Artur Barciś był na granicy życia i śmierci: „Uświadomiłem sobie, że mogę umrzeć”
„Znalazłem się na granicy, i nie wiedziałem, w którą stronę popchnie mnie los”
- Beata Nowicka
Beata i Artur Barcisiowie są razem od 40 lat i nie wyobrażają sobie życia bez siebie nawzajem. Postawili na miłość, szczęście i wyrozumiałość. Poznali się, gdy aktor budował swoją pozycję w artystycznym świecie. On miał 28 lat, ona była 22-letnią asystentką montażysty. To była strzała Amora. Od razu pojawiła się między nimi chemia. Wspólnie kroczą przez życie, doczekali się wspaniałego syna, który poszedł w ślady mamy. Franciszek Barciś został montażystą i zajmuje się grafiką komputerową. Beata i Artur Barcisiowie są dumni z jego osiągnięć.
Małżonkowie są szczęśliwi i podkreślają, że trudne doświadczenia bardzo ich do siebie zbliżyły. Pandemia wystawiła ich na próbę. Aktor był ciężko chory, właściwie na granicy życia i śmierci… Ale to nie był jedyny raz w ciągu tych 40 lat, kiedy życie postawiło Beatę i Artura Barcisiów pod ścianą. Gdy ich synek był mały drżeli o jego zdrowie. O wszystkim opowiedzieli w rozmowie z Beatą Nowicką.
Beata i Artur Barcisiowie o życiowych doświadczeniach - zawsze mogą na siebie liczyć
Pandemia wystawiła Państwa na próbę. Był Pan ciężko chory, właściwie na granicy życia i śmierci…
Artur: Pamiętam moment, kiedy uświadomiłem sobie, że mogę umrzeć. Tak szybko… Zawsze myślałem, że będę żył długo, bo moja babcia żyła 96 lat, a mama właśnie świętowała 90. urodziny. Liczyłem na dobre geny, poza tym regularnie się badam. Nagle covid spowodował, że znalazłem się na granicy, i nie wiedziałem, w którą stronę popchnie mnie los. Byłem sam w domu. Leżałem w barłogu, potwornie się pociłem, ale nie miałem siły, żeby zmienić pościel. Nie spałem pięć dób. Na szczęście dzięki komórce Beba cały czas była przy mnie…
Beata: Kiedy Artur wrócił z Gorzowa z covidem, Ewa, nasza przyjaciółka i lekarka pracująca na oddziale covidowym, zadzwoniła do mnie: „Nie wracasz do domu, Artur musi zostać sam”. Wtedy jeszcze lekarze nie znali dobrze tego wirusa. Mieszkałam u syna, przywoziłam Arturowi zupy pod drzwi. Cały czas rozmawialiśmy przez telefon.
Artur: Kolejny przyjaciel Piotr, również lekarz, przynosił mi potrzebne rzeczy. Oboje z Ewą przez telefon monitorowali mój stan. Piotrek powiedział: „Jeśli tylko spadnie ci saturacja, masz dzwonić o każdej porze dnia i nocy. Podstawimy ci karetkę”. Godzinę schodziłem do kuchni, schudłem siedem kilo. Po czterech dniach Ewa telefonicznie stwierdziła, że oprócz covidu mam zapalenie płuc. Miałem 40 stopni gorączki i musiałem natychmiast wziąć antybiotyk. Zwlokłem się na dół i okazało się, że po jakiejś kuracji został mi listek antybiotyku, który był potrzebny w tym wypadku. Zażyłem go, ale o czwartej nad ranem przyszedł kryzys, było coraz gorzej. Nie miałem sumienia budzić Piotra i prosić o karetkę. Pomyślałem: Wytrzymam, nie będę dzwonił. No i wytrzymałem. Na drugi dzień Piotr strasznie mnie obsobaczył, krzyczał na mnie, że mogłem umrzeć.
Sprawdź też: Beata i Artur Barcisiowie postawili na miłość, dobroć, wyrozumiałość. Tak mówią o swojej relacji
Twardziel z Pana…
Artur: W Nowym Jorku zrywałem azbest w absolutnie skrajnych warunkach. To była wycieńczająca harówka w gigantycznych temperaturach, pod sufitem. Tylko dlatego zostałem zatrudniony, że mieściłem się w rurach, do których inni nie mogli wejść. Pamiętam, jak w specjalnym kombinezonie ryczałem głośno, bo wiedziałem, że nikogo nie ma i nikt mnie nie słyszał. Byłem miesiąc po ślubie, tęskniłem straszliwie za Bebą, a jednocześnie tak dużo zarabiałem za godzinę pracy, że wiedziałem, że muszę wytrzymać. Tamtej nocy też zacisnąłem zęby. Dopiero Piotrek mi uświadomił, że to mogło się źle skończyć. Na szczęście antybiotyk zadziałał i było coraz lepiej.
To był jedyny raz w ciągu tych 40 lat, kiedy życie postawiło Państwa pod ścianą?
Artur: Franek miał dwa latka, kiedy nagle przewrócił się w piaskownicy, dostał drgawek i cały zesztywniał. Miał bardzo wysoką temperaturę, więc szybko zapakowaliśmy go do malucha i pojechaliśmy na pogotowie. Powiedzieli, że nas nie przyjmą, bo nie mają pediatry. Pojechaliśmy do szpitala, gdzie usłyszeliśmy od lekarki, że muszą zrobić punkcję, bo bardzo możliwe, że to jest zapalenie opon mózgowych i należy się liczyć ze zgonem. Kazała wrócić do domu i zadzwonić za dwie godziny. Siedzieliśmy te dwie godziny na kanapie, trzymaliśmy się za ręce i płakaliśmy. Po godzinie Beba mówiła: „Zadzwoń już. Zadzwoń tam”. Ja odmawiałem. Bałem się, że usłyszę coś strasznego. No i w końcu zadzwoniłem. Okazało się, że dziecko ma zapalenie gardła.
Beata: Mieliśmy dużo szczęścia. Nie doświadczyliśmy traum, los nas oszczędzał. A w każdej trudnej sytuacji zawsze mogliśmy na siebie liczyć. Kiedy mój tata zmarł na zawał w sanatorium w Polanicy-Zdroju, Artur po niego pojechał, załatwił wszystkie formalności i przywiózł do Warszawy.
Artur Barciś z synem, Franciszkiem Barcisiem, Warszawa, 2003
Czym się różni miłość do syna od miłości do wnuków?
Artur: To jest zupełnie inna odpowiedzialność. Przy Franku mieliśmy świadomość, że każdy nasz ruch, każda nasza decyzja może odcisnąć się na jego przyszłości. Wpłynąć na jego bezpieczeństwo, wykształcenie, wybory, zachowanie. Franek był dzieckiem słynnego ojca, musiał sobie z tym radzić, a jednocześnie z ojcem rywalizować. Tego rodzaju dylematów nie mamy przy wnukach. Jesteśmy wyłącznie od kochania i rozpieszczania.
Beata: Od wychowywania są ich rodzice. Jadzia za chwilę skończy cztery latka, Gucio sześć. Buzie im się nie zamykają. Są bardzo inteligentni, wszystko rozumieją. Gucio uwielbia bawić się z dziadkiem w chowanego.
Artur: U nas jest mnóstwo różnych zakamarków. Czasami go szukam, szukam, szukam i nagle ogarnia mnie przerażenie: Boże, a jak ja go nie znajdę?! Jak w horrorze. Było dziecko i nagle dziecka nie ma… (śmiech). Oczywiście nasz syn i synowa nie pozwalają nam zbytnio ich rozpieszczać, ale notorycznie łamiemy te zakazy. Nie ma innej opcji. To są absolutnie najcudowniejsze dzieci na świecie.
Ten szczęśliwy związek i dobre życie to łut szczęścia czy ciężka praca?
Beata: Jedno i drugie. Mamy wspólne poglądy. To jest ważne. Myślimy podobnie na temat większości spraw.
Artur: Nasz związek polega na tym, że my zawsze zakładamy dobre intencje. Nie mam nawet cienia podejrzenia, że Beba zrobi coś wbrew mnie, i z mojej strony jest dokładnie tak samo. To nam przychodzi naturalnie.
Beata: W naszym gronie mamy przyjaciół i znajomych, którzy się rozstali, zranili, którzy się kłócą. Na dobry związek trzeba pracować, na przykład zgodzić się na czerwoną kanapę w salonie…
Artur: …o której marzyłem i przy pierwszej okazji wywalczyłem. Pufa jest żółta, a fotel niebieski, żeby było bardziej kolorowo (śmiech). Ale też poszedłem na kompromis i cała podłoga jest w kolorze szarym, ponieważ moja żona może ubrać się w każdy możliwy kolor, pod warunkiem że będzie czarny albo szary. Mówi się, że ludzie dzielą się na słusznych i kolorowych. W naszym małżeństwie Beba jest słusznym aniołem, a ja kolorowym ptakiem.
Czytaj też: Artur Barciś jest dumny ze swojego syna. Czy Franciszek poszedł w ślady znanego taty?