Reklama

Pisarz Andrzej Saramonowicz, autor takich filmowych hitów, jak Testosteron i Lejdis wydał niedawno politycznie prowokującą powieść Pokraj. Opowiada o niej w najnowszym wywiadzie dwutygodnika VIVA! Zapytany o młodzieńczą miłość, nieoczekiwanie przyznaje się do zaskakującego epizodu w swoim życiu. Jako młody człowiek był bardzo wierzącym katolikiem. Dzisiaj słynie z ostrej, politycznej publicystki, daleko mu do oficjalnego Kościoła. Jak to możliwe, że tak zmienił poglądy? Przeczytaj o przemianie prześmiewcy.

Reklama

Rozmowa z Andrzejem Saramonowiczem

„Oaza to pryszcz, ja wówczas byłem w neokatechumenacie. I naprawdę uważałem, że królestwo moje nie z tego świata, co było – tak to dziś rozumiem - wewnętrzną ucieczką przed bryndzą Polski z czasów reżimu Jaruzelskiego i Kiszczaka”.

Poznałeś żonę, gdy byliście w wieku swoich córek ?

Mieliśmy po 17 lat. Chodziliśmy do dwóch żoliborskich liceów. A spotkaliśmy się, bojkotując Dziennik Telewizyjny w czasie stanu wojennego. Na Bielanach była górka, na której młodzież z tych szkół się spotykała, by ostentacyjnie pokazywać, że nie ogląda kłamliwego dziennika pseudoinformacyjnego. A związaliśmy się dwa lata później.

Jakie miałeś fantazje o swym przyszłym życiu?

Pisałem wtedy dzienniki, które niedawno odnalazłem i ze zdziwieniem przeczytałem w nich, że chciałem być pisarzem. To mnie zdumiało, bo w ogóle tego nie pamiętam. W mojej rodzinie nigdy nie było żadnych tradycji artystycznych, do tego był stan wojenny, który był stanem beznadziei i myśmy w ogóle nie wiedzieli, co mamy zrobić ze sobą. Żyliśmy z przyjaciółmi w przekonaniu, że nic z nas nie będzie. Że po prostu jakoś to to życie trzeba przyzwoicie przeżyć i już.

Marazm?

Absolutnie nie. Myśmy żyli bardzo intensywnie towarzysko. Nieustannie się spotykaliśmy, całymi nocami rozmawialiśmy o literaturze, filozofii, ale i o duperelach. Liczył się dowcip, im bardziej wyrafinowany, tym cenniejszy. I wiele z przyjaźni, które się wtedy zaczęły, trwa do dziś. No i jeszcze, choć to może zabrzmieć teraz zabawnie, byłem wówczas bardzo zaangażowany religijnie. Katolicki ultras – tak bym siebie z tamtego czasu dziś określił.

Z Małgorzatą chodziliście na Oazę?

Oaza to pryszcz, ja wówczas byłem w neokatechumenacie. I naprawdę uważałem, że królestwo moje nie z tego świata, co było – tak to dziś rozumiem - wewnętrzną ucieczką przed bryndzą Polski z czasów reżimu Jaruzelskiego i Kiszczaka.

Niesamowite.

Cztery lata wytrwałem we wspólnocie neokatechumenalnej, co dało mi wiedzę o religii, jakiej większość ludzi w Polsce nie ma. Ale neokatechumenat to rodzaj sekty i im dłużej w nim byłem, tym więcej miałem wątpliwości. I choć ciągle jestem otwarty na transcendencję, to pozostaję poza instytucją Kościoła, z wiekiem upewniając się, że to słuszna decyzja.

Zaskakująca historia.

Dla mnie też. W tych młodzieńczych dziennikach, które odnalazłem, jest żywa wiara. Takie codzienne zanurzenie w religijności. Niewiele brakowało, a byłbym jednym z czołowych działaczy proreligijnych.

Straciłeś łaskę wiary?

Straciłem wiarę w to, że w tej instytucji, jaką jest Kościół Katolicki, można znaleźć Boga.

Reklama

Więcej o życiu Andrzeja Saramonowicza w najnowszym dwutygodniku VIVA! Na rynku od 9 sierpnia 2018.

mat. pras.
Bart Pogoda/AFPHOTO
Reklama
Reklama
Reklama