Reklama

„Wspieraliśmy się, jak tylko mogliśmy, nie pamiętam, abyśmy się kiedyś pokłócili”, mówił o swoim starszym bracie Marian Tischner. Jak wspomina wspólne dzieciństwo i jak wyglądały ich relacje w późniejszym życiu? Przypominamy relację młodszego brata ks. Józefa Tischnera, która ukazała się na łamach magazynu "Uroda Życia" w 2015 roku.

Reklama

Marian Tischner opowiada o swoim bracie, ks. Józefie Tischnerze

Zawsze miło wspominam święta, bo mama pilnowała, żebyśmy byli razem, i wszyscy zjeżdżali się do domu. Mam tylko wyrzuty sumienia, że raz nam się nie udało. A było to w stanie wojennym w 1981 r. , kiedy nie dostaliśmy przepustek na przekroczenie granicy województwa. Mama mieszkała wówczas w Starym Sączu, a my w Krakowie. Poza tym jednym przypadkiem zawsze byliśmy razem, czy to na Boże Narodzenie, czy naWielkanoc. Mama miała bardzo przykre wspomnienia z Wigilii w 1933 r. i gdy już połamaliśmy się opłatkiem, zawsze ze wzruszeniem opowiadała historię, którą zapisaliśmy potem w naszej księdze rodzinnej.

Mówiła: „Niewiele brakowało, a Józiu w wieku 2 lat i 9 miesięcy pożegnałby się z tym światem. Uratowała go zdecydowana postawa dziadka Sebastiana, który nie zważając na wielkie śniegi, zaprzągł konia do sań i pojechał w dzień wigilijny Bożego Narodzenia w 1933 r. z nim i jego matką z Jurgowa do szpitala do Nowego Targu. Na drodze, gdy dziecko już siniało, zatrzymali się w najbliższym domu na Groniu, odmówiono nad nim modlitwę i udzielono ostatniego namaszczenia, a półżywego odwieźli go później wieczorem do szpitala, gdzie lekarz stwierdził pęknięcie wyrostka robaczkowego.

Chirurdzy nie dawali zbyt wielkich nadziei, jednak przeprowadzili operację, która trwała 2 godz. Zrozpaczona matka poleciła syna w modlitwie Matce Boskiej Częstochowskiej. Jego rekonwalescencja pooperacyjna również przebiegała dramatycznie, chłopczyk rzucał się, szwy zaczęły się zrywać. Dzięki troskliwej opiece lekarzy i pielęgniarek po 10 dniach stał się cud i Józio wrócił do domu”. Nie było Wigilii bez wspominania tego zdarzenia. Pamiętam, że któregoś roku nasz sześcioletni wówczas syn, Łukasz, kiedy babcia opowiadała mu to dramatycznym głosem, zapytał: „No i co, umarł?”, a babcia: „A idźże, głupi!” (śmiech).

Bracia Tischnerowie: z prawej urodzony w 1931 r. Józef, obok młodszy o pięć lat Marian

archiwum prywatne

Marian Tischner o relacjach z bratem

Dzieciństwo spędziliśmy w Łopusznej, gdzie ojciec został kierownikiem dwuklasowej szkoły. Józio urodził się w 1931, ja w 1936 r. Jako dzieci żyliśmy w dwóch różnych światach. On miał świat książek, ja integrowałem się z wiejskimi chłopakami. Żałowałem np. że moi rodzice nie mają krów, owiec lub konia. Bo koledzy mieli i mogli je paść, karmić i obsługiwać. Później ojciec nawet kupił kozę, żebym mógł iść z chłopakami i ją paść.

W domu wspieraliśmy się nawzajem, jak tylko mogliśmy, i muszę powiedzieć, że nie pamiętam, abyśmy się kiedyś pokłócili. Nigdy nawet nie rozmawialiśmy ze sobą podniesionym głosem. Pamiętam jedynie taką sytuację w Rabie Wyżnej, kiedy Józio trochę się poszarpał z kolegami. Niedawno przeczytałem w jego dzienniku o drugim takim wydarzeniu, kiedy w bursie jeden z kolegów rzucił mu książkę w kąt. Józio się na to oburzył, jak pisze w dzienniku: „Rano sprałem połbie Frydla, bo mi książkę rzucił w kąt. Biedak, biednie się czuł, bom ręki nie żałował”.

Czytaj też: Bogusław i Jolanta Mec: czuł, że słabnie, ale żona walczyła o niego do końca...

Ks. Jóżef Tischner w dzieciństwie

Józio był zamknięty w sobie i raczej się nie zwierzał, nie mówił, że jest zakochany czy też zafascynowany jakąś dziewczyną. Wiedziałem o tym, bo czasami brał mnie na wyprawy, gdzie miała być płeć piękna. Kiedyś np. był umówiony z dziewczynami na Kowańcu, więc zabrał mnie dla towarzystwa. Pamiętam, że wyruszyliśmy w drogę z Łopusznej na Kowaniec na takich pożal się Boże nartach i w zwykłych butach do chodzenia. Daliśmy radę, przetaskaliśmy się wzdłuż Dunajca i przez góry na spotkanie z koleżankami Józia. Asystowałem przy tym spotkaniu nie w charakterze przyzwoitki, ale raczej kolegi, który przydaje się w czasie takiego spaceru.

Nie widziałem zbyt wielu scen zalotów Józia, które on opisuje w swoim dzienniku. Nie przypuszczałem również, że ma koleżanki, z którymi sympatyzuje. To mama znała jego miłosne fascynacje, bo podczytywała po kryjomu jego dziennik i robiła mu wymówki, że się nie uczy, tylko z dziewczynami zadaje. Posłała nawet tatę, by pilnował Józia, gdy się wybrał na spotkanie z harcerkami, które przyjechały ze stolicy do Łopusznej na obóz. Zresztą my z Józiem powtórzyliśmy to samo wiele lat później z naszym najmłodszym bratem Kaziem.

Józio dostawał często bilety na premiery teatralne. Pewnego razu obdarował Kazia, który studiował wówczas w Krakowie, dwoma biletami do Teatru Starego. Kazio chętnie skorzystał i przyszedł do teatru ze swoją dziewczyną. Cały szczęśliwy, obiecywał sobie wiele po tym spotkaniu. I kiedy już miało zacząć się przedstawienie, to dwa miejsca, które były obok nich wolne, nagle się zapełniły – na jednym usiadł Józio, a na drugim ja (śmiech).

W środku Józef, na jego kolanach o 15 lat młodszy Kazio. Z prawej – Marian

archiwum prywatne

Józio to się uczył!

Józio lubił język polski, historię, ale niektórych przedmiotów po prostu nie znosił, zwłaszcza łaciny. Nie dziwię się, bo miał wówczas w głowie różne inne problemy, a tu nagle każą mu się uczyć na pamięć gramatyki i słówek łacińskich, czy po łacinie mowy Cycerona… Ja zresztą kończyłem to samo liceum zaraz po nim i też nie lubiłem łaciny, chociaż miałem u tego samego profesora czwórkę, a Józio trójkę (śmiech). Natomiast pani od polskiego zawsze dawała mi za przykład brata – jaki to on był świetny! „A Józio to się uczył! – słyszałem. – A ty?”, i tym samym mnie dołowała. Wtedy od razu nic mi się nie chciało. On miał umysł humanisty – filozofa, ja lubiłem zwierzęta. Nasze drogi się rozeszły: Józio wybrał teologię, a ja weterynarię.

Zobacz także: U swojego boku odnaleźli szczęście. Historia Anny Tomaszewskiej i Krzysztofa Piaseckiego

Brat ks. Józefa Tischnera: "Nie wiem, czy on dobrze wybrał"

Jak zareagowałem na jego powołanie? Nie zastanawiałem się wówczas, czy to mi się podoba i czy jest to dla mnie zrozumiałe. Mam trochę inny charakter i zapamiętałem ten moment nie ze względu na jego wybór, tylko ze względu na ciche dni, które nastąpiły w domu. Po jakimś czasie mama się z tym pogodziła i miała z Józiem dalej normalny kontakt. Natomiast ojciec długo nie mógł się z tym pogodzić i w domu panowała ciężka atmosfera. Widziałem i czułem, że rodzice się męczą, że brat się z tym również męczy.

Później sytuacja w domu trochę się poprawiła, ojciec pogodził się z wyborem Józia, ale nie tak od razu…Wtedy tego nie rozumiałem, ale teraz nie dziwię się, że nie przyszło to ojcu łatwo, gdyż były to najgorsze czasy stalinowskiego terroru i nasz tata, który był na państwowej posadzie, w każdej chwili mógł stracić pracę przez Józia. Były również naciski, żeby ojciec zapisał się do partii, a z drugiej strony była też wiejska opinia, bardzo przychylna, że „wreszcie ktoś z naszej wsi będzie księdzem”.

Obserwując życie mojego brata, najpierw kleryka, później już księdza, profesora… Powiem szczerze, do końca nie jestem pewien, czy on naprawdę dobrze wybrał. Wiem, że był zdecydowany od początku i że już w wieku 15– 16 lat powiedział sobie, że będzie służył ludziom i panu Bogu. Swym ideałom pozostał wierny do końca życia. Natomiast nie wiem, czy on nie byłby szczęśliwszy, gdyby założył rodzinę.…Widziałem, jak Józio kochał nasze dzieci, którym pozwalał, by „chodziły mu po głowie”.

Kiedy czyta się dziennik Józia, pisany w latach jego wczesnej młodości, człowiek naprawdę zastanawia się nad tym, czy on nie czuł presji swego wychowawcy w liceum, ks. Pilchowskiego, czy pod jego wpływem wybrał drogę duchownego i czy nie za bardzo popchnął go w tę stronę… Czy mój brat czuł się wolny, podejmując tak ważną decyzję? To jest złożony problem. Józio wyraźnie mówi, dlaczego wybrał taką drogę. Nie był ułomkiem, dziewczyny lgnęły do niego, trzeba to również wyraźnie powiedzieć (śmiech).

Zobacz także: Czy rola w „Seksmisji” była dla niej przekleństwem? Co dziś robi filmowa Lamia Reno?

archiwum prywatne

Marian Tischner o relacji z bratem, ks. Józefem Tischnerem

Zawsze mogliśmy z Józiem na siebie liczyć. Pamiętam, jak zaraz po ukończeniu studiów poszedłem do pracy w terenie, gdzie harowałem jak typowy terenowy lekarz weterynarii, w buciorach, od rana do wieczora, jeździłem po wsiach, badałem krowy i wszystko, co żyło w gospodarstwach wiejskich. Jednak kiedy przyszły długie jesienne i zimowe wieczory, kiedy mieszkałem sam w lecznicy zwierząt, zacząłem myśleć o tym, żeby zrobić coś więcej, żeby się rozwijać. Udało mi się, zostałem zatrudniony na uczelni jako asystent, ale nie miałem gdzie mieszkać i poskarżyłem się bratu, który był wówczas wikarym w parafii św. Kazimierza na Grzegórzkach w Krakowie.

Józio bez zastanowienia zaproponował mi mieszkanie razem z nim na plebanii. Miał tam taki mały pokoik i powiedział: „Znajdziemy tu jakieś łóżko, to na noc będziesz sobie je rozkładał”. Mieszkaliśmy tak chyba półtora roku i właściwie ciągle się mijaliśmy. Niewiele rozmawialiśmy o naszych sprawach czy problemach. Dopiero później, jak powiedziałem mu, że mam zamiar się żenić, to mój brat już się zainteresował. Przyszłą bratową poznał w dosyć nietypowych okolicznościach. Moja narzeczona Barbara studiowała wówczas w Lublinie i po raz pierwszy przyjechała do Krakowa, nie wiedząc nawet, gdzie mieszkam.

Ja, niestety, nie mogłem pójść po nią na dworzec, bo miałem jakieś bardzo ważne zajęcie. Poprosiłem więc Józia, by ją przyprowadził. Brat zapytał: „A jak ja ją poznam?”. Mówię: „Studentka”. I Józio poszedł na dworzec. Wyczekał, aż peron opustoszeje, podszedł do samotnej, wyraźnie kogoś wypatrującej dziewczyny, przedstawił się, przyprowadził ją do domu i zapytał, czy to ta? Ja odpowiedziałem, że może być. Później tłumaczył mamie, która pytała: „Skąd Marian ma Basię?” – „A z dworca mu ją przyprowadziłem!” (śmiech).
Rok później pobraliśmy się z Barbarą.

Józio ucieszył się z naszych planów małżeńskich, bo Barbara przypadła mu do gustu i było między nimi porozumienie, ale trochę też się zmartwił, że planujemy ślub i wesele w Gdańsku – Barbara mieszkała w Trójmieście. Trzeba jechać tak daleko i ślub dawać, bo ślubu udzielił nam Józio. Kto miał dawać ślub, jak nie on? Oczywiście wszyscy przyjechali i jeszcze mieli tę korzyść, że po raz pierwszy w życiu zobaczyli morze. Oczywiście po ślubie wyprowadziłem się od Józia, bo trudno, żeby w jednym pokoiku mieszkali i żona, i brat. I do tego na plebani (śmiech).

Zobacz też: „Nie uciekałam od tego, że jestem córką Janusza Gajosa”. Agata Gajos o relacji ze sławnym tatą

Ks. Józef Tischner: choroba

Moment, w którym dowiedziałem się, że mój starszy brat jest chory, był dla mnie ogromnym ciosem. Józiu miał chrypkę już parę miesięcy wcześniej. Chodził w Nowym Targu do pani doktor laryngolog, która zapisywała mu antybiotyki, ale nic nie pomagało. Mieszkaliśmy razem w naszym domu w Łopusznej, bo tam mamy wspólny dom, który razem wybudowaliśmy. „Jeszcze mam wykłady we Francji, poczekaj”– to była odpowiedź na to, gdy go żona prosiła, by wreszcie poszedł do innego specjalisty. Po wakacjach poszedł do doktora Kulisiewicza w Krakowie, zrobiono mu biopsję i okazało się, że jest to złośliwy nowotwór krtani.

Józia od razu skierowano na operację. Mówił szeptem. Ale mówił. To była dla nas nadzieja, że z tego wyjdzie. Potem sprawy zaczęły się komplikować, ale trzeba było walczyć. To był typ nowotworu, który nie daje przerzutów, ale trzyma człowieka za gardło i mimo różnych zabiegów nie daje się pokonać. Owszem, odzyskał nadzieję, po drugiej operacji w Londynie, kiedy usunięto mu rozrastający się po pierwszej operacji nowotwór i drugą część krtani, zrekonstruowano także częściowo krtań i przełyk. Józio wrócił po miesięcznym pobycie w Londynie, gdzie opiekował się nim nasz młodszy syn Łukasz, pełen nadziei. Zaczął jeść normalnie, wrócił mu humor, ale już nie mówił. Pisał na karteczkach, tych karteczek mamy w domu tysiące… Uczył się mowy przełykowej, najlepiej szło mu powtarzanie twardych słów i cieszył się, jak np. mógł przekląć cholera albo i mocniej.

Obserwowałem mojego starszego brata w tej strasznej chorobie i nie widziałem ani jednego momentu, w którym straciłby cierpliwość. Cały czas miał nadzieję. Zmieniło się to może mniej więcej miesiąc przed śmiercią, kiedy poprosił mnie, pisząc na kartce: „Pogrzeb w Łopusznej i żadnych przemówień”. Powiedziałem mu wtedy: „Daj spokój, o czym ty mówisz, jeszcze dasz radę się wykurować!”. Większość czasu podczas choroby spędzał w naszym wspólnym domu w Łopusznej, bo tu czuł się najlepiej.

Żona przeszła na wcześniejszą emeryturę i cały czas był pod opieką. Myślę, że chciał tutaj odejść, ale nie było już takiej możliwości, bo ostatnie tygodnie były dramatyczne i w domu nie dało się zapewnić Józiowi fachowej opieki lekarskiej. Te ostatnie tygodnie były po prostu nie do opowiedzenia. Na dodatek Józio od początku choroby nie chciał robić nikomu kłopotów. Gdy siedział na górze w swoim pokoju i był już słaby, nie mógł mówić, kupiłem dzwonki i prosiłem: „Józiu, jak będziesz chciał zejść, czy też będziesz czegokolwiek potrzebował – zadzwoń, bo my tu cały czas jesteśmy”. Ani razu nie zadzwonił. Czuwaliśmy, nasłuchując, czy nie próbuje wstać, aby mu pomóc.

Ks. prof. Józef Tischner z mamą Weroniką Tischner, Łopuszna, 1995 r.

wojciech druszcz/reporter

W święta tęsknimy najbardziej

W tym trudnym czasie choroby mojego brata nie miałem poczucia, że musimy sobie coś wyjaśnić, aby zdążyć powiedzieć to wszystko, co najważniejsze. Chyba nie mieliśmy nawet takiej potrzeby. Rozumieliśmy się świetnie bez słów. Zawsze byliśmy powściągliwi w mówieniu o uczuciach, ale mam wrażenie, że to, co robiliśmy dla siebie nawzajem, było ważniejsze niż słowa. Jeśli jeden z nas był w potrzebie, to drugi mu pomagał, i to było naturalne.

Nie potrafię powiedzieć, co w swoim starszym bracie lubiłem najbardziej: poczucie humoru, intelekt czy też jego duchowość? Nie ma czegoś takiego. Ja go jako brata całego lubiłem, z przywarami i zaletami. Po jego odejściu najtrudniejsze są święta. Myśmy sobie prezentów nie dawali. Prezentem była obecność. Brakuje mi też Józia na co dzień. Czego nauczyłem się od mojego starszego brata? Chyba cierpliwości, bo on rzeczywiście wykazywał niezwykłą cierpliwość w sytuacjach, w których mógł wybuchnąć albo chociaż krzyknąć. On wszystko tonował, nigdy nie podnosił głosu. Jest taki fragment w dzienniku Józia, kiedy pisze o mnie i o Kaziu, że nas lubi, że klawi z nas bracia. Myślę, że Józio też był klawym bratem.

Tekst: Marzena Rogalska

Świąteczne spotkanie w domu rodziców w Starym Sączu. Na pierwszym planie – Marian

archiwum prywatne
Reklama

Dziennik 1944-1949. Niewielkie pomieszanie klepek, 2014 r. wyd. Znak

mat. prasowe wydawnictwo znak
Reklama
Reklama
Reklama