Reklama

Szczepan Twardoch, autor „Morfiny” i „Króla”, ma dwóch synów. W najnowszym magazynie VIVA MODA opowiada, jak ich wychowuje. Przyznaje się do swoich mocnych stron i do swoich wad. Tłumaczy, dlaczego tak często synowie pojawiają się w jego prozie.

Reklama

- Dobry z Pana ojciec.

Nie wiem.

- Ma Pan wątpliwości?

Chyba każdy zdrowy na umyśle rodzic ma wątpliwości. Tylko idioci albo potwory nie mają takich myśli. Nie wiem, czy jestem dobrym ojcem. Widzę mnóstwo swoich wad.

- Chętnie posłucham.

Przede wszystkim jestem nieobecny. Praktycznie mieszkam w samochodzie między Górnym Śląskiem a Warszawą. Spojrzałem ostatnio w samochodzie do komputera, w ciągu ostatnich 10 miesięcy spędziłem w aucie 536 godz. Czyli 22 doby siedzenia za kółkiem.

- Wyobrażałem sobie, że pisarz pracuje w jednym miejscu.

Niedługo tak będzie, kiedy uporam się z innymi obowiązkami. Siądę na dupie i będę pisał nową książkę. Odetnę się od całej reszty. Mija rok od kiedy skończyłem „Króla”, przez ten rok robiłem wszystko, tylko nie pisałem, więc już czas.

- A gdy jest Pan w domu, co synowie mają z Pana dobrego?

Nie wiem, ale chyba się nie nudzą. Żeglujemy, jeździmy po marokańskich górach samochodem terenowym, nie wiem, budujemy szałasy, jeśli tylko mają ochotę robić to ze mną, a nie sami. Przed nami jeszcze wspólny Spitsbergen i tak dalej. Opowiadam im straszne historie, bo synowie uwielbiają się bać. Starszy wytargał z mojej biblioteczki „Wojnę galijską” Juliusza Cezara i postanowił, że będziemy czytać razem. Nudne to strasznie, oczywiście, zasypiam przy tym, a on się pasjonuje starożytnym Rzymem, więc czytamy. Mógłbym powiedzieć, żeby sam czytał, potrafi przecież. Ale chce to robić ze mną, więc robię.

- Dzieci tego potrzebują.

Tak, to robienie rzeczy razem jest ważne, zawsze czuję się winny, że poświęcam im za mało czasu, nawet gdyby ten czas to miałoby być wspólne granie na konsoli. Nie wierzę w wychowanie, raczej po prostu w bycie obok, mogę z nimi robić rzeczy, które sam lubię. Pokazać, jak mój ojciec pokazał mi, jak żeglować, jak rozbić namiot, spakować plecak w góry. To mogę, bo co jeszcze?

- Jeszcze może Pan pokazać jakim jest Pan człowiekiem.

Na pewno. Niestety, przekazuję im również złe cechy. Moją impulsywność.

- Łatwo Pana z równowagi wyprowadzić?

Bardzo łatwo. Strasznie drę mordę na dzieciaki. Potem przepraszam i mówię, że kocham. To jest chyba jakaś komunikat bycia człowiekiem. Staram się nie robić z siebie figury patriarchalnego pana domu, nie chcę występować w roli kogoś nieomylnego, wymagającego podporządkowania, chociaż to przy moim dominującym charakterze trudne. Może to nierozważne, może za to beknę, ale w skrytości serca cieszą mnie ich małe bunty.

- Podoba mi się.

Dostaję szału, kiedy mój starszy syn okazuje absolutną pogardę wobec otaczającej go rzeczywistości. Nie zabiera butów ze szkoły, gubi plecaki, potrafi, jeżeli się go nie przypilnuje, wyjść zimą w skarpetkach z domu. „Dlaczego nie założyłeś butów?”, „Bo nie pomyślałem”. Chodzi z rozwiązanymi sznurówkami. „Po co mam wiązać, skoro zaraz je będę rozwiązywał?”. To mnie doprowadza do szału, ale z drugiej strony widzę, że on w ten sposób buduje wokół siebie mur. Szklany, półprzeźroczysty klosz, w którym się chroni przed rzeczywistością. Wiem, że mój tata ma taki klosz, wiem, że ja mam. A teraz kolej na mojego starszego syna. Młodszy ma sześć lat i jest niezwykle zacięty w swoim buncie. Mam do niego szacunek ze względu na nieustępliwość jego charakteru, nawet jeżeli chodzi o to, że nie zje obiadu.

- Figura Pana synów pojawia się w Pana prozie?

Zastanawiam się, jak to będzie za parę lat. Czy oni nie będą mieć o to do mnie pretensji? Za dziesięć lat mój starszy będzie dwudziestolatkiem, ja pewnie będę zawodowo czynnym pisarzem. Jak on przyjmie fakt, że użyłem ich dzieciństwa?

- W „Królu”, gangsterskiej historii sprzed wojny, morduje Pan synów głównego bohatera.

Nie ja ich morduję. Jako autor skazuję na śmierć.

- Delikatna sytuacja dla pisarza, zabici chłopcy są w wieku Pana synów. Nie boi się Pan aż tak igrać z losem?

Dobrą literaturę można budować tylko z autentycznych emocji. Nie jestem intelektualnym pisarzem, co nie znaczy, że nie używam mózgu. Ale wydaje mi się, że w centrum mojego pisania nie stoi namysł, a emocje. Muszą być autentyczne, żeby działały. Muszę więc sięgać do autentycznych doświadczeń. Powiedzmy, że nie wiem, jak to mieć córki".

Reklama

Więcej o niekonwencjonalnym życiu pisarza Szczepana Twardocha przeczytasz w magazynie VIVA MODA, dostępnym od 13 czerwca 2017 r.

Reklama
Reklama
Reklama