Reklama

Ryszard Horowitz urodził się w Krakowie, po wojennych doświadczeniach wychowywał tam, potem dorastał w komunistycznej rzeczywistości, by w końcu uciec do Ameryki, która wydawała się lepszym światem. Dlaczego jednak, choć twierdzi, że tamtego Krakowa już nie ma, wciąż wraca? I czy wróci na dobre po ponad 50 latach emigracji? Z Ryszardem Horowitzem, światowej sławy fotografem i fotokompozytorem, do Krakowa pojechała Katarzyna Przybyszewska. Dziś z okazji 83. urodzin artysty przypominamy rozmowę z 2015 roku.

Reklama

Kraków oczami Ryszarda Horowitza - VIVA! lato 2015

Cudownie jest odkrywać miasto widziane oczami kogoś, kto zna je od podszewki. Ryszard pokazuje mi „swój” Kraków, tak jak sześć lat wcześniej oprowadzał mnie po „swoim” Nowym Jorku, gdzie z Krakowa właśnie wyemigrował w 1959 roku. Nasza krakowska podróż ma wiele barw. Ożywają czarno-białe fotografie Ryszarda z lat 50., mury Krakowa szczęśliwie trwają. Tylko miejsca kiedyś bliskie zmieniają nazwy, szyldy, przeznaczenia. Tam gdzie liceum plastyczne – sklep, tam gdzie sklep taty Ryszarda – bank, tam gdzie antykwariat – pamiątki… Ale Piwnica pod Baranami na swoim miejscu, choć jej twórca i dobry duch Piotr Skrzynecki zmarł w 1997 roku.

A miejsca to ludzie, ich uśmiechy, głosy, historie. Została ukochana siostra Niusia, ostatnia żyjąca krakowianka ze słynnej Listy Schindlera, i jej mąż Tadeusz, dla Ryszarda najbliższy bastion przeszłości. Wędrujemy ulicami, zapuszczamy się w małe uliczki. Hejnał z wieży mariackiej brzmi tak samo jak ponad 50 lat temu. Niezmiennie wzrusza.

Myślałam, że zabierając Cię do miejsc dzieciństwa i młodości, zrobię Ci przyjemność. Tymczasem miałam wrażenie, że więcej było w tym nostalgii niż radości…

Ryszard Horowitz: Bo powroty do przeszłości są pełne tajemnic i niespodzianek. Niektóre z nich są przyjemne, inne niestety nie. Cóż, miasto jest miastem, mury stoją, jak stały, ale ludzi nie ma, wyjechali albo umarli, więc atmosfera inna… Dlatego boli, że ten kochany niegdyś Kraków staje się obcy, a jedyne, co dziś mnie z nim łączy, to wspomnienia. I tak jak teraz chodzimy po Kazimierzu i po Rynku, zastanawiam się, czy te powroty nie działają na mnie bardziej negatywnie niż pozytywnie.

Dlaczego?

Ryszard Horowitz: Bo odrywają mnie od teraźniejszości. Jakbym starał się za wszelką cenę wrócić do przeszłości, która nie istnieje… Zastanawia mnie, dlaczego w moim życiu brak równowagi. W Krakowie spędziłem 20 lat, w Nowym Jorku już ponad 50. I wciąż nie rozumiem, czemu ciągnie mnie w jedną stronę? Dlaczego Kraków? Dlaczego młodość i dzieciństwo? Dlaczego to, co przytrafiło mi się w Ameryce, to, czego tam dokonałem, ludzie, których tam spotkałem, nie są mi tak bliscy jak wszystko, co zdarzyło się, zanim w marcu 1959 roku z biletem w jedną stronę wsiadłem na pokład „Batorego”? Każdy lubi powracać do młodości. Wtedy świat wydawał się bardziej kolorowy, ciekawy, nieodkryty. Zawsze potem porównujemy. W ten sposób jednak można nigdy nie być szczęśliwym.

Poczucie nostalgii jest więc czymś niebezpiecznym. Stale podkreślam, że po przyjeździe do Stanów uratowała mnie praca, potem rodzina i to, że nie miałem czasu główkować, co by było, gdybym jednak został w Krakowie. Odbyłem któregoś dnia rozmowę z ciocią Manci, u której zamieszkałem w Nowym Jorku, a która miała pomóc mi odnaleźć się w nowej rzeczywistości, ale tego nie zrobiła. I gdy próbowałem jej zwierzyć się ze swoich rozterek, powiedziała: „Jak ci się nie podoba, zwijaj manatki i wracaj do domu”. I tak zdefiniowała mój problem. Zrozumiałem, że droga jest odcięta i nie mogę się cofnąć, bo już nie mam dokąd.

Do Krakowa pierwszy raz wróciłeś dopiero w latach 70.

Ryszard Horowitz: Miałem już amerykański paszport, nie musiałem więc bać się, że brama żelaznej kurtyny uchyli się dla mnie tylko w jedną stronę. Przez te wszystkie lata ciągnęło mnie do swoich i marzyłem, by ich zobaczyć. Jednak ten powrót był szokujący. Moja podświadomość zarejestrowała Kraków jako duże miasto, pełne historycznych budowli. Jednak gdy przyjechałam, to, co zapamiętałem jako wielkie, okazało się malutkie, a po gigantomanii i nowoczesności Nowego Jorku odrapane kamienice napawały mnie smutkiem. Wtedy żyła jeszcze część przyjaciół, spotykaliśmy się w Piwnicy pod Baranami. Jednak z każdym kolejnym przyjazdem przyjaciół było mniej, a Kraków stawał się bardziej obcy. Nigdy jednak nie byłem w stanie powiedzieć sobie, że jestem tu już ostatni raz. Za dużo miłości, za dużo wspomnień…

Urodziłeś się przy ulicy św. Wawrzyńca 31, na Kazimierzu, w maju 1939 roku. Jednak Twoje pierwsze krakowskie wspomnienia to już czas powojenny.

Ryszard Horowitz: Dobrze pamiętam koniec wojny i wyswobodzenie Oświęcimia, w którym przebywałem od 1944 roku. Stamtąd razem z grupą dzieci trafiłem do sierocińca w Krakowie na ulicy Długiej, pod zruszczonym nazwiskiem Grisza Gorowic. W sierocińcu spędziłem kilka tygodni, aż do chwili, kiedy odnalazła mnie tam Tosia Liebiling-Ligocka, ciotka Romka Polańskiego i matka Romy. Zamieszkałem z nimi w mieszkanku na ulicy Dietla 48. Nikt nie wiedział, czy ktokolwiek z mojej rodziny przeżył.

W kwietniu, po wyzwoleniu obozu w Brynicach, do Krakowa wróciły mama, rodzice taty i starsza siostra Niusia. Dziadkowie ze strony mamy, jak również jej siostra, zostali zamordowani przez hitlerowców. Któregoś popołudnia na zaimprowizowanym ekranie na krakowskim Rynku mama zobaczyła film dokumentalny z wyzwolenia Oświęcimia. Oko matki szybko dostrzegło moją twarz w idącym tłumie maluchów. Roztrzęsiona trafiła do sierocińca, a potem, skierowana przez opiekunów, na Dietla. Pod koniec maja, po wyzwoleniu obozu w Mauthausen, do Krakowa wrócił tata. Spotkali się przypadkiem z mamą na jednej z krakowskich ulic, choć tydzień wcześniej znajoma zapewniała, że byli tacy, co twierdzili, że widzieli jego śmierć. Znów byliśmy razem. Przedwojenni przyjaciele rodziców przydzielili nam kąt w swoim mieszkaniu, choć stacjonowało tam już ponad 10 osób, między innymi starszy ode mnie o kilka lat Romek Polański.

Kiedy oglądaliśmy kamienicę przy Dietla, zapytałam Cię, czy był to czas szczęśliwy. Odpowiedziałeś wymijająco…

Ryszard Horowitz: Bo byliśmy szczęśliwi, że wojenny koszmar za nami. Razem z Niusią, Romkiem i jego kuzynką Romą Ligocką odkrywaliśmy nowe światy. Nie baliśmy się zgubić w meandrach kamienic, bo dzieci, które przetrwały tyle co my, nie bały się byle czego. Kradliśmy czereśnie z pobliskiego sadu, sprzedawaliśmy przechodniom znalezione w warsztacie szewskim sznurowadła. Sprzedawca ze sklepiku obok częstował nas cukierkami. Staraliśmy się żyć normalnie, na ile się dało… Jednak krótko po tym, gdy zamieszkaliśmy na Dietla, Polacy zorganizowali pogrom Żydów. To się działo kilkaset metrów od naszego domu. Rodzice ukryli ten fakt przede mną. Miałem sześć lat i obozowe doświadczenia za sobą. Nie chcieli narażać mnie na kolejną traumę. O pogromie dowiedziałem się lata później, kiedy już mieszkałem w Ameryce. Zapytałem przy jakiejś okazji Romka Polańskiego, czy to pamięta. Powiedział, że pamięta. Tak bardzo mi się to wydawało niewiarygodne, że nawiązałem kontakt z panią historyk, która pisała pracę doktorską na ten temat. Poprosiłem, by przysłała mi materiały, bo choć to było bolesne, chciałem jak najwięcej dowiedzieć się o tym wydarzeniu.

11 sierpnia 1945 roku w czasie szabatu miał miejsce pogrom ludności żydowskiej w Krakowie. Żydów modlących się w sobotni poranek w synagodze Kupa, między ulicą Miodową a Warszauera, zaatakował tłum zgromadzony na pobliskim placu. Ataki rozprzestrzeniły się na pozostałe ulice Kazimierza. Do dziś nie wiadomo dokładnie, ile było ofiar i rannych, brak oficjalnych danych na ten temat.

Ryszard Horowitz: Trudno mi przyjąć do wiadomości fakt, że ludzie chcą przepisać historię, zafałszować ją, by nie brać na siebie odpowiedzialności. Szczytem absurdu było dla mnie, że postanowiono w Polsce używać niemieckiej nazwy obozu w Oświęcimiu. Więc nie „Oświęcim”, tylko „Auschwitz”. Żeby broń Boże komuś się nie skojarzyło, że miało to coś wspólnego z Polską. W większości języków obcych Oświęcim to Auschwitz. Mnie nikt nie musi przekonywać. że był to obóz stworzony przez hitlerowców i trzeba dbać, aby reszta świata nie zapomniała o tym. Ale żeby do języka polskiego wprowadzić obce słowo i zmusić cały kraj do tej reguły w ramach poprawności politycznej – to przesada. Żądać ode mnie, bym mówił: „Przeżyłem Auschwitz!”. U nas w domu nigdy się tak nie mówiło. Trzeba jasno powiedzieć, że byli Polacy ratujący Żydów i tacy, którzy ich zabijali.

Bart Pogoda/AF Photo

– W 1947 roku z rodziną przeprowadziłeś się do mieszkania na Rynek Główny 24.

Ryszard Horowitz: Jakaż to była zmiana! Na Dietla mieszkaliśmy na kupie, trudno było o chwilę spokoju. A tu tata znalazł dla nas królewskie lokum. Zamieszkaliśmy w szóstkę. Trzy pokolenia Horowitzów: dziadkowie, rodzice i dzieci. Nasz apartament zajmował całe piętro, składał się z trzech sypialni, salonu, kuchni i jadalni. Z kuchni wychodziło się na oszkloną werandę. Z okien sypialni rodziców i tej, którą zajmowałem z Niusią, widać było Rynek. Lecz nie wyglądał tak jak dziś. Architektura się nie zmieniła, ale nie było parasoli i stolików, nie było tłumu turystów i sprzedawców obwarzanków. Panowała cisza, przerywana jedynie przez dźwięk hejnału z wieży mariackiej lub w Święto Pracy, gdy pochody pierwszomajowe szły ze sloganami komunistycznymi na ustach i dudniły megafony. Kiedy rozmawiam dzisiaj z siostrą, dochodzimy do wniosku, że za żadne skarby świata dziś nie moglibyśmy już tam mieszkać. Wtedy wydawało mi się, że nie mógłbym mieszkać gdzie indziej. Byłem przecież w centrum Wszechświata.

Czytaj także: Wielkie emocje, niezapomniane prace i występy... Tak VIVA! Photo Awards stworzyło własną historię

– Jak w ogóle wyglądał Kraków lat 40.?

Ryszard Horowitz: Miasto było szare.

– Ale przetrwało wojenną pożogę.

Ryszard Horowitz: Przetrwało zniszczone, odrapane, z widoczną raną. Po sześciu latach wojny zestarzało się jakby o wiek.

– Miejsca, jak ludzie, widzą i czują.

Ryszard Horowitz: I tak było z Krakowem. Ale tak jak ludzie dochodzili do siebie, miasto z czasem odzyskiwało rumieńce. Jako uczeń Krakowskiego Liceum Sztuk Plastycznych, które mieściło się w kamienicy przy ulicy Juliusza Lea 18, róg Urzędniczej, byłem czuły na jego architektoniczne piękno. Kiedy dostałem od ojca pierwszy aparat fotograficzny Leica z lat 30., nigdy się z nim nie rozstawałem. Kraków stał się moim pierwszym fotograficznym plenerem, a odkrywanie jego wspaniałości przygodą. Biegałem po krawędziach i dachach, nie bacząc, że mogę spaść i złamać kark, by znaleźć jak najlepsze kadry. Pamiętam jedną z pierwszych fotografii – rzeźbiony maszkaron ze sklepienia piwnicy na węgiel w domu przy Rynku. W tamtych czasach dostępu do piwnic, dachów, balkonów, kościelnych wież nie chroniły żadne kłódki. Teraz się to zmieniło i na Sukiennice nie udało nam się wejść…

– Osoby odpowiedzialne za Sukiennice przekonywały mnie, że to niemożliwe.

Ryszard Horowitz: Szkoda, że nie powiedziałaś więc, że chciałby się tam dostać Honorowy Obywatel Miasta Krakowa, czyli ja. Po latach dostąpiłem tego zaszczytu.

– Ależ powiedziałam! Odpowiedzieli: „Tym bardziej. Honorowego Obywatela Miasta Krakowa nie można narażać na takie niebezpieczeństwo”.

Ryszard Horowitz: Gdyby wiedzieli, co ja tam wyprawiałem w początkach lat 50.! I żyję…

– Za to zdobyliśmy balkon na Ratuszu i dach Międzynarodowego Centrum Kultury, z którego mogliśmy zobaczyć kamienicę, w której mieszkałeś…

Ryszard Horowitz: Jak to teraz inaczej wygląda! Dachy Krakowa zmieniły się. Jak wiele miejsc na Rynku. Nie ma już sklepu taty, który mieścił się na ulicy Świętego Tomasza. Tata sprzedawał artykuły hydrauliczne. Dla chłopca było to miejsce pełne niezwykłości. Teraz tu jest bank… Nie ma antykwariatu pana Taffeta na rogu Świętego Tomasza i Szpitalnej. Zaprzyjaźniony z moją rodziną antykwariusz pozwalał mi buszować wśród półek, gdzie wyszukiwałem przedwojenne wydania powieści przygodowych, a potem książki i albumy o sztuce. Antykwariat przetrwał do lat 60., a zamknięto go w 1968 roku, kiedy pan Taffet po wypadkach marcowych został zmuszony do opuszczenia kraju.

Nie ma w końcu księgarni Gebethnera i Wolffa zaraz obok naszej kamienicy, gdzie mama, dzięki protekcji dyrektora, wykupowała spod lady najciekawsze tłumaczenia romansów, wydawane w minimalnych nakładach. Natomiast po drugiej stronie kamienicy, gdzie teraz mieści się Międzynarodowe Centrum Kultury, znajdowała się siedziba partii z ogromną księgarnią na parterze, pełną pięknych wydań „Dzieł Zebranych” Marksa i Lenina, na które papieru nie brakowało… Czy ktoś je w ogóle kupował? Nie wiem… Ani ja, ani nikt z przyjaciół nie wsadzał nosa do tego sklepu.

– Jakim byliście pokoleniem?

Ryszard Horowitz: Dzisiejsza młodzież, wychowana na Internecie, powiedziałaby, że smutnym. Ale to nieprawda. Byliśmy pokoleniem ciekawym świata i pomysłowym, bo przecież niczego nie było. Nie było telewizji, czytało się książki. Robiliśmy cudne rzeczy z niczego. Zamiast piłki mieliśmy „zośkę”, lotkę zrobioną z kawałka ołowiu i wełny, w którą graliśmy na przerwach. Przebieraliśmy się w suknie mamy i bawiliśmy się w teatr. Ustawialiśmy na komodzie epidiaskop z kartonu i wyświetlając obrazki, udawaliśmy, że to prawdziwe kino. Któregoś dnia podczas nieobecności rodziców podkusiło mnie, żeby wyświetlić film prosto na ścianę mieszczącego się vis-à-vis naszych okien Ratusza. Skończyło się wizytą milicji.

Innym razem Romek Polański ze stosu elektronicznych części, kupionych na tandecie, stworzył radio kryształkowe. Działało! Może to w odniesieniu do dzisiejszego świata było prymitywne, ale nam pomagało w poznawaniu świata i nawiązywaniu kontaktów. Ludzie żyli bliżej siebie, patrzyli sobie w oczy, lubili rozmawiać. Mama spotykała się z koleżankami na kawę i ciastko. Siadywały w cukierni Noworolskiego albo w Feniksie po drugiej stronie Rynku, gdzie przed wojną grywał zespół jej braci Rosnerów. Goście przychodzili, mama podawała ciasto. Nie interesowaliśmy się polityką. Staraliśmy się, o ile było to możliwe, nie zwracać uwagi na komunistyczną rzeczywistość. Pamiętam natomiast rodziców słuchających rozgłośni Radia Wolna Europa. Nas, dzieci, jednak starano się w politykę nie mieszać.

5 marca 1953 roku umarł Stalin. Kilka dni później, gdy spędzono nas do auli, by wysłuchać kilkugodzinnej relacji z pogrzebu wodza, obserwowałem przez okno chłopa gramolącego się na wóz z węglem. W pewnej chwili koń rzucił się galopem, woźnica runął jak długi, a ja parsknąłem śmiechem. Akurat wydarzyło się to w momencie, w którym spiker wzywał do uczczenia pamięci Stalina minutą ciszy. Uznano mnie natychmiast za „wrogi burżuazyjny element”, a mój tata został karnie wezwany do szkoły.

Były też momenty mniej zabawne, gdy ubecy wpadali do mieszkania w poszukiwaniu zakazanych dewiz. Byłem małym, naiwnym chłopcem, więc oprowadzałem ich po pokojach, pokazując kryjówki. Niusia stała tymczasem jak słup soli, zaciskając ręce w pięści. Kiedy wyszli, okazało się, że ściskała w dłoniach zakazane dolary. Gdyby je znaleźli, mogłoby być nieprzyjemnie. Jednak były to wypadki sporadyczne, na chwilę wyprowadzały nas z równowagi, ale potem życie wracało do normy. A kiedy było w normie, żyliśmy w świecie sztuki.

– Kiedy zrozumiałeś, że będziesz artystą?

Ryszard Horowitz: Zawsze byłem twórczy, od dziecka rysowałem, kiedy padło pytanie, do jakiego liceum pójść, nie było kwestii, że liceum plastyczne będzie dla mnie najlepszym miejscem. Kraków zresztą był doskonałym miejscem dla aspirującego artysty. Chcieliśmy być kolorowi, żyć pełną piersią i odważnie, na przekór komunistycznej szarości. Co tydzień otwierano nową wystawę, w krakowskich teatrach odbywały się ciekawe premiery, ukazywały się nowe książki. Czytaliśmy Camusa i Kafkę, dyskutowaliśmy o teatrze Kantora, chodziliśmy na spotkania z młodymi poetami do Domu Literatów na Krupniczej.

– A potem założyliście Piwnicę…

Ryszard Horowitz: Był 1956 rok. Grupka młodych ludzi, w której się znalazłem, zaczęła porządkować podziemie jednej z kamienic na Rynku, by zamienić je w klub. Było to równo 50 kroków od mojego domu. Wiem, bo wielokrotnie mierzyłem tę odległość. Jak przyszedłem, tak zostałem. Piwnica dla wielu z nas stała się drugim domem, a ja zaistniałem w niej jako malarz. Mistrzem i guru był Piotr Skrzynecki, dzięki któremu Piwnica rozwinęła się w zaklęty świat, królestwo magii, muzyki i wyobraźni. Piotr Skrzynecki był jedną z niewielu osób, które poważnie traktowały moje wczesne fotograficzne prace. Wiele lat później, gdy odwiedził mnie w Nowym Jorku, a ja pokazywałem mu moją trzypiętrową pracownię, stanął na środku w swojej odwiecznej kapocie i w kapeluszu, rozejrzał się i powiedział: „Rysiek, kurwa, jakżeś ty to zrobił”. Sprawiło mi to wielką przyjemność. Minęło tyle lat od jego śmierci, a ja wciąż nie mogę uwierzyć, że go nie ma…

– Kiedy zakiełkowała w Tobie myśl, by opuścić Kraków i wyjechać do Ameryki?

Ryszard Horowitz: Już w liceum, kiedy z Romkiem pochłanialiśmy amerykańskie filmy. Jeszcze wtedy nie myślałem o emigracji, ale marzyłem, by tę Amerykę poznać. Zobaczyć na własne oczy, jak wygląda ten „zgniły Zachód”, jak nazywały go komunistyczne władze. W 1953 roku w krakowskim Muzeum Narodowym pokazano wystawę „Oto Ameryka”. Był to chwyt propagandowy, bo komuniści myśleli, że wystawa odzwierciedli symbol „amerykańskiej klęski”. A nam tylko ślinka kapała, gdy oglądaliśmy te kolorowe krawaty, koszule w pstrokate wzory, komiksy, puszki zupy Campbell, butelki coca-coli i plastikowe długopisy. Amerykański mit stworzył też jazz.

– Wszyscy z Twojego pokolenia mówią o jazzie!

Ryszard Horowitz: Bo był zakazaną muzyką wolności, oddechem lepszego świata, odtrutką od polskiej szarości. Jazz był moją pasją, zaraz obok fotografii, a momentami może nawet pierwszą. Wiedziałem, że w Ameryce mógłbym słuchać bezkarnie, w dodatku na żywo, moich jazzowych idoli, których poznałem dzięki zakłócanej audycji Voice of America, „Jazz Hour”, prowadzonej przez Willisa Conovera lub odtwarzając „zajeżdżone” przez takich jak ja maniaków jazzu, cudem zdobyte płyty. Byłem w tej szczęśliwej sytuacji, że miałem rodzinę w Ameryce. Jeden z braci mamy, wujek Herman, po wojnie osiadł z rodziną w Nowym Jorku. Mogłem się zaczepić, bo podstawą uzyskania amerykańskiej wizy było poświadczenie przez amerykańską rodzinę, że bierze na siebie odpowiedzialność utrzymania gościa. Zgromadzenie dokumentów trwało jednak lata. Kilkukrotnie dostałem odmowę, wyglądało na to, że Ameryka pozostanie marzeniem.

Czytaj także: Wychodzi z cienia sławnego ojca. Matteo Bocelli już niebawem wystąpi w Polsce!

– Nie bałeś się tego Nowego Jorku i nowego życia?

Ryszard Horowitz: Nie. A miałem zacząć od zera, bez pieniędzy, znajomości języka, w obcym kraju, z dala od tych, których kochałem. Byłem jednak młody, a ludzie młodzi są przekonani, że wszystko mogą, potrafią i że będą żyli wiecznie. Ja też tak myślałem.

– Pamiętasz ostatnie dni w Krakowie przed wyjazdem do Ameryki?

Ryszard Horowitz: Przyjaciele z Piwnicy zorganizowali mi pożegnalne przyjęcie. Piotr Skrzynecki nazwał to wydarzenie „Wystawą pośmiertną Ryszarda Horowitza”. Zostałem usadowiony w fotelu udającym tron, a modelki paradowały przed zgromadzoną publicznością, niosąc moje obrazy przemieszane z tandetnymi widokami podpisanymi dla żartu moim nazwiskiem. Wino lało się strumieniami. Nad ranem przyjaciele wynieśli mnie z Piwnicy na rękach. Nigdy później nie spotkaliśmy się w tym składzie… A ja ciągle widzę ich twarze…

– Z rodzicami spotkałeś się kilka lat po wyjeździe…

Ryszard Horowitz: Trzy lata później zjechaliśmy się w Budapeszcie. Oni mogli dostać się tam bez problemu, mnie poradzono, ponieważ jeszcze nie miałem obywatelstwa, bym wyrobił sobie paszport bezpaństwowca. Rok później tata z ojcem Romana Polańskiego odwiedzili mnie w Ameryce. Myślę, że wyjechali spokojni, bo po raz pierwszy byłem na własnych śmieciach. Moje pierwsze brooklyńskie mieszkanie było małe, ale mogłem nawet urządzić ciemnię fotograficzną.

Cztery lata później rodzice zdecydowali się wyemigrować do Austrii. Na podstawie umów jałtańskich ludziom zza żelaznej kurtyny, poszkodowanym przez hitlerowców w czasie II wojny światowej, nie przyznawano odszkodowań. Rodzice, przestraszeni wizją życia z marnej emerytury, postanowili wyjechać do Wiednia. Pierwszy pojechał tata, który znał niemiecki. Znalazł pracę i mieszkanie, potem ściągnął mamę. Ilekroć o tym myślę, jestem szczęśliwy, że rodziców ominęło to, co wydarzyło się w Polsce w 1968 roku. Nie wiem, czy byliby w stanie to przeżyć… Kiedy jednak opuścili Kraków, nigdy nie wrócili. Tata zmarł w lipcu 1974 roku wskutek powikłań spowodowanych złą diagnozą lekarską. Miał 69 lat. Mama zmarła 12 lat później, śmierć taty okazała się dla niej katastrofą. W dodatku tęskniła za Krakowem. Oboje spoczywają w Wiedniu. Los nas rozsiał po świecie… Mieszkania rodziców też już nie ma, tylko część mebli powędrowała do Niusi. Tamten etap zamknął się bezpowrotnie. I tylko czasem jak spaceruję po Rynku, zachodzę na kremówki do Sukiennic, gdzie mama uwielbiała przesiadywać. Jakbym widział ją pochylającą się nad parującą kawą…

– Co byś stracił w życiu, gdybyś nie urodził się w Krakowie?

Ryszard Horowitz: Nie umiem sobie nawet tego wyobrazić! Pierwsze lata życia mają kolosalne znaczenie dla naszej osobowości. Wywierają piętno. Czy gdybym nie urodził się w tak pięknym miejscu, gdybym nie wyrósł wśród tylu utalentowanych ludzi, zostałbym artystą? Czy gdybym nie miał tego intelektualnego bagażu, umiałbym tak odważnie iść w świat? Myślę, że jednak nie. To wszystko, łącznie z moimi wojennymi doświadczeniami, sprawiło, że jestem, kim jestem.

– Jak mawiasz: „You can take a boy out of Krakow, but You can't take Krakow out of a boy”, czyli tłumacząc: „Możesz wyrwać chłopca z Krakowa, ale nie możesz wyrwać Krakowa z chłopca”.

Ryszard Horowitz: Mam ten Kraków w duszy. Rzeczywiście nikomu i niczemu nie udało się wyrwać tego ze mnie. Kilka lat temu w Polsce poznałem wspaniałego psychologa, z którym rozmawiałem na temat mojej przeszłości. Wspomniałem mu, że mimo wieku, czuję się bardzo młodo. Zauważył, że powodem tego jest to, że straciłem część dzieciństwa i staram się to odbudować. Zresztą moja żona Ania stale narzeka, że ma w domu trójkę dzieci: naszych synów – Daniela i Emila i mnie. Czasem łapię się na tym, że zachowuję się w sposób dziecinny. Nie ma w tym nic złego, ale wtedy myślę, że gdybym jednak urodził się gdzie indziej, tego bagażu przeszłości bym ze sobą nie nosił. Jeden z moich dawnych asystentów urodził się na Hawajach. Patrzyłem na niego czasem z zazdrością i zastanawiałem się: Dlaczego ja, do jasnej cholery, nie urodziłem się na Hawajach? Miałbym spokojniejsze życie. I nie miałbym żadnej skazy. Losu jednak nie wybieramy.

– Czyżbyś myślał o powrocie?

Ryszard Horowitz: Wiem, że emigranci, gdy osiągają pewien wiek, myślą o powrocie na stare śmieci. Skłamałbym, gdybym powiedział, że nigdy taka myśl nie przebiegła mi przez głowę. Tyle po drodze miłych rzeczy doznałem od Krakowa, że zacząłem dopatrywać się w tym znaków. W 2001 roku poproszono mnie o zrobienie zbiorowego portretu krakowian na Rynku. Było to fotograficzne wyzwanie, ale i nostalgiczne przeżycie, zwłaszcza że oprawione zdjęcie krakusów powędrowało do Ojca Świętego. Druga odbitka wisi w krakowskim Ratuszu. W 2014 roku, w czasie celebracji moich 75. urodzin, kiedy nadano mi Honorowe Obywatelstwo Stołecznego Królewskiego Miasta Krakowa, Teatr Ludowy w Nowej Hucie urządził mi finisaż wystawy z 1957 roku, którą zamknięto z powodu jednego z moich zdjęć, ponieważ było „zbyt pornograficzne”. A był to niewinny akcik… Finisaż jednak sprawił mi przyjemność i nawet pomyślałem, że to pewna klamra… Tak też zakończenie książki wydawało mi się zabawne, bo choć życie nie szczędziło mi smutków, zawsze podchodziłem do niego z dawką humoru. Odpowiadając jednak na twoje pytanie o powrót, powiem: pozostawmy to czasowi. Jedno jest pewne, że „na początku był Kraków”.

Reklama

Rozmawiała Katarzyna Przybyszewska, Kraków, 27 czerwca 2015

Bart Pogoda/AF PHOTO
Reklama
Reklama
Reklama