Reklama

Wybitna śpiewaczka operowa oraz ceniona dziennikarka i pisarka. Brunetka z sycylijskim temperamentem i blondynka z czułym sercem. Aleksandra Kurzak i Marzena Rogalska zaprosiły Beatę Nowicką w podróż po… świecie zmysłów. Jest tam wszystko: szampan w Nowym Jorku, owoce morza na Lazurowym Wybrzeżu, kutia z karpiem w Warszawie. Oraz bliskość, czułość i radość. Tak jak w ich wspólnej książce „Dobrissimo! Opera od kuchni”.

Reklama

Przyjaźń Aleksandry Kurzak i Marzeny Rogalskiej — tak się poznały

Połączyła Was celebracja życia, hedonistyczny apetyt i… miłość do opery. Jak zaczęła się Wasza przyjaźń?

Aleksandra Kurzak: Marzenka uwielbia o tym opowiadać…

Marzena Rogalska: Uwielbiam to opowiadać, bo przez myśl mi nie przeszło, że ja się mogę zakumplować z Aleksandrą Kurzak, wielką diwą ze świata opery, która robi międzynarodową karierę. Wyobraź sobie Nowy Jork, marcowy wieczór, ja i mój przyjaciel Adaś spacerujemy po High Line, oglądamy te cudne miejscówki z „Seksu w wielkim mieście”, a w kieszeni mamy bilety na „Napój miłosny” w Metropolitan Opera. Tak już mam, że jak jest mi dobrze, świętuję to kieliszkiem szampana. I nagle Adaś mówi: „Jutro idziemy na »Napój miłosny«, może spróbuj zadzwonić do tej Kurzak i zrób wywiad”. Bąbelki, szczęście, magiczne miasto, namowy Adasia… przy drugim kieliszku nabrałam odwagi. W kilka minut załatwiłam jej numer i napisałam. Ola odpisała w sekundę. Byliśmy tak przejęci, że nie mogliśmy w to uwierzyć.
Aleksandra: To nie jest żadna kokieteria z mojej strony, ja byłam przejęta tym, że Marzena przyjdzie do mnie. Uwielbiałam „Miasto kobiet” i byłam podekscytowana, że „pani z telewizji” chce mnie poznać! Nigdy nie postrzegałam siebie jako gwiazdy, niedostępnej diwy. Zresztą uważam, że kariera operowa nigdy nie wygra konkurencji na popularność z telewizyjną. Oboje przyszli do mnie do garderoby. Każdy, kto zobaczy pierwszy raz Marzenę, ma wrażenie, że ją zna od lat. Ona od razu skraca dystans, wydaje ci się, że widzisz koleżankę.
Marzena: Ja byłam sparaliżowana z przejęcia, a Adasiowi trzęsły się ręce. Byliśmy na olimpie świata operowego i w tym magicznym miejscu mieliśmy zobaczyć polską diwę! Zapukaliśmy do drzwi z tabliczką „Aleksandra Kurzak”, weszliśmy, a kiedy Ola powiedziała: „Zawsze chciałam panią poznać”, miałam wrażenie, że mi się to śni. Potem na scenie zobaczyliśmy Olę w zjawiskowej, seksownej czerwonej sukni. Wchodzi petarda, a ludzie klaszczą na dzień dobry. Publiczność jadła jej z ręki, nigdy czegoś takiego nie widziałam. To był najlepszy napój miłosny, jakim zostałam nakarmiona.
Aleksandra: Kiedyś Hania Śleszyńska przyjechała do Londynu na mój spektakl i pamiętam, że ona także była zaskoczona reakcją publiczności. Powiedziała, że w teatrze jest inaczej, spokojniej, ukłony na szybko, czasem podporządkowane muzyce: „U ciebie ludzie wariują z emocji jak na koncercie rockowym albo meczu na stadionie”. I dodała: „Ja to jestem taka domestic star!”. Rozbawiła mnie tym totalnie.

Teraz rozumiem, dlaczego Wasza książka „Dobrissimo! Opera od kuchni” jest taka smakowita, zmysłowa, pełna emocji. Z… Was! Większą część rozmów przeprowadziłyście…

Marzena: …w cudownym domu Oli i jej męża Roberto Alagny na Lazurowym Wybrzeżu. Słońce, piękny stół na tarasie, wspaniałe potrawy, które Ola gotowała, wino, domowa krzątanina, Malènka, córka Oli i Roberto, która bawiła się obok nas, Roberto pływający w basenie albo odpoczywający, a w tym wszystkim nasze rozmowy o życiu i operze.
Aleksandra: To jest przedziwne, ale kiedy Marzena u nas była, miałam wrażenie, że goszczę członka rodziny. Rzadko coś takiego mi się zdarza. Nie było między nami żadnej bariery intymności, wiedziałam, że mogę jej powiedzieć wszystko, co nie znaczy, że potem to wszystko znalazło się w książce. Nie zapomnę, jak bistecca alla fiorentina, Puccini oraz tytułowy Gianni Schicchi, ojciec Lauretty, której aria „O mio babbino caro” jest uwielbiana na całym świecie, nagle stali się pretekstem do spontanicznej rozmowy o moim tacie, bo Ryszard Kurzak jest dla mnie figurą mężczyzny doskonałego. Zawsze przy okazji rozmów o mojej karierze pojawia się mama, a tato od dzieciństwa odgrywał niesamowitą rolę w moim życiu. Troskliwie się mną opiekował. To on zaprowadził mnie do zerówki, odbierał ze szkoły, odprowadzał na lekcje gry na skrzypcach i codziennie rano chodził po świeże rogaliki dla mnie. Pozwalał mi na „domowe” wagary czy popalanie papierosów. Kiedyś poprosiłam ojca: „Tato, daj papierosa”. „Ty palisz?”, zdziwił się, po czym wyjął papierosy, odwrócił głowę i wyciągnął w moją stronę dłoń z paczką: „Bierz, ale nie chcę na to patrzeć” (śmiech). Dziś rozumiem, wolał, żebym została w domu i zapaliła tego papierosa, niż żebym miała wagarować i kupić całą paczkę. Kiedy dorosłam, zdał egzamin na szóstkę z plusem w jednym z najtrudniejszych momentów, kiedy przechodziłam przez rozwód. Było mi ciężko, borykałam się z żalem i poczuciem winy. Odbywaliśmy wtedy z tatą długie rozmowy, on najpierw mnie słuchał, a potem pokazywał mi męski punkt widzenia. Bardzo tego potrzebowałam. Po nim mam silny charakter i poczucie własnej godności.
Marzena: Kiedy tego słuchałam, ja, również córeczka tatusia, miałam ciarki. To było nasze olśnienie. Zresztą Lauretta to aria Oli i jej taty. W pewnym momencie powiedziałaś mi, że twoja mama nigdy jej nie śpiewała, ani na scenie, ani na koncertach.
Aleksandra: Tak, tę arię Puccinowska Lauretta śpiewa dla ojca. To jest bardzo intymny fragment. I jeszcze tak się pięknie złożyło, że w tej arii na końcu śpiewa się ostatnią nutę bardzo długo, i ta nuta jest unisono z waltornią, a mój tata jest waltornistą, więc za każdym razem, kiedy ją śpiewam, mam tatę przed oczyma.

Zobacz też: Patricia Kazadi: „Choroba pozwoliła mi właściwie poustawiać priorytety. Na pierwszym miejscu jest moje zdrowie”

Olga Majrowska

Historia się powtarza. Rozczuliła mnie opowieść o Malènie zakochanej w swoim ojcu Roberto.

Aleksandra: Ostatnio Roberto usłyszał od Malèny, że ona wszystko sobie przemyślała i postanowiła się z nim ożenić. „Ale jak to?”, spytał mój mąż. „Ja już mam żonę i jest nią twoja mama”. „No to musisz się rozwieść”, zdecydowała nasza córka. „Rozwiedziesz się, a potem ożenisz się ze mną i będziemy dalej mieszkać we trójkę” (śmiech). Malèna znalazła idealny przepis na wyjście z sytuacji i rozmawiała o tym zupełnie na poważnie, ponieważ szczerze się martwi, czy znajdzie tak cudownego i dobrego męża, jakim jest jej tato.
Marzena: Nie dziwię się, bo Roberto to pogodny, uśmiechnięty tata, który świata poza córką nie widzi, uwielbia z nią spędzać czas i spełniać jej kulinarne zachcianki. Widziałam to na własne oczy: „Malènko, naleśniczki? A może jajeczko na miękko?”. Mało tego, dziecko widzi, że ojciec kocha mamę, że w nią też jest wpatrzony jak w obrazek i nieba by jej przychylił.

To prawda. Jako hedonistka zazdroszczę Wam tych niezwykłych potraw: „Otello” i karczochy, „Madame Butterfly” i labraks w soli, „Tosca” i saltimbocca, Violetta z „Traviaty” i ratatouille… Aleksandra sama te pyszności gotowała?

Marzena: Sama gotowała i sama je dobrała do oper!
Aleksandra: Wybrałam opery, które zaśpiewałam, które były ważne w moim życiu, w mojej historii, w mojej karierze. Każda z nich kojarzyła mi się z konkretnym miejscem, miastem, regionem lub narodowością kompozytora. To był mój osobisty klucz.
Marzena: Ja uwielbiam gotować, to mnie odpręża, a Ola – to paradoks – podkreśla, że tego nie lubi!
Aleksandra: To nie jest wielka miłość do gotowania, ponieważ mnie to nie relaksuje. Nie lubię krojenia, szykowania, przygotowywania, dlatego moje dania są smaczne, ale też łatwe i szybkie w przyrządzaniu. Sprawdzą się w domu każdej zapracowanej kobiety. Malèna uważa, że tata dobrze gotuje, szkoda tylko, że kiedy jestem w domu, mój mąż przestaje gotować, twierdzi, że ja robię to lepiej. Pamiętam, że podczas mojego pobytu w Neapolu Roberto był sam z Malèną przez dwa tygodnie i każdego dnia wymyślał jej jakieś nowe danie. Zrobił jej nawet żabie udka, pierwszy raz w życiu. Akurat tego dnia wróciłam do domu i zdążyłam je skosztować, były przepyszne.
Marzena: Któregoś dnia siedzieliśmy przy stole na tarasie i Malènka jadła spóźniony obiad. Ola postawiła przed nią talerz spaghetti pomodoro, ona spróbowała i zaprotestowała z wyrzutem: „Mamo, ale tu są pomidory z puszki!”. Byłam oszołomiona, że siedmioletnie dziecko ma tak rozwinięte kubki smakowe!
Aleksandra: Dla jasności – to były najlepsze pomidory z puszki San Marzano, ale skubana od razu poznała. Najchętniej jadłaby spaghetti na śniadanie o ósmej rano. Jej tato też tak potrafi! Zresztą Malèna w wieku trzech lat jadła mule, kraby i ośmiornice z grilla. Ostatnio rozbawiła nas do łez, poszliśmy w Berlinie do restauracji, było późno i już w drodze omawialiśmy, co zamówimy, aby zaoszczędzić na czasie. Nie mogliśmy się zdecydować i nagle nasza córka roztropnie powiedziała do Roberto po francusku: „Papa, je vais prendre quelque chose de simple: homard frites”. „Tato, ja zamówię coś prostego: homar i frytki” (śmiech).
Marzena: Wasza córka kulinarnie jest zdecydowanie bardziej francusko-sycylijska po tatusiu niż polska po rodzinie mamy. Zdradźmy, że spaghetti pomodoro to obowiązkowe danie Oli w dniu spektaklu. Dawniej jadła schabowego z ziemniaczkami i mizerią, bo śpiewanie operowe to wbrew pozorom ogromny wysiłek fizyczny, trzeba mieć siłę na kilka godzin śpiewu. To się zmieniło, kiedy spotkała męża Włocha, który przed spektaklem zawsze jadł pastę, a mięso dzień wcześniej. Okazało się, że sprawdza się doskonale.
Aleksandra: Dariusz Michalczewski też przyznał się, że przed każdą walką bokserską je… spaghetti!

Czytaj też: Patricia Kazadi: „Przez lata zmagań z chorobą moje ciało się zmieniało i ciągle było oceniane”

Reklama

Cały wywiad w nowym numerze VIVY!, dostępnym od 22 grudnia w punktach sprzedaży w całej Polsce.

Katarzyna Dziurska
Reklama
Reklama
Reklama