Reklama

Beata i Artur Barcisiowie od 40 lat patrzą w tym samym kierunku. Ona jest zdystansowana, rozsądna, spokojna. On żywiołowy, zaradny, dowcipny. Połączyły ich wspólne cele i marzenia. Wspólnie doczekali się jedynego dziecka, Franciszka Barcisia. To ich największa duma! Syn pary ma 34 lata i rozwija swoją pasję. Okazuje się, że nie poszedł w ślady taty, chociaż ma na swoim koncie doświadczenie filmowe. Miał kilka lat, kiedy pojawił się produkcji Nic śmiesznego, gdzie wcielił się w rolę małego Adasia Miauczyńskiego. Franciszek Barciś podobnie, jak mama jest montażystą oraz zajmuje się grafiką komputerową. „Bawił się takimi rzeczami od dziecka. Pamiętam, jak zmontowałeś film animowany, jak miałeś dziesięć lat!”, mówił Artur Barciś w programie Krzysztofa Ibisza.

Reklama

W życiu prywatnym Franciszek jest szczęśliwym mężem i ojcem. W 2014 roku ożenił się z ukochaną, Joanną Żydowicz (córką Marka Żydowicza), a owocem ich miłości sa synek Gustaw i córeczka Jadwiga. „Jestem bardzo szczęśliwy, wybranka mojego syna jest wspaniałą kobietą, cudowną dziewczyną. Zawsze chciałem mieć córkę i mam”, opowiadał aktor w jednym z wywiadów.

W najnowszej rozmowie dla VIVY! Beta i Artur Barcisiowie zdradzili, czym się różni miłość do syna od miłości do wnuków. Małżonkowie wrócili też wspomnieniami do trudnego momentu, gdy obawiali się o życie swojego dziecka. „Pojechaliśmy do szpitala, gdzie usłyszeliśmy od lekarki, że muszą zrobić punkcję, bo bardzo możliwe, że to jest zapalenie opon mózgowych i należy się liczyć ze zgonem”, opowiadali w poruszających słowach Beacie Nowickiej.

Beata i Artur Barcisiowie o sile rodziny, synu i wnukach

Od razu wiedzieliście, że chcecie zbudować wspólne życie?

Artur: Ja tak. Zakochałem się w ułamku sekundy. To było olśnienie. Beba myślała, że się wygłupiam, bo od razu się oświadczyłem. Przysiadłem się do niej w autobusie i zapytałem, czy zostanie moją żoną.

Co odpowiedziała?

Artur: „Tak”. Całą drogę przegadaliśmy o tym, jakie będzie nasze małżeństwo. To było bardzo śmieszne, bo ona mnie przepytywała jak na egzaminie: „No ale gdzie będziemy mieszkać, jak już się pobierzemy?”. „W naszym mieszkaniu”. „A masz mieszkanie?”. „Na razie wynajmuję, ale w końcu coś kupimy. A w podróż poślubną – powiedziałem – zabiorę cię do Hiszpanii”, co wtedy było absolutnym szaleństwem. Mówiłem prawdę. Mieszkałem wówczas u pani Romy, która stała się moją drugą mamą. Jej siostra była żoną Narciso Yepesa, jednego z najsłynniejszych wirtuozów gitary klasycznej, poznałem ich i zaprosili mnie do Hiszpanii, do swojej willi Cantarella nad Morzem Śródziemnym.
Beata: Zapytałam rozsądnie: „Ale czym tam pojedziemy?”.
Artur: „Naszym samochodem”. „A masz samochód?”. „Nie, jeszcze nie mam, ale zarobię na ten samochód, pojadę na jakieś saksy”. Słowa dotrzymałem, co prawda rok po ślubie, ale pojechałem do Nowego Jorku i tam w strasznych warunkach pracowałem sześć tygodni, zdzierając azbest. Zarobiłem na wykupienie mieszkania po babci Beby i malucha. Tym dwuletnim, ślicznym pomarańczowym maluchem pojechaliśmy do Hiszpanii.

Oprócz urody co Pana zauroczyło w żonie?

Artur: Dobroć, którą Beba emanuje. Jakiś wewnętrzny zegar, dusza, coś, co budzi zaufanie, podpowiada, że to jest dobry człowiek.
Beata: Każda dziewczyna porównuje faceta do swojego ojca. Mój ojciec był szalenie zaradnym człowiekiem.
Artur: I bardzo przystojnym. Ja nie byłem przystojny, ale za to zaradny.
Beata: Mąż wyszedł z domu, w którym rodzice niewiele mogli mu dać, musiał liczyć na siebie. Wszystkiego się nauczył. Potrafi gotować, szyć, umyć okna. Ma ogromne poczucie obowiązku i odpowiedzialności. Zapewnić rodzinie bezpieczeństwo – to dla niego podstawa. Jest opoką. Bardzo dużo podróżowaliśmy. Pierwsza rzecz, którą mąż musi zrobić w podróży, to „zakotwiczyć rodzinę”.

OLGA MAJROWSKA

Czyli znaleźć bezpieczny dach nad głową?

Artur: Tak. Nie było internetu, więc często nie mieliśmy zarezerwowanego hotelu. Pamiętam, jak przyjechaliśmy do Werony, była godzina 22. Syn zachwycony prosił: „Chodźmy pod balkon Romea i Julii”, a ja na to, że nie, bo musimy znaleźć hotel. Tak jest do dziś. Najpierw nocleg, potem zwiedzanie, choćby do trzeciej nad ranem. To był drogowskaz, który przekazaliśmy synowi: najpierw obowiązek, potem przyjemność.
Beata: Artur nigdy nie wydaje wszystkich pieniędzy. Zawsze miał rezerwy finansowe. Powtarza: „Mam nieprzewidywalny zawód, nie wiadomo, co się jutro stanie” i nie szaleje. Oczywiście kiedy budowaliśmy dom, to wydaliśmy nie tylko oszczędności Artura, ale nawet dziecka (śmiech).
Artur: Kiedy nastała pandemia i nagle po kolei skreśliłem wszystkie spektakle – a grałem codziennie – przerażony powiedziałem do żony: „Boże kochany, jak my sobie poradzimy?!”. Na co Beba: „Uspokój się. Mamy oszczędności, możesz nie pracować przez rok. Damy radę”. I daliśmy. Teraz to poczucie bezpieczeństwa jest trochę nadszarpnięte, bo mamy wojnę za płotem.

Czytaj też: Artur Barciś był na granicy życia i śmierci: „Uświadomiłem sobie, że mogę umrzeć”

Pandemia wystawiła Państwa na próbę. Był Pan ciężko chory, właściwie na granicy życia i śmierci…

Artur: Pamiętam moment, kiedy uświadomiłem sobie, że mogę umrzeć. Tak szybko… Zawsze myślałem, że będę żył długo, bo moja babcia żyła 96 lat, a mama właśnie świętowała 90. urodziny. Liczyłem na dobre geny, poza tym regularnie się badam. Nagle covid spowodował, że znalazłem się na granicy, i nie wiedziałem, w którą stronę popchnie mnie los. Byłem sam w domu. Leżałem w barłogu, potwornie się pociłem, ale nie miałem siły, żeby zmienić pościel. Nie spałem pięć dób. Na szczęście dzięki komórce Beba cały czas była przy mnie…
Beata: Kiedy Artur wrócił z Gorzowa z covidem, Ewa, nasza przyjaciółka i lekarka pracująca na oddziale covidowym, zadzwoniła do mnie: „Nie wracasz do domu, Artur musi zostać sam”. Wtedy jeszcze lekarze nie znali dobrze tego wirusa. Mieszkałam u syna, przywoziłam Arturowi zupy pod drzwi. Cały czas rozmawialiśmy przez telefon.
Artur: Kolejny przyjaciel Piotr, również lekarz, przynosił mi potrzebne rzeczy. Oboje z Ewą przez telefon monitorowali mój stan. Piotrek powiedział: „Jeśli tylko spadnie ci saturacja, masz dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Podstawimy ci karetkę”. Godzinę schodziłem do kuchni, schudłem siedem kilo. Po czterech dniach Ewa telefonicznie stwierdziła, że oprócz covidu mam zapalenie płuc. Miałem 40 stopni gorączki i musiałem natychmiast wziąć antybiotyk. Zwlokłem się na dół i okazało się, że po jakiejś kuracji został mi listek antybiotyku, który był potrzebny w tym wypadku. Zażyłem go, ale o czwartej nad ranem przyszedł kryzys, było coraz gorzej. Nie miałem sumienia budzić Piotra i prosić o karetkę. Pomyślałem: Wytrzymam, nie będę dzwonił. No i wytrzymałem. Na drugi dzień Piotr strasznie mnie obsobaczył, krzyczał na mnie, że mogłem umrzeć.

Twardziel z Pana…

Artur: W Nowym Jorku zrywałem azbest w absolutnie skrajnych warunkach. To była wycieńczająca harówka w gigantycznych temperaturach, pod sufitem. Tylko dlatego zostałem zatrudniony, że mieściłem się w rurach, do których inni nie mogli wejść. Pamiętam, jak w specjalnym kombinezonie ryczałem głośno, bo wiedziałem, że nikogo nie ma i nikt mnie nie słyszał. Byłem miesiąc po ślubie, tęskniłem straszliwie za Bebą, a jednocześnie tak dużo zarabiałem za godzinę pracy, że wiedziałem, że muszę wytrzymać. Tamtej nocy też zacisnąłem zęby. Dopiero Piotrek mi uświadomił, że to mogło się źle skończyć. Na szczęście antybiotyk zadziałał i było coraz lepiej.

Marek Szymanski / Forum

Artur Barciś z synem Franciszkiem, 2003 rok

Podlewski/AKPA

Artur Barciś, Franciszek Barciś, program Demakijaż, 2022

To był jedyny raz w ciągu tych 40 lat, kiedy życie postawiło Państwa pod ścianą?

Artur: Franek miał dwa latka, kiedy nagle przewrócił się w piaskownicy, dostał drgawek i cały zesztywniał. Miał bardzo wysoką temperaturę, więc szybko zapakowaliśmy go do malucha i pojechaliśmy na pogotowie. Powiedzieli, że nas nie przyjmą, bo nie mają pediatry. Pojechaliśmy do szpitala, gdzie usłyszeliśmy od lekarki, że muszą zrobić punkcję, bo bardzo możliwe, że to jest zapalenie opon mózgowych i należy się liczyć ze zgonem. Kazała wrócić do domu i zadzwonić za dwie godziny. Siedzieliśmy te dwie godziny na kanapie, trzymaliśmy się za ręce i płakaliśmy. Po godzinie Beba mówiła: „Zadzwoń już. Zadzwoń tam”. Ja odmawiałem. Bałem się, że usłyszę coś strasznego. No i w końcu zadzwoniłem. Okazało się, że dziecko ma zapalenie gardła.
Beata: Mieliśmy dużo szczęścia. Nie doświadczyliśmy traum, los nas oszczędzał. A w każdej trudnej sytuacji zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Kiedy mój tata zmarł na zawał w sanatorium w Polanicy-Zdroju, Artur po niego pojechał, załatwił wszystkie formalności i przywiózł do Warszawy.

Czym się różni miłość do syna od miłości do wnuków?

Artur: To jest zupełnie inna odpowiedzialność. Przy Franku mieliśmy świadomość, że każdy nasz ruch, każda nasza decyzja może odcisnąć się na jego przyszłości. Wpłynąć na jego bezpieczeństwo, wykształcenie, wybory, zachowanie. Franek był dzieckiem słynnego ojca, musiał sobie z tym radzić, a jednocześnie z ojcem rywalizować. Tego rodzaju dylematów nie mamy przy wnukach. Jesteśmy wyłącznie od kochania i rozpieszczania.
Beata: Od wychowywania są ich rodzice. Jadzia za chwilę skończy cztery latka, Gucio sześć. Buzie im się nie zamykają. Są bardzo inteligentni, wszystko rozumieją. Gucio uwielbia bawić się z dziadkiem w chowanego.
Artur: U nas jest mnóstwo różnych zakamarków. Czasami go szukam, szukam, szukam i nagle ogarnia mnie przerażenie: Boże, a jak ja go nie znajdę?! Jak w horrorze. Było dziecko i nagle dziecka nie ma… (śmiech). Oczywiście nasz syn i synowa nie pozwalają nam zbytnio ich rozpieszczać, ale notorycznie łamiemy te zakazy. Nie ma innej opcji. To są absolutnie najcudowniejsze dzieci na świecie.

Ten szczęśliwy związek i dobre życie to łut szczęścia czy ciężka praca?

Beata: Jedno i drugie. Mamy wspólne poglądy. To jest ważne. Myślimy podobnie na temat większości spraw.
Artur: Nasz związek polega na tym, że my zawsze zakładamy dobre intencje. Nie mam nawet cienia podejrzenia, że Beba zrobi coś wbrew mnie, i z mojej strony jest dokładnie tak samo. To nam przychodzi naturalnie.
Beata: W naszym gronie mamy przyjaciół i znajomych, którzy się rozstali, zranili, którzy się kłócą. Na dobry związek trzeba pracować, na przykład zgodzić się na czerwoną kanapę w salonie…
Artur: …o której marzyłem i przy pierwszej okazji wywalczyłem. Pufa jest żółta, a fotel niebieski, żeby było bardziej kolorowo (śmiech). Ale też poszedłem na kompromis i cała podłoga jest w kolorze szarym, ponieważ moja żona może ubrać się w każdy możliwy kolor, pod warunkiem że będzie czarny albo szary. Mówi się, że ludzie dzielą się na słusznych i kolorowych. W naszym małżeństwie Beba jest słusznym aniołem, a ja kolorowym ptakiem.

Cały wywiad w nowym numerze VIVY! Magazyn w punktach sprzedaży od 6 kwietnia.

Reklama

Sprawdź też: Beata i Artur Barcisiowie postawili na miłość, dobroć, wyrozumiałość. Tak mówią o swojej relacji

OLGA MAJROWSKA
MATEUSZ STANKIEWICZ
Reklama
Reklama
Reklama