Reklama

Film „Konklawe” (osiem nominacji do Oscarów) nie był jego pierwszym zagranicznym filmem. Jacek Koman, który teraz wystąpił u boku Ralpha Finnesa, lata temu zachwycił rolą Argentyńczyka cierpiącego na narkolepsję. Musical „Moulin Rouge” z Nicole Kidman i Evanem McGregorem, nagrodzony dwoma Oscarami, przyniósł mu rozpoznawalność na całym świecie. Był też chirurgiem w serialu „Lekarze”, prokuratorem, listonoszem i Włodzimierzem Leninem. Urodził się w Polsce, ale wyemigrował do Australii, gdzie założył rodzinę i gdzie gra… zazwyczaj czarne charaktery. Dlaczego mówi o sobie „uciekinier”, recytuje „Pana Tadeusza” w języku esperanto i co hoduje w przydomowej dżungli?

Reklama

Przypominamy archiwalny wywiad z artystą. Materiał ukazał się w numerze 21/2024 VIVY!.

[Ostatnia publikacja na VUŻ i Viva Historie 21.02.2025 r.]

Jacek Koman w wywiadzie VIVY! Tylko nam zdradził prawdę o sobie

– Większość wywiadów z Panem zaczyna się od pytania: Ile czasu leci się do Australii? Znosi Pan to ze spokojem.

Pani też mogę powiedzieć. Dwadzieścia parę.

– Wolę jednak pytanie mniej oczywiste. Na zdjęciach z naszej sesji mało się Pan uśmiecha. Jedynie na tych, na których ma Pan uniesioną nogę. Zastanawiam się, czy jedno z drugim ma jakiś związek (śmiech)?

Mam nadzieję, że uśmiecham się nie tylko z nogą w górze, bo to trochę mogłoby przywodzić na myśl psa, prawda (śmiech)?

– Nie w tę stronę idzie ten wywiad już od pierwszego pytania.

(Śmiech).

– A jednak się Pan uśmiecha, a już podejrzewałam, że to się naprawdę rzadko zdarza.

Jest taki surrealistyczny film „Szczęśliwy człowiek” z 1973 roku z Malcolmem McDowellem. Jego bohater próbuje wcielić się w rolę człowieka sukcesu. Przez cały film zdarzają mu się straszne rzeczy, a on się uśmiecha. W końcowej scenie, gdy ma zagrać przed kamerą szczęśliwego i zadowolonego, odmawia. Na prośbę o uśmiech odpowiada: „Po co? Nie umiem się uśmiechać”. Robi to dopiero wtedy, gdy dostaje po łbie od reżysera i jest do tego zmuszony.

– Pana nie trzeba zmuszać.

Z przymusu to się na pewno nikomu nie uda.

– Ale nie jest Pan ponury?

Ponury? Nie. Broń Boże!

Czytaj też: Przed laty opuścił Polskę, dziś robi karierę na dwóch kontynentach. Jacek Koman wyznał nam, dlaczego wyjechał z kraju

Jacek Koman, VIVA! 21/2024
Jacek Koman, VIVA! 21/2024 Fot. SZYMON SZCZEŚNIAK/VISUAL CRAFTERS

– Obsadzają Pana jednak głównie w takich rolach.

Dwanaście lat temu zagrałem rolę sympatycznego i uśmiechniętego chirurga w serialu „Lekarze”. Prawda jest taka, że tylko do pewnego stopnia mam wpływ na to, w jakich rolach mnie obsadzają. Na szczęście mam wybór, bo mogę po prostu powiedzieć: „Ponury? Nie gram!”. Ale nieczęsto tak mówię.

– A co z rolami typków spod ciemnej gwiazdy?

Takich bohaterów gram najczęściej w australijskich produkcjach. Szufladkowanie ludzi nie jest cechą rdzennie polską. Żeby nie wylądować w przegródce z napisem „ponury typ spod ciemnej gwiazdy”, trzeba zastosować grę uników i w miarę możliwości rozpychać swoje emploi. Staram się. Poza tym łatwo jest w filmie delegować zło. Nie urodziłem się w Australii, nic więc dziwnego, że role złych ludzi proponowane są mi najczęściej. Swoim dają tych dobrych.

– Mieszka Pan tam ponad 40 lat, ale blisko 20 pracuje w Polsce. Gdzie tak naprawdę jest Pana dom?

W Australii, tam, gdzie żona i dzieci.

– Jest Pan rozdarty pomiędzy dwoma kontynentami – Australią i Europą?

Przemieszczanie się z miejsca na miejsce nie sprawia mi przykrości, bo odkąd pamiętam, lubiłem podróże. Poza tym zawsze jest perspektywa powrotu. I tęsknota też jest takim miłym dragiem.

– Do Australii pojechał Pan jednak bez opcji powrotu. Wtedy, w 1981 roku, miał Pan bilet tylko w jedną stronę.

Najboleśniejszą tęsknotę za Polską odczuwałem wtedy, gdy nie mogłem tu przyjechać. Nie tylko dlatego, że nie miałem ani grosza, ale również z powodów politycznych. Byłem uciekinierem. Dla ówczesnych polskich władz po prostu przestępcą.

– Pierwszy raz robię wywiad z przestępcą.

Ale niegroźnym, jak się okazuje (śmiech).

– Ciężko jest żyć z poczuciem, że we własnym kraju jest się traktowanym jak przestępca?

Nie za bardzo, bo nie czułem, żebym zrobił coś złego. W tamtych czasach więzienia pełne były szlachetnych przestępców. Ludzi, którzy pragnęli wolności i którzy sprzeciwiali się systemowi. Po ucieczce z Polski kilka miesięcy spędziłem w Wiedniu, czekając na otrzymanie azylu w Australii. Gdy w końcu dotarłem do celu, do Perth, tydzień później w Polsce wybuchł stan wojenny. Nie dowiedziałem się o tym od razu, ale podejrzewałem, że coś się wydarzyło, bo przez kilka tygodni nie mogłem się dodzwonić do domu.

Czytaj też: Fani łączą go z popularną artystką, o ich relacji wprost huczy! Matteo Bocelli zmienił status związku?

Jacek Koman, VIVA! 21/2024
Jacek Koman, VIVA! 21/2024 Fot. SZYMON SZCZEŚNIAK/VISUAL CRAFTERS

– Dlaczego Pan chciał wyjechać? Był Pan po łódzkiej filmówce, debiucie u Juliusza Machulskiego w filmie „Bezpośrednie połączenie”. Nie widział Pan w Polsce dla siebie możliwości?

Nie chciałem żyć w tym opresyjnym systemie. Czułem, jakbym żył w klatce. To władze decydowały, czy i kiedy można wyjechać, kto może wyjechać, a kto z rodziny musi zostać jako zastaw. A ja już zdążyłem zaznać trochę smaku podróżowania, bo kilkakrotnie byliśmy z rodziną w Jugosławii i w Bułgarii. Drzwi do świata uchyliła nam mama i jej znajomość języka esperanto. Pierwsze zagraniczne zaproszenie przyszło właśnie od innych esperantystów. Było ono jednym z warunków otrzymania tak zwanej wkładki paszportowej, czyli odpowiednika paszportu na kraje demoludów. Tam poznaliśmy ludzi z całego świata. Były tam nawet dzieci, dla których esperanto było pierwszym językiem.

– Pan zna esperanto?

Od wielu dekad nie praktykuję, ale umiem to i owo powiedzieć. Ciekawe, czy zgadnie pani, co teraz powiem: „Litvo, patrujo mia, simila al sano/ Vian grandan valoron ekkonas Litvano/ Vin perdinte”.

– „Pan Tadeusz”. Inwokacja.

Widzi pani, jak esperanto było w moim dzieciństwie obecne? Mama miała więcej książek w tym języku niż po polsku. Poza tym dwa razy udało mi się jakimś cudem wyjechać do Holandii i wtedy zobaczyłem zupełnie inny świat. To było dla mnie jak lot na Księżyc. Wracając do Australii… Udało mi się wyjechać z bratem, co było wcześniej nie do pomyślenia. Pojechaliśmy z grupą znajomych.

– Obraliście dość radykalną destynację. Dlaczego?

Dlatego, że jak się ucieka, to jak najdalej. Poza tym Australia wydawała nam się bardzo egzotyczna. Tak niewiele się o niej wtedy wiedziało. Mieliśmy do dyspozycji książki Alfreda Szklarskiego „Tomek w krainie kangurów” i Lucjana Wolanowskiego „Poczta do Nigdy-Nigdy”. Ta druga to była nasza biblia, którą czytaliśmy podczas spotkań, które były jak tajne komplety podczas wojny. Gdyby ktoś nas nakrył, od razu by było wiadomo, że planujemy ucieczkę. Miałem pewnego rodzaju kontakt z Australią, bo korespondowałem w języku esperanto z „wujkiem z Australii”. W latach 60. i 70. namawiano do listownych znajomości. Niewykluczone, że dzięki temu byłem pierwszym chłopcem w Polsce, który miał bumerang. Dostałem od tego wujka turystyczną wersję i szalałem na podwórku, a czasem nawet na pobliskim stadionie. Zepsuł się, gdy wpadł mi pod samochód. Czytałem więc książkę Wolanowskiego, słuchając nagrania odgłosu australijskiego ptaka kukabury chichotliwej i głaszcząc ten mój połamany bumerang.

– Jadąc tam, miał Pan jakieś oczekiwania?

Nie wierzyłem, że moje marzenia się spełnią, a moje oczekiwania były bardzo skromne. Jechałem tam po podjęciu trzeźwych decyzji, niektórych bardzo bolesnych. Na przykład spodziewałem się, że już nigdy nie zobaczę się z rodziną, z przyjaciółmi, że na zawsze porzucam ukochany zawód.

Jacek Koman, VIVA! 21/2024
Jacek Koman, VIVA! 21/2024 Fot. SZYMON SZCZEŚNIAK/VISUAL CRAFTERS

– Płakał Pan w samolocie?

Nie, bo młody człowiek inaczej wszystko przyjmuje. We mnie była duża ciekawość i nadzieja. Poza tym, jak już mówiłem, nie leciałem sam.

– Dodatkowym czynnikiem zachęcającym było pragnienie przeżycia przygody?

Oczywiście. Ważne było też to, że się było wypychanym i przyciąganym jednocześnie. Przyciąganym przez przygodę, egzotykę, a trochę powstrzymywanym przez niepewność i strach. Wypychanym przez opresyjny system. Działały na mnie siły o różnych wektorach.

– Które w rezultacie sprawiły, że podjął Pan dobrą decyzję?

Od razu wiedziałem, że była dobra. Czasem zastanawiam się, jak potoczyłoby się moje życie, gdybym wtedy zdecydował inaczej. Jedno, co trudno mi jest sobie wyobrazić, to to, że zawodowo mogłoby być lepiej, niż jest.

– Okazało się, że Australia jest otwarta na Pana jako aktora.

Na początku występowałem w teatrze, który stworzyliśmy z innymi Polakami. Nosił nazwę Żart i graliśmy w nim po angielsku. Ale już w 1985 czy w 1986 roku zacząłem pracować w teatrach australijskich, a z czasem w filmie i telewizji. Okazało się, tak naprawdę nikomu nie przeszkadza mój akcent. Obdarzono mnie, po angielsku to się nazywa suspended disbelief, zawieszonym niedowierzaniem. Mniej więcej wtedy poznałem Baza Luhrmanna, reżysera „Moulin Rouge!”, który często współpracował z teatrem, w którym grałem. Był odpowiedzialny za sesję zdjęciową do programu teatralnego i do plakatu mojego pierwszego spektaklu w Belvoir St Theatre w Sydney. Jeszcze wtedy był przed wyreżyserowaniem filmów, które przyniosły mu sukces, czyli „Roztańczonym buntownikiem” i „Romeem i Julią”. Gdy przymierzał się do „Moulin Rouge!”, zorganizował warsztaty, które skupiały się na pracy nad scenariuszem. Wziąłem w nich udział. Po tygodniu pracy była prezentacja, czytanie dla zaproszonych gości, podczas której wcieliłem się w Henriego Toulous-Lautreca. Zjechali się na to ludzie filmu z całego świata, między innymi producenci filmowi z Hollywood.

– Nie został Pan jednak Toulouse-Lautreckiem tylko Argentyńczykiem cierpiącym na narkolepsję.

Po jakimś czasie Baz zadzwonił i zapytał, czy czułbym się na siłach zagrać tę postać.

– I jeszcze zaśpiewać „El tango de Roxanne”.

Ten utwór miał zaśpiewać bardzo znany śpiewak, ale nie powiem kto. Ja byłem tańszy (śmiech), ale tak naprawdę pieniądze nie grały roli. Tylko że na początku nie miałem pojęcia, że mam takie możliwości. Nikt inny też mnie o to nie podejrzewał. Owszem, uczyłem się śpiewać, bo przecież to musical, ale ćwiczyłem się w mongolskim śpiewie gardłowym. Kiedyś podczas prób śpiewanych usłyszał to moje mruczenie producent muzyczny Marius de Vries. I zaśpiewałem.

– Czy wielkie nazwiska robią na Panu wrażenie? Zagrał Pan przecież z Nicole Kidman, z Cate Blanchett i teraz z Ralphem Fiennesem.

Bardziej niż nazwisko imponują mi ich osiągnięcia, role, jakie zagrali. Grałem ze wspaniałymi aktorami, o których nikt w wielkim świecie nie słyszał. Wie pani, co robi na mnie wrażenie? To, jakim kto jest człowiekiem w swojej wielkości. W jednej ze scen w „Ludzkich dzieciach” zetknąłem się z Michaelem Caine’em. Kiedy spotkaliśmy się na planie, on podszedł do nas, młodych, nieznanych aktorów, i każdemu podał rękę i się przedstawił. To była niezwykła skromność wielkiego człowieka. Inspirująca pokora. Takie rzeczy mnie jarają. To, że ktoś, kto nosi wielkie nazwisko, zachowuje piękne człowieczeństwo.

Jacek Koman, VIVA! 21/2024
Jacek Koman, VIVA! 21/2024 Fot. SZYMON SZCZEŚNIAK/VISUAL CRAFTERS

– Do kin wszedł właśnie film „Konklawe”, w którym zobaczymy Pana u boku Ralpha Fiennesa.

Poznałem go kilka minut przed nakręceniem wspólnej sceny. Dramatycznej sceny. Był skupiony, intensywny. Rozumiałem, że jego rola tego wymagała. Spotkaliśmy się potem kilkukrotnie poza planem i był już trochę bardziej uśmiechnięty, ale w dalszym ciągu miał tę intensywność. Może cały czas był w roli?

– Pan schodzi z planu i od razu jest Jackiem Komanem?

Rolę zdejmuję wraz z kostiumem. Wiem z anegdot, że są aktorzy, którzy potrafią tak trwać w roli. W aktorskim slangu mówi się, że „lecą Stanisławskim”. Może właśnie to robił Ralph?

– Czy coś w Pana roli w „Konklawe” było trudniejsze niż w innych rolach?

Ona była dla mnie intensywnie emocjonalna. Nie mam jakiegoś specjalnego wytrycha do tworzenia takich ról. To się odbywa na kilku poziomach. Sednem jest oczywiście dotarcie do odpowiednich emocji. W „Konklawe” grany przeze mnie arcybiskup Woźniak jest osobą bardzo skonfliktowaną, która boleśnie przeżywa śmierć papieża, swojego bliskiego przyjaciela. Jest człowiekiem rozedrganym, który w tym rozedrganiu wspiera się alkoholem. Jeśli więc chodzi o ładunek emocjonalny, odszukuję w sobie takie stany emocjonalne.

– Topił Pan kiedyś smutki w alkoholu?

Oczywiście, ale dawno temu. Czasem jednak właśnie trzeba szukać w odległej przeszłości. Nie mówię, że trzeba wracać do alkoholu, ale trzeba odnaleźć w sobie ten ból.

– Ciekawa jestem, jak daleko szukał Pan w sobie emocji, żeby zagrać narkoleptycznego Argentyńczyka.

Śpiewając „El tango de Roxanne”, starałem się wyzwolić emocje związane z miłością, bólem, odrzuceniem, zazdrością. Odnalazłem to w sobie, ale to nic nadzwyczajnego. Każdy z nas tego doświadczył. I każdy z nas ma takie archiwum emocji, tyle że my, aktorzy, do niego sięgamy, by stworzyć postać. Nie wiem, czy to jest zdrowe (śmiech). Może rzeczywiście czasem pewne rzeczy lepiej jest zostawić w spokoju? Na szczęście wspomnienie bólu nie jest tak bolesne jak on sam. Z innych warstw tworzenia roli, bardziej przyziemną, była nauka chodzenia w sutannie. I to jest umiejętność, którą koniecznie trzeba posiąść, bo inaczej człowiek może zlecieć ze schodów.

– Lubi Pan siebie oglądać na ekranie?

Zazwyczaj staram się tego nie robić.

Czytaj też: Romans z Januszem Komanem omal nie zakończył jej kariery oraz wieloletniej przyjaźni. Majka Jeżowska przeżyła prawdziwy koszmar

Jacek Koman, VIVA! 21/2024
Jacek Koman, VIVA! 21/2024 Fot. SZYMON SZCZEŚNIAK/VISUAL CRAFTERS

– A jak Pan już się ogląda, to myśli, że to czy tamto mógłby zagrać inaczej?

Gorzej! Takie myśli mam często już po zejściu z planu i dotyczą przed chwilą nakręconych scen. Straszne to jest.

– W Australii mieszka Pan już długo, ma Pan żonę i dzieci, więc pytanie o samotność emigranta byłoby bezzasadne.

Samotny nie jestem, ale czasem lubię pobyć sam. To daje mi wyciszenie, spokój, mogę zająć się na przykład uprawianiem ogródka. Moim wielkim marzeniem była przydomowa dżungla produkująca żywność. Z tego marzenia udało mi się zrealizować jedynie dżunglę. Fajnie się na nią patrzy, ale żywności, oprócz fig, orzechów włoskich i grejpfrutów, mam niewiele. Niestety mimo ciągłej batalii ze szczurami i oposami o lepsze plony muszę zadowolić się tylko tym.

– Gdy wróci Pan do domu po kilkutygodniowym pobycie w Polsce, od razu pójdzie Pan sprawdzać, jak się ma dżungla?

Pewnie, chociaż wiadomości na jej temat dostaję z domu na bieżąco.

– Ale zanim sprawdzi Pan osobiście stan swoich przydomowych fig…

Dokończę pracę na planie serialu „Miasto Mrozów”. To jest mroczny serial, którego akcja dzieje się na Helu. Ale uprzedzę pani pytanie. Radosną rolę też zagrałem ostatnio. W filmie „100 dni do matury”. Gram tam dziadka głównego bohatera. Szalonego, nieprzewidywalnego, wiecznie młodego. Dziadka, jakiego chciałby mieć każdy młody człowiek. Uśmiechniętego (śmiech).

Reklama

Sprawdź też: Jej dzieci są straumatyzowane medialną nagonką. Blake Lively jest na skraju, postanowiła zmienić treść pozwu

Reklama
Reklama
Reklama