku na głowie. Jak on to zrobił (śmiech)? Był bardzo radosnym dzieckiem. Oboje mamy podobne poczucie humoru. Kiedyś mi powiedział: „Mamo, ja tak lubię, jak się śmiejesz, tak całą sobą”.
– Lata 80. to też czas Pani największych przebojów: „Papierowy księżyc”, „Serca gwiazd”, „Mały elf”. Pani piosenki się nie starzeją. Na forach internetowych ludzie piszą: „Hity wszech czasów, prawdziwa muzyka, prawdziwe słowa i wykonanie”, „poruszają emocje, budzą najpiękniejsze wspomnienia”. Nie zwalnia Pani tempa.
Grafik koncertów jest zapełniony na najbliższe miesiące. Mam wspaniały zespół młodych, utalentowanych muzyków pod kierownictwem Grzegorza Urbana. Czasem śpiewam tylko z towarzyszącym fortepianem albo kwartetem smyczkowym. Lubię koncerty, kiedy publiczność jest blisko mnie. W domach kultury, małych salach. Schodzę ze sceny i tak mi jest dobrze, kiedy mogę porozmawiać z ludźmi piosenką. Zawsze staram się śpiewać z jakąś myślą, intencją. Żeby o czymś ważnym ludziom opowiedzieć, poruszyć emocje.
– Pani rówieśniczki przyprowadzają na koncerty swoje dorosłe już córki?
O, tak. Mam niejedną taką historię, kiedy mamy przychodziły na koncerty z małymi dziewczynkami. Te dziewczynki dorosły, czasem mam już nie ma, odeszły. I córki często przyprowadzają swoje córki. Pamiętam dobrze dziewczynę, która po każdym koncercie dawała mi misia. W pewnym momencie miałam ich tak dużo, że zajmowały spore łóżko. Sobie zostawiłam dwa, resztę zawiozłam dzieciom z przedszkola dla rodzin dysfunkcyjnych, prowadzonego w Białymstoku przez Stowarzyszenie „Droga” ojca Konkola. W latach 80. całe miesiące byłam w trasach koncertowych. Śpiewałam dwa, trzy koncerty dziennie. Za nieduże pieniądze. Prawie do końca lat 80. były ściśle określone stawki za koncerty.
– Czuła się Pani gwiazdą?
Wtedy w ogóle nie było takiego klimatu. To były kompletnie inne czasy. Wie pani, że żeby śpiewać, trzeba było zdać egzaminy z historii sztuki, muzyki przed komisją, której przewodniczył profesor Aleksander Bardini? Żyło się wtedy w jakimś sensie łatwiej, nie było kolorowej prasy, paparazzi sprawdzających, co znana osoba kupiła na śniadanie, w kim jest zakochana. Mam wrażenie, że teraz przekracza się zbyt wiele granic.
– Była Pani bardzo awangardowa, wiele osób do dzisiaj pamięta piękną, niezwykle odważną sukienkę z miedzianozłotej blachy. Wystąpiła w niej Pani w 1970 roku na festiwalu w Opolu. Na tamte czasy projekt rewolucyjny, wyprzedzający myślenie o modzie o kilka dekad. To był Pani pomysł?
Wiele lat później przyjaciele się śmiali, że Whitney Houston wystąpiła w mojej zbroi w filmie „Body- guard”. Dla mnie zawsze było istotne, jak się prezentuję na scenie. A wtedy, przeglądając „Vogue’a”, zobaczyłam przepiękną metalową sukienkę. Pokazałam zdjęcie Barbarze Hoff, która projektowała dla mnie kostiumy. I też się zachwyciła. Moja sukienka była o wiele skromniejsza niż ta z gazety. A i tak w Opolu zastanawiano się, czy mogę w takim stroju wystąpić. Poruszenie było niesamowite. Próbowano mnie podglądać, jak się przebierałam. Zabawne to wszystko było.
3 z 5
– A Pani jak się czuła?
Świetnie, czułam, że mam rewelacyjną metalową zbroję (śmiech). Na jeden pomysł pani Hoff się nie zgodziłam. Chciała, żebym miała japońskie uczesanie, z takim stojącym warkoczem na czubku głowy.
– Gdzie jest teraz sukienka?
Po wielu latach trafiłam do metaloplastyka, który zajmował się jej czyszczeniem. Chciałam ją nawet kupić, ale pan mi powiedział, że się rozsypała i ten kawał blachy leży gdzieś w strzępach. Bardzo chciałam mieć ją w każdym stanie, później zrekonstruować, ale niestety, metaloplastyk nawet mi jej nie pokazał.
– Nadal chciałaby Pani ją mieć?
Bardzo. Uważam, że to było po prostu przywłaszczenie.
– Często koncertowała Pani we Włoszech, Stanach, Kanadzie. Nie myślała Pani, żeby zostać na stałe za granicą?
Nie, czułam, że nie odnalazłabym się poza Polską. W 1969 roku dowiedziałam się od mojego menedżera, że jest dla mnie propozycja z Radia Luksemburg. Przysłali podkład z ich chórem, miałam dograć po angielsku wokal „Napisz, proszę” i przesłać im. I nie mogłam tego zrobić, bo nie zgadzały się jakieś parametry techniczne – między ich możliwościami studyjnymi a naszymi (śmiech). Kilka lat później przyszła propozycja z Włoch. Miałam tam program w telewizji, nagrałam kilka piosenek. Ale nie chciałam zostawać na stałe.
– Nigdy Pani nie żałowała, nie myślała, że kariera, pieniądze mogły być dużo większe?
Nie żałuję decyzji, które kiedyś podjęłam. Czasem tylko myślałam, że jedyne miejsca na świecie, gdzie mogłabym zamieszkać poza Polską, to Rzym i Paryż. Zachwyciła mnie też Lozanna. Śpiewałam tam kiedyś w sylwestra. Wracając do Polski, w drodze na lotnisko, zatrzymałam się w miejscu, gdzie jest grób Richarda Burtona. Jeden z moich ukochanych aktorów. Zapaliłam znicz, pomodliłam się.
– Włochy, Francja, Szwajcaria, a w Polsce siermiężny socjalizm. Pamięta Pani swoje pierwsze wrażenie, kiedy zobaczyła zachodnie ulice, pełne sklepy?
Szok już przeżyłam, gdy pierwszy raz pojechałam do NRD. Sklepy w Berlinie wydały mi się nieprawdopodobne Doskonale pamiętam – wchodziłam do hotelu Stadt Berlin i było wszystko, cały zachodni świat. Później jeździłam tam bardzo często na koncerty i programy telewizyjne. A pierwszy wyjazd na Zachód to był początek lat 70., Rzym. Jak tam pięknie pachniały ulice…
– Muzyka pomagała Pani w życiu?
Zawsze. Kiedy chcę wejść w bezpieczny, przyjazny świat, słucham muzyki. Bardzo mi to pomaga, kiedy mam gorsze dni. Uwielbiam Andreasa Vollenweidera – szwajcarskiego kompozytora, harfistę. Potrafi wyczarować niepowtarzalny klimat. Czuję się unoszona jego muzyką. Byłam chyba na wszystkich koncertach w Polsce. Lubię Chopina za to, że niezwykle głęboko wchodzi w serce, Beethovena za ekspresję. Nie wyobrażam sobie domu bez muzyki. A gdybym sama z jakichś powodów nie mogła śpiewać, byłoby mi smutno…
– Co jeszcze mogłoby Pani sprawiać radość?
Nic nie zastąpiłoby muzyki, ale myślę, że wróciłabym do malarstwa, pisania. Trochę w przeszłości rysowałam. Lubię odwiedzać muzea, zwłaszcza gdy jest niedużo ludzi, i trochę pokontemplować. Niedawno zaczęłam pisać wspomnienia. Jestem na początku drogi.
4 z 5
– Skończyłam właśnie czytać znakomitą książkę Mariusza Szczygła „Projekt: prawda”, w której pyta ludzi o ich prawdy, do których doszli w życiu. Jaka jest Pani najważniejsza prawda?
Najważniejsza prawda to jest po prostu prawda. Co jeszcze… Dobro, piękno, szlachetność, czyli wszystko to, co buduje, a nie wyniszcza. Przecież ludzie nie muszą ani tak strasznie się ścigać, ani ze sobą walczyć. Dla każdego jest miejsce. Wierzę, że wszyscy rodzimy się czyści i dobrzy. A gdyby tak wszyscy mieli potrzebę i wytrwałość w poszukiwaniu piękna i dobra, to czy nie byłoby lepiej.
– Brzmi pięknie.
Taka ze mnie trochę idealistka. Ktoś może powiedzieć, że naiwna, niedojrzała. A może właśnie dojrzała… Niektórzy przyjaciele mówią, że widzę świat w różowych okularach, że nie wiem, jak to jest naprawdę. Może i jestem głową w chmurach, ale nogami mocno na ziemi.
– Kiedy w 1990 roku miała Pani poważny wypadek samochodowy i kilka miesięcy leżała w szpitalu, skąd brała Pani siły, żeby poradzić sobie z bólem?
Z miłości do mamy, syna. Też z miłości ludzi do mnie. Wiedziałam, że bardzo jestem potrzebna Filipowi, miał wtedy zaledwie 10 lat. Jak mogłam mu zrobić taki numer i umrzeć. Wiele lat później mi powiedział, że kiedy pierwszy raz zobaczył mnie w szpitalu, był przerażony. Tak miałam zmasakrowaną twarz. Ale wbrew wszystkiemu to był naprawdę dobry czas, wiele osób mnie wspierało, pomagało. Jedna z sąsiadek zabrała Filipa na wakacje. Nie pracowałam osiem miesięcy. Przyjaciele okazali mi pomoc, ale także Ministerstwo Kultury. Przez trzy miesiące nie miałam zrostów kości, groziła mi amputacja. I znowu przyjaciele załatwili transport z Gorzowa do Warszawy, a cudowny profesor Tylman ze szpitala na Szaserów uratował mi nogę. Wyszłam do domu o kulach. Paradoksalnie Filip miał mnie wtedy więcej. Robiłam mu codziennie śniadania, razem odrabialiśmy lekcje, dużo rozmawialiśmy. Spokojny, dobry czas.
– Dziś Filip ma żonę, dwójkę dzieci – Zosia ma dwa latka, Franek osiem. Jaką jest Pani babcią?
Chciałabym być lepszą i mieć dla nich więcej czasu. Nie jestem taką babcią, jaką była moja mama. Nie gotuję codziennie pysznych zupek. Ale kiedy się spotykamy, dużo rozmawiamy, czytamy książeczki, oglądamy filmy. Często odbieram Franka ze szkoły. Bardzo kocham moje wnuki.
– Śpiewa im Pani?
Zosi śpiewałam do snu kołysanki. Franek słucha wielokrotnie moich piosenek, ostatnio najnowszą – „Blaszane pudełko”. Był na wielu moich koncertach. Cieszę się, że jest wrażliwy i pięknie reaguje.
– Kogo Pani lubi z naszego rynku muzycznego?
Od pierwszego razu zachwyciła mnie Edyta Górniak, bo jest w niej prawda. Przepięknie operuje głosem. Lubię Kasię Kowalską, też śpiewa od serca. Na scenie po prostu jest, nic nie kreuje, nie wymyśla. I jeszcze Edyta Bartosiewicz. Wie, po co wychodzi na scenę.
– Powiedziała Pani: „Mam oczekiwania, marzenia, ale wszystko oddaję woli Boga”. Wiara jest dla Pani ważna?
Bardzo. Nie wyobrażam sobie, jak można bez niej żyć. Jeżeli o coś proszę, to zawsze kończę: „Niech się stanie zgodnie z Twoją wolą”. Wierzę, że Bóg wie, co jest dla mnie najlepsze. Wierzę też, że odpowiedzi na najważniejsze pytania mamy w sobie. Wystarczy wsłuchać się w siebie i zaufać intuicji.
– A teraz jakie ma Pani oczekiwania, marzenia?
Tym razem mam konkretny plan do zrealizowania. Chcę nagrać płytę nie tylko z nowymi piosenkami, ale także z utworami z mojego wcześniejszego repertuaru we współczesnych aranżacjach. A marzenia… Mam nadzieję, że nadal będę dużo koncertować. Coraz częściej myślę o swoim miejscu muzycznym w Warszawie, gdzie mogłabym stale spotykać się z moją publicznością i zaprzyjaźnionymi artystami. I chciałabym zaangażować się w pomoc samotnym matkom i osieroconym dzieciom. Kiedy studiowałam psychologię już jako dojrzała kobieta, miałam praktyki w domu dziecka. I teraz to do mnie po prostu wróciło.
– A kiedy myśli Pani o sobie za 10 lat, to jaki to jest obraz?
Mam takie swoje powiedzenie: Jak będę uroczą staruszką w bujanym fotelu, to wtedy…
– To wtedy?
Jeszcze nie wiem, ale pewnie będę czytała książki, może malowała, może pisała. Z Frankiem już jestem umówiona, że jak będzie starszy, sam będzie do mnie przyjeżdżał. Zosia także, pewnie jeszcze z rodzicami. Ale wie pani, ja specjalnie nie zaprzątam sobie głowy przyszłością, skupiam się na tym, co tu i teraz.
5 z 5
Halina Frąckowiak, Warszawa 31.05.1985 rok