Andrzej Kruszewicz szczerze o tym, czego nauczyły go zwierzęta...
Które z nich dyrektor warszawskiego ogrodu zoologicznego umieściłby na swoim totemie?
Dyrektor warszawskiego zoo Andrzej Kruszewicz mówi o sobie, że jest urodzonym ornitologiem. Ale gdyby miał zrobić swój zwierzęcy totem, umieściłby na nim w pierwszej kolejności wilka. Dlaczego? O przygodach ze zwierzętami, o tym, czego go nauczyły, o bliskim spotkaniu z rogami łosia i jakie jest jego największe marzenie... To wywiad, jakiego jeszcze nie było!
Zachwyca się Pan wydrami, a przecież jest urodzonym ornitologiem.
Jedno drugiemu nie przeszkadza. Podobno, gdy byłem malutki i marudziłem, rodzice stawiali przede mną klatkę z kanarkiem i natychmiast się uspokajałem. Potrafiłem jak zahipnotyzowany patrzeć na niego godzinami.
I to wystarczyło, żeby poświęcić ptakom karierę naukową?
Od zawsze wiedziałem, że chcę się nimi zajmować. Nie umiem tego racjonalnie wytłumaczyć. Mieszkałem w Białymstoku w jednopokojowym mieszkaniu z rodzicami i dwiema siostrami. Na parapecie mieszkały kanarki, a w akwariach rybki. W tych warunkach, właśnie w poszukiwaniu samotności, odbywałem wędrówki za rzeczkę Białkę, bo tam już zaczynały się tereny wiejskie. Nie bałem się tam chodzić, bo ciągnęła mnie ciekawość. Wszystko mnie interesowało.
Był Pan w podstawówce i sam wypuszczał się na dalekie wyprawy?
Mama była tym przerażona. A tak naprawdę zapuszczałem się jeszcze dalej, niż ona myślała, tylko jej nic nie mówiłem. Tata dał mi starą wojskową lornetkę. Zacząłem podglądać ptaki, jednak nic o nich nie wiedziałem. Brakowało mi rzetelnej wiedzy. Czytałem więc każdą książkę, jaka na ich temat wpadła mi w ręce. W tej ciasnocie każda książka i właśnie te spacery za miasto były moją ucieczką.
Znosił Pan do domu zwierzęta?
Kijanki, larwy ważek.
Czytaj też: Jakie zwierzę najbardziej lubi dyrektor warszawskiego zoo Andrzej Kruszewicz?
Myślałam raczej o kotach i psach.
Raz mieliśmy psa, tata go przyniósł, ale sobie u nas nie radził. Mnie ciągnęło do psów, ale moje siostry nie bardzo. One zresztą do dzisiaj nie mają zwierząt. Wie pani, ja bardzo chciałem dowiedzieć się, jak funkcjonują zwierzęta. Poznać ich anatomię i fizjologię. Poszedłem więc do technikum weterynaryjnego w Łomży. Zamieszkałem w internacie, gdzie trzymałem w pawlaczu gołębie i wypuszczałem, żeby sobie polatały po pokoju. Aż mnie w końcu wyrzucono z internatu.
Za te gołębie?
Miałem trochę za uszami. Na przykład nie poszedłem na pochód pierwszomajowy, a szturmówkę, taką chorągiew, przerobiłem na siatkę do planktonu. Generalnie chcieli mnie usunąć za zwierzęta i za wagary. Ale uciekałem tylko z matematyki, fizyki i kilku innych przedmiotów (śmiech). Chciałem się uczyć fachowych rzeczy. Na szczęście trafiłem na wspaniałego dyrektora, który zrozumiał, że mam swoją wizję nauki. Dostałem drugą szansę i od tego czasu uczyłem się już bardzo pilnie.
Zawsze Pan chodził pod prąd?
Po prostu od początku wiedziałem, czego chcę, i miałem swoją wizję. Już wtedy w technikum mówiłem kolegom, że zostanę lekarzem od dzikich ptaków. A oni wtedy palcem wskazującym na czole kręcili kółeczka, żeby mi pokazać, co o tym sądzą. Ale to był mój cel i wiedziałem, że go osiągnę. Jak chciałem się dowiedzieć czegoś o astryldach, takich małych kolorowych ptakach z Afryki, to czytałem książki po czesku.
Uparty z Pana człowiek?
Raczej konsekwentny w działaniu. A może spragniony wiedzy o tym, co mnie najbardziej interesuje?
Na studiach nie tylko zdobył Pan wiedzę. Poznał Pan też żonę. Wzięła Pana z dobrodziejstwem inwentarza, ptakami i rybkami.
Alicja rozumiała moją pasję, bo sama poświęcała swój cały czas koniom. To ona zresztą sprawiła, że też je bardzo polubiłem. Po dwóch latach wzięliśmy ślub.
Słyszałam, że długo Pan studiował na wydziale weterynarii.
Osiem i pół roku. Trzy razy brałem różne urlopy, bo chciałem poznawać ptaki.
Na studiach było Panu za mało?
Wolałem z przyjacielem Krzyśkiem Kosikiem jeździć do lasów i prowadzić badania terenowe. Na przykład w lasach sobiborskich badaliśmy ptaki szponiaste, jastrzębie i myszołowy. Mieliśmy wtedy różne przygody, a jedna sprawiła, że mogłem bez kombinowania wziąć urlop zdrowotny. Krzysiek znalazł poroże łosia. Wtedy to była rzadkość. Zabrał je więc ze sobą do domu. Wracaliśmy pociągiem. On położył je na półeczce akurat nade mną. Mówiłem, że spadnie i będzie nieszczęście. Poprawiłem je więc po swojemu. Ktoś trzasnął drzwiami. Spadły. Zamroczyło mnie na chwilę. Potem miałem jakieś neurologiczne powikłania. Postanowiłem z wynikami badań pójść do dziekana prosić o urlop.
Zapytał mnie, co się stało. Odpowiedziałem, zgodnie z prawdą, że to od uderzenia porożem łosia w głowę. A on na to: „No i po co było tak blisko podchodzić?”. Poszła fama, że mnie łoś poturbował. Dzięki temu mogłem pojechać na Polesie, żeby badać ptaki na zbiorniku retencyjnym Mosty-Zahajki, na obóz ornitologiczny nad Wisłą w Wildze i badać pszczoły w Tadż Mahal w Indiach. Potem zostałem zatrudniony w Instytucie Ekologii jako ornitolog badający choroby dzikich ptaków, a następnie szybko uporałem się z doktoratem. Dzięki żonie, która znała niemiecki lepiej niż ja i przetarła szlaki na uniwersytecie w Hanowerze, i ja się tam dostałem na praktyki do kliniki ptaków ozdobnych i dzikich.
Byłem na stypendium w Oslo i w Utrechcie. Potem w warszawskim zoo założyłem Ptasi Azyl, szpital dla ptaków. Gdy w 2000 roku w Kapsztadzie nastąpił wyciek ropy, poproszono mnie o pomoc w leczeniu powikłań u pingwinów. A żeby Azyl utrzymać, w 2009 roku postanowiłem wziąć udział w konkursie na stanowisko dyrektora zoo. To wszystko wzbudziło kontrowersje i zawiść. Byli nawet tacy dziennikarze, którzy pytali, dlaczego przyrodnik zostaje dyrektorem zoo. Tak słaba była wtedy wiedza o tym, co się w zoo robi.
Ma Pan więcej wrogów czy przyjaciół?
Na brak przyjaciół nie narzekam. Mam tych samych od wielu lat. A wrogów? Jest wiele osób, którym nie pasują moje poglądy. Tych drugich jest chyba więcej.
(...)
Czytaj także: Ich karierę zniszczył skandal. Tak dziś wygląda życie Hanny i Antoniego Gucwińskich
Czego Pana nauczyły zwierzęta?
Bardzo prostej, niezwykle ważnej rzeczy. Radości z codzienności i drobiazgów.
Gdyby Pan miał sobie zrobić zwierzęcy totem, postawiłby Pan na nim mądrą sowę?
Mój totem byłby chyba banalny. Znalazłby się na nim wilk, bo jest symbolem dzikiej, nieokiełznanej i ciągle niezrozumiałej natury. Dałbym też orła, który jest potężnym łowcą. To ze względu na moje ornitologiczne zamiłowania. Ale nie bielika, który jest w godle Polski, bo on jest nieelegancki podczas polowań, plądruje gniazda kormoranów i czapli, bociany z gniazd wygania.
Chciałby Pan dożyć dnia, kiedy ogrody zoologiczne nie będą potrzebne?
Bardzo, bo trzymanie zwierząt w niewoli to zło. Ale ginące gatunki (to, że giną, też jest złem wyrządzonym im przez człowieka) odtwarzane są właśnie w zoo. Czy ogrody znikną? Nie sądzę, ale mam nadzieję, że się będą zmieniały, że będzie się w nich hodować lokalne zwierzęta i zasilać dzikie populacje w parkach narodowych. Tylko do tego wszystkiego potrzebna jest stabilna sytuacja polityczna i ekonomiczna.
Cały wywiad w nowym numerze VIVY! w punktach sprzedaży już od 21 lipca