Reklama

Od 13 lat zarządza warszawskim zoo. Andrzej Kruszewicz jest lekarzem weterynarii, światowej sławy specjalistą od ptaków i... myśliwym (przynajmniej w sensie formalnym). Nam opowiedział o swojej wielkiej pasji, jaką są ptaki, o rodzinie i o tym, które zwierzę najczęściej odwiedza, gdy przychodzi do pracy...

Reklama

Kim jest Andrzej Kruszewicz, dyrektor warszawskiego zoo?

Mówi, że urodził się ornitologiem, ale zajmuje się nie tylko ptakami. Od 2009 roku pełni funkcję dyrektora warszawskiego zoo. A został nim, by ratować założony przez siebie kilka lat wcześniej Ptasi Azyl. Od czasu, gdy rządzi warszawską placówką, nieustannie wylewa się na niego hejt, bo nie boi się poruszać kontrowersyjnych tematów. A on twierdzi, że w tematach dotyczących zwierząt nie emocjami należy się kierować, a wiedzą. Na dzień dobry prezentuje mi breloczek z sową. „Każdy z pracowników dostał inny. Mnie trafiła się sowa”, śmieje się. „Sowa, bo jest symbolem mądrości?”, pytam. „Raczej sowa cierpliwie słuchająca”, odpowiada. Ale dzisiaj to ja cierpliwie słucham.

Czytaj też: Agnieszka Woźniak-Starak pożegnała ukochanego psa. Możecie kojarzyć go z popularnego filmu

Bartek Wieczorek

Codziennie obchodzi Pan całe zoo?

Nawet dwa razy. Zresztą całe życie bardzo dużo chodziłem, dzięki czemu mięśnie nóg mam twarde jak stal. Gdy pewna znana kolarka ich dotknęła (na moją prośbę), mówiła, że to aż niemożliwe (śmiech). A ja całe życie chodzę oglądać zwierzęta, doglądać je i w poszukiwaniu samotności.

Jest jakieś zwierzę, do którego szczególnie lubi Pan zajrzeć?

Wydry, bo po pierwsze, ich wybieg jest blisko budynku, w którym urzęduję, a po drugie, są pod wieloma względami niezwykłe. Kilka lat temu mieliśmy samca, który ćwierkając jak ptak, próbował nam powiedzieć, że jest bardzo samotny. Sprowadziliśmy mu więc partnerkę z innego ogrodu zoologicznego i na wybiegu wydr zapanowała idylla. Niesamowite jest, jak one są związane ze sobą i ze swoim potomstwem. Ich życie rodzinne jest bardzo harmonijne. W przeciwieństwie do mojego.

Pan nie jest rodzinnym człowiekiem?

W obrębie rodziny utrzymujemy życzliwe kontakty. Moi synowie są już dorośli, mają swoje dzieci. Żona, która tak jak ja też jest lekarzem weterynarii, urzęduje w naszym gospodarstwie na Polesiu i zajmuje się końmi, które kocha.


Pan tu, ona na Polesiu...

To konserwuje małżeństwo. U mnie było tak, że synowie siedzieli w komputerach, żona z powodu koni rzadko bywała w domu. Nie celebrowaliśmy wspólnych posiłków, raczej każdy żył swoim życiem. Takiego życia jak u wydr u nas nie zanotowałem.

Zazdrości im Pan?

Podziwiam. Zazdrość to paskudne uczucie. (…)

Czytaj także: Ich karierę zniszczył skandal. Tak dziś wygląda życie Hanny i Antoniego Gucwińskich

Bartek Wieczorek

Co Pan takiego robi, że wywołuje Pan kontrowersje?

Nie boję się mówić tego, co myślę. Ale zawsze to jest poparte wiedzą, przeczytanym artykułem lub książką, a nie opiniami lub emocjami innych ludzi. Gdy była głośna sprawa pumy Nubii, która była od urodzenia wychowywana z człowiekiem w domu i którą chciano umieścić w zoo, napisałem, że uważam, że to nie będzie dla niej dobre. Koty nie lubią zmian. W tej całej awanturze umknęła istota sprawy, czyli dobro zwierzęcia.

A może chodzi o to, że należy Pan do Polskiego Związku Łowieckiego?

Zarzuca mi się, że sympatyzuję z myśliwymi. Ale ja mam pośród nich wielu kolegów i przyjaciół, jeszcze z czasów szkolnych i studenckich. Rozumiem myśliwych i dlatego ich nie atakuję, a nawet pokazuję, że emocjonalne ataki nie mają podłoża w wiedzy. Oczywiście, że jest wiele do przedyskutowania na temat współczesnego łowiectwa. Bywałem na polowaniach dla towarzystwa, zanim jeszcze uzyskałem uprawnienia, i lubię zjeść dziczyznę. Uważam, że to najlepsze mięso, jakie możemy dostać. Dużo lepsze niż to od upodlonych w hodowli krów i świń. Gdy zostałem dyrektorem zoo, musiałem zrobić uprawnienia do używania broni długiej. W Polsce można je zdobyć tylko dzięki przynależności do PZŁ. Było to więc dla mnie czymś naturalnym i łatwym. Nie ukrywałem tego, a mogłem. W warszawskim ogrodzie broń znajduje się od 1928 roku, od kiedy sprowadził ją tam dyrektor Jan Żabiński. I musi tam być na wypadek, gdyby niebezpieczne zwierzę wydostało się na wolność.

Postanowił więc Pan edukować myśliwych?

To było naturalne. Zarzuca się myśliwym brak wiedzy, więc przygotowałem wykłady na temat biologii zwierząt łownych.

A mimo to hejt się na Pana wylewa.

Najwięcej w mediach nakłamała pani, którą za lenistwo zwolniłem z pracy. To od niej się wzięło „strzelanie z łuku do kaczek”. Niektórzy w to uwierzyli i po dziś tę bzdurę powtarzają, chociaż było to przez nią samą dementowane. Prawdziwa cnota krytyki się nie boi, a sumienie mam czyste. Uważam jednak, że lepiej jest rozmawiać niż oczerniać w internecie. Gdy ktoś przesadza, kieruję sprawę do sądu. W innych przypadkach staram się nie przejmować.


Jak można się uodpornić na hejt?

Dalajlama nauczał, że nie należy gnębić człowieka za brak wiedzy. Mówił: „Niewiedza postrzega rzeczywistość opacznie i jest źródłem zafałszowań, które stwarzają karmę, prowadząc do cierpienia”.

Zawsze kieruje się Pan wiedzą? Nigdy emocjami?

Gdy obejmowałem stanowisko dyrektora warszawskiego zoo, musiałem podpisać oświadczenie, że uważam się za osobę odporną psychicznie. Poza tym uważam, że w relacjach ze zwierzętami rozum jest ważniejszy niż serce. Tak jest lepiej dla nich. Oczywiście najlepiej, jak są te obie rzeczy. Nie można kochać zwierzątka, wszem wobec opowiadać, jakie to ono jest wspaniałe, a potem zapomnieć dać mu jeść i pić czy zaniechać szczepień lub odrobaczenia.

Czytaj także: Bibi i Poldi rozstali się po... 115 latach bycia w związku!

Reklama

Cały wywiad w nowym numerze VIVY! w punktach sprzedaży już od 21 lipca.

Dorota Szulc
Reklama
Reklama
Reklama