Rodzic jak latarnia morska — Andrzej Saramonowicz o roli ojca
Moje córki są ode mnie inteligentniejsze — mówi scenarzysta i reżyser filmowy, twórca „Testosteronu” i „Lejdis”
- Redakcja VIVA!
Konstancja, moja pierwsza córka, urodziła się po czterech latach starań o dziecko. To wystarczająco długi czas, by mieć pewność, że się chce być rodzicem świadomym. My z Małgosią tę pewność mieliśmy. I to nam pomogło przejść w miarę bezboleśnie przez te cztery trudne lata, bo czekanie na dziecko jest niezwykle ciężkim doświadczeniem dla psychiki współmałżonków. Bardzo często ludzie tak się skupiają na „zadaniu”, że zapominają o innych sferach życia, które powinny ich łączyć. A potem – kiedy już takie długo oczekiwane dziecko się pojawi – przechodzą kryzys, bo się od siebie oddalili. Andrzej Saramonowicz opowiedział o roli ojca dla magazynu "Uroda Życia" w lipcu 2015 r.
Andrzej Saramonowicz o żonie, Małgorzacie
Bez żadnej przesady można powiedzieć, że swoją żonę Małgosię znam od zawsze. Związaliśmy się z sobą, mając po 19 lat, a poznaliśmy się w wieku lat 17. Śmiejemy się, że zbliżył nas generał Jaruzelski, bo oboje chodziliśmy do różnych liceów, ale jak się zaczął stan wojenny, to młodzież z tych szkół zaczęła się integrować w proteście przeciw reżimowi komunistycznemu. No i my zintegrowaliśmy się tak ściśle, że jesteśmy już z sobą 31 lat. To całe nasze świadome życie, dlatego niewiele wiem o sobie bez niej. Bo właściwie nigdy bez siebie nie funkcjonowaliśmy. Taki związek, który się konstytuuje na początku dorosłego życia, jest inny niż te późniejsze, bo my razem dojrzewaliśmy do wszystkiego: intelektualnie, duchowo, społecznie, do rodzicielstwa. Tak więc czasami nie wiem, co we mnie nie jest nią i na odwrót.
Czytaj również: Andrzej Saramonowicz o żonie: "Żyję z aniołem, więc cały czas muszę patrzeć w niebo"
Andrzej Saramonowicz i Małgorzata Saramonowicz, "Viva!" listopad 2015
Tata na porodówce
Byłem przy porodach obu swoich córek: Konstancji i Rozalii. Konstancja rodziła się w potwornie mroźny grudniowy dzień. Kiedy wybiegliśmy z domu do szpitala, okazało się, że nie mogę otworzyć samochodu (to było wiekowe renault 25), bo wszystkie zamki są zamarznięte. Jedyny zamek, który udało mi się cudem otworzyć, był od bagażnika, więc przecisnąłem się przez bagażnik do wnętrza, wyważyłem zamki i wypchnąłem drzwi. Potem okazało się, że zamarzł też wentylator. Małgosia skręcała się na tylnym siedzeniu, a ja, wycierając od środka szybę, która co chwila pokrywała się parą, pędziłem przez oblodzone ulice.
Uważam, że to, by facet był przy porodzie swoich dzieci, jest równie ważne jak obecność przy ich poczęciu. To rodzi wielką bliskość nie tylko z dzieckiem, które przychodzi na świat, ale przede wszystkim z kobietą. Rodzenie dziecka jest dla kobiety bez wątpienia jednym z fundamentalnych, wręcz granicznych momentów w życiu. Nie wyobrażam sobie, bym w tym czasie pił pępkową wódeczkę z kumplami. Dziwią mnie ludzie, którzy obawiają się, że „fizjologiczna estetyka” porodu (która ukazuje kobietę bez makijażu, krzyczącą i spoconą z bólu, z drogami rodnymi rozpychanymi przez główkę dziecka) odbierze im późniejszą przyjemność z życia intymnego. Po pierwsze, ci ludzie chyba nigdy razem nie wymiotowali po imprezie, a po drugie: jeśli ktoś ma takie zahamowania, zrejteruje ze wspólnego życia przy pierwszej lepszej trudności. Bycie z sobą – zwłaszcza kiedy pojawiają się dzieci – jest jak himalajska wspinaczka po ekstremalnej ścianie w sezonie zimowym. Muszę mieć całkowitą pewność, że partner, z którym wiszę na jednej linie, właściwie zakłada tzw. stanowiska. I że jeśli odpadnę od ściany, to zdoła mnie uratować.
Pierwsze 45 minut po porodzie Konstancji były dla mnie czasem całkowitej magii. Lekarze i położne zajęli się Małgosią, a mnie zostawiono z moją świeżo narodzoną córeczką. Nie spała. Patrzyliśmy na siebie. Ona, mrużąc oczy od światła, ja – ocierając je od słonej wody, która nie wiadomo skąd się w nich pojawiła. To wówczas – w trakcie tych trzech kwadransów – zostałem naprawdę ojcem. Przez refleksję – „to moja córka, jestem jej ojcem” – która w najsilniejszy z możliwych sposobów połączyła mój umysł z sercem nieodwracalnie.
Konstancja (tu czeroletnia) jest spokojna, rozumna, niekłopotliwa. Nawet bunt trzylatka przeszła łagodnie...
Andrzej Saramonowicz o rodzicielstwie
Zostaliśmy z Małgosią rodzicami po trzydziestce. To dobry wiek, bo jeszcze ciągle byliśmy silni fizycznie, ale już nie mieliśmy tej traumy rodzicielstwa zbyt wczesnego: „Dżizas, kolejny weekend mija, kumple się bawią, a ja nie mogę się narąbać, bo nie mam z kim zostawić dziecka. Tracę życie!”. Szczęśliwie ani ja, ani Małgosia nigdy nie myśleliśmy, że cokolwiek tracimy. Wprost przeciwnie – uważam, że wiele zyskaliśmy. Przede wszystkim nową przestrzeń emocjonalną. Miłość do dziecka i miłość, którą dziecko oddaje, to niebywałe katalizatory energii, przy tym całym zmęczeniu fizycznym.
Nie mam wątpliwości, że bycie ojcem uczyniło mnie lepszym człowiekiem. Głębszym. Choćby przez to, że powiększyła się we mnie sfera odpowiedzialności. Dotarło do mnie z całą siłą, że podjąłem zobowiązanie, które jest niezbywalne. Które daje wiele szczęścia, ale bywa też powodem potężnych lęków. Już po miesiącu od narodzin Konstancji taki lęk się pojawił wraz z dużym guzem na jej szyi. Lekarze w jednym z warszawskich szpitali nie wiedzieli, co to jest, i zalecali obserwację, a my odchodziliśmy od zmysłów i baliśmy się najgorszego scenariusza. Absolutny przypadek zdecydował, że Konstancja żyje. Jeden z moich znajomych zasugerował, bym zabrał dziecko ze szpitala i zawiózł do drugiego, gdzie pracowała jego matka – niezwykle doświadczony chirurg pediatra. I tam się okazało, że Konstancja jest zarażona gronkowcem.
Przywieźliśmy ją dosłownie kilka godzin przez sepsą. W ciągu tych kilku dni niepewności uświadomiłem sobie więcej rzeczy niż przez wiele lat, które przeżyłem wcześniej. I dotarło do mnie, że relacja rodzic – dziecko jest nieporównywalna z żadną inną relacją, którą się zawiązuje. Nawet największa miłość, która łączy dorosłych ludzi, jest aktem dobrowolnym i odwracalnym. Tymczasem rodzicielstwo jest stanem nieodwracalnym. Nie można przestać być czyimś rodzicem ani nie można przestać być czyimś dzieckiem. Może dlatego ta relacja – jeśli niepoukładana – potrafi nam zadać tyle bólu, jak żadna inna.
Czytaj również: Jan Peszek szczerze o małżeństwie, alkoholizmie i ojcostwie, które go ocaliło
Gdyby druga była pierwsza
Konstancja była dzieckiem niekłopotliwym. Nawet jej „bunt trzylatka” przebiegał łagodnie, bo ona jest człowiekiem, który od wczesnych lat używał rozumu w zdumiewająco dojrzałych próbach zrozumienia świata. Rozalia, która urodziła się sześć lat później, jest – nazwę to łagodnie – dużo aktywniejsza w próbach przeciągnięcia świata na swoją stronę. Ona już na poziomie życia płodowego była nadaktywna. Małgosia – moja niesamowicie łagodna i spokojna żona – powiedziała kiedyś, że „gdyby ta druga była pierwsza, to byłaby jedyna”. Tak, Roza dała jej nieźle w kość, chociażby tym, że przez pierwsze trzy lata nie lubiła spać w ciągu dnia, a w nocy budziła się co trzy godziny. Dziś nadal ma największą energię z nas wszystkich i w konkurencji, która w naszej rodzinie osiągnęła wysoki poziom (czyli takiej komunikacji werbalnej, która ma zapędzić adwersarza w kozi róg) potrafi – mimo iż najmłodsza – nieźle nas rozprowadzać po kątach.
Umiejętność inteligentnego odparowania jest u nas walutą wysoce cenioną. Ćwiczymy to od lat i jak się komuś uda kogoś ładnie zakasować dowcipem, to trzeba mu przybić piątkę, a nie się wściekać. Cieszy mnie też, że Konstancja i Rozalia mają poczucie humoru. To pomaga przejść przez życie z dystansem.
Między moimi córkami jest prawie sześć lat różnicy. Kiedy zdecydowaliśmy się na drugie dziecko, byliśmy pewni, że też będziemy musieli korzystać z procedury in vitro. Umówiliśmy się do kliniki w przeświadczeniu, że czekają nas kolejne miesiące lub lata zabiegań o dziecko. Pamiętam ten moment bardzo dobrze: siedziałem przed komputerem i pisałem teksty do materiałów promocyjnych o filmie „Ciało”, który nakręciliśmy nieco wcześniej i który miał wejść do kin. I nagle sobie przypomniałem, że nic nie wiem o terminach w klinice, a tam się przecież czeka wiele miesięcy. Więc się zerwałem z fotela i krzyknąłem do Małgosi, która była gdzieś w mieszkaniu: „Kiedy nas w końcu umówisz do tej cholernej kliniki”. A ona wyszła z łazienki i powiedziała: „Nie idziemy do żadnej kliniki”. Ja na to: „Jak to nie idziemy? Zwariowałaś?!”, a ona: „Nie musimy”. I położyła mi na biurku test ciążowy z dwiema niebieskimi kreseczkami...
Konstancja jest już prawie dorosła, Roza lubi o sobie myśleć, że jest dorosła, ale ciągle jeszcze nasze córki lubią spędzać z nami czas. Robimy razem mnóstwo rzeczy i dobrze się przy tym bawimy. Bez znaczenia, czy to są wspólne wakacje, oglądanie filmów, słuchanie audiobooków, granie w planszówki, rżnięcie w karty, czy po prostu rozmowa. Ważne, że jesteśmy razem. Dla moich córek – mimo iż mają własne światy – jest to ciągle ważne. Przynajmniej taką mam nadzieję, bo nie czuję, by się zmuszały do kontaktu ze starymi.
Zobacz również: „Nie byłem gotowy na dzieci”. Janusz Józefowicz w szczerym wyznaniu o ojcostwie
Z młodszą córką, Rozalią. 2008 r.
Andrzej Saramonowicz: dumny ojciec dwóch córek
W każdej z córek zauważam coś z siebie. Konstancja ma po mnie skłonność do stania z boku i obserwowania. A Rozalia ma tę potrzebę rozśmieszania ludzi, którą pamiętam również ze swoich lat dziecięcych. Kiedy miała z pięć lat, nie więcej, siedzieliśmy z moją mamą przy stole, a Roza „przykicała” do nas i z niewinną minką zaświergoliła: „Jestem zajączkiem, który złamał nogę”. „Naprawdę, kochanie?” – zatroskałem się. – „Nie widać…”. Na co jej buzia zmieniła się w okamgnieniu z anielskiej w diabelską i chrapliwy niczym u Nergala głos mojego dziecka – któremu towarzyszyło błyskawiczne walnięcie mnie w udo – oznajmił: „Tobieeee!!!” (śmiech). Babcia ze śmiechu o mało nie wykonała zgonu. Ja zresztą też, bo to był żart z tej półki absurdu, który lubię.
Moje córki przewyższają mnie inteligencją. I bardzo mnie to cieszy. Oczywiście bystre dzieci doskonale potrafią doprowadzić do szału codziennej bezmyślności, ale ilekroć mnie przywiodą na skraj desperackiej rozpaczy, że nic ich nie potrafię nauczyć, tylekroć przypominam sobie, że moi rodzice również czepiali się różnych zdumiewających pierdół, uważając mnie za niedorozwiniętego. I odpuszczam. A przynajmniej staram się odpuścić.
Trudno jest znaleźć właściwą relację między byciem rodzicem partnerem a rodzicem bogiem. Po prostu rodzicem rodzicem. Oboje z Małgosią jesteśmy raczej liberalni, ale nie uważam, że relacje z dziećmi powinny być koleżeńskie. I kiedy nasze córki zaczynają nas traktować jak kumpli, mówimy: „Hola, hola!”. I wprowadzamy stan wojenny. I obcinamy im głowy. I zakopujemy do ziemi. I oblekamy złym słowem. Na szczęście potem wszystko wraca do normy i jest tak dobrze jak dawniej.
Zobacz także: Andrzej Saramonowicz: „Ciągle jesteśmy ze sobą, ale dlatego, że chcemy być razem”
Pozwalać dziecku żyć
Mam nadzieję, że córki mnie lubią. Staram się też być dla nich wzorcem. Także jako facet. Prawdziwy facet nie kłamie, jeśli nie musi. I mówię im, że je kocham, choć staram się nie dewaluować słów ponad miarę. Ojcostwo wykuwa się nie przez słowa, ale postawę. Dla mnie męskość to dusza opowiadana czynami. Do związków z innymi ludźmi własne dzieci wychowuje się przez całe życie. Jako człowiek, który dużo przemyślał w przestrzeni relacji damsko-męskich, staram się nie dawać dzieciom gotowych recept, ale uświadomić im, jakie reguły gry obowiązują w życiu.
Nie mam żadnych problemów z tym, co trapi wielu ojców: jak zaakceptować innych mężczyzn w życiu córek? Takie traumy przeżywa się zresztą znacznie mocniej, kiedy córka jest mała, ma dwa-trzy latka, popyla na rowerku po podwórku, a tatuś myśli: „I jakiś zarośnięty palant ma ją kiedyś całować w kark I trzymać za udo Po moim trupie!”. Ale kiedy córki dojrzewają, trzeba odcinać pępowinę i pozwolić im przeżyć własne życie. Jedyne, co mogę, to nauczyć córki, gdzie w życiu spodziewać się zasadzki, a gdzie nagrody. I jak właściwie odczytywać innych ludzi. Ale nie chcę nad nimi wisieć jak strażnik.
Wiem też, że trzeba dziecku pozwolić popełniać jego błędy. Nie jest to łatwe, zwłaszcza gdy widzisz jeszcze ten moment przed błędem. Jeszcze można go powstrzymać, a twoje dziecko tego nie widzi lub widzieć nie chce i brnie wprost w katastrofę. Co wtedy robić Właściwie ocenić zagrożenia. Jeśli są naprawdę znaczne, trzeba wkraczać i interweniować. Odpowiedzialna miłość wymaga czasem interwencji. Ale powinno się bardzo pilnować, by nie zwyciężyła w nas posesywność. Ta zmora, która szepcze, że moje dziecko jest moje i mam do niego bezterminowe prawo.
Czytaj także: Hanna Konarowska o swojej mamie Joannie Szczepkowskiej: „Mama z mojego dzieciństwa była po prostu królową”
Andrzej Saramonowicz w sesji dla magazynu "VIVA!" 2015 r.
Aplikacja „Tata”
Jestem przekonany, że kiedy mężczyzna poukłada sobie w głowie hierarchie wartości i nie będzie się chował przed odpowiedzialnością za własne życie, to ojcostwo – będące odpowiedzialnością za życie cudze – też nie będzie trudne. Dla mnie jest to jedna z najcenniejszych moich odsłon. Od kiedy włączyłem w sobie aplikację „Tata”, nie umiem ani nie chcę jej wyłączyć. I nawet kiedy wydaje mi się, że mógłbym sobie wyobrazić życie bez codziennego kontaktu z Małgosią, to nie mógłbym bez codziennego kontaktu z córkami.
Zdumiewają mnie mężczyźni, którzy są ojcami weekendowymi nie tylko dlatego, że tak ułożyło się ich życie, ale dlatego, że chcą tacy być. Że przypominają sobie o dzieciach od czasu do czasu. Takich opisałem w powieści „Chłopcy”. To rzecz o męskiej nieodpowiedzialności w budowaniu relacji uczuciowych. Z kobietami, ale także z dziećmi. Ale także o tym, jak wielki wysiłek musi włożyć facet, by tę swoją nieodpowiedzialność (w którą wpycha go struktura współczesnego świata) sobie uświadomić, a potem przetransponować w odpowiedzialność. Co bardzo trudne, bo odpowiedzialność zawsze wygląda na mniej kolorową niż krzykliwy infantylizm.
Zdumiewają mnie też faceci, którzy wyprowadzili się z domu, gdzie były ich dzieci, i żyją z kobietami, które mają własne dzieci. Broń Boże nie potępiam ani nie oceniam takich wyborów. Mówię tylko, że to dla mnie rzecz niepojęta, bo ja bym nie wiedział, jak wytłumaczyć swoim córkom, dlaczego mieszkam z tamtymi dziećmi, a nie z nimi. Dla mnie to rodzaj znacznie poważniejszej zdrady niż to, co klasycznie uznaje się za zdradę. Bo dla mnie być rodzicem to pozwolić dzieciom na nieustanny dostęp do siebie. Przeżyłem już tyle nocy w życiu, w których nagle drzwi się otwierają i jakiś zaspany stwór przychodzi, kładzie się przy tobie, bo mu się coś złego przyśniło. I ja mam tam być. Rodzic ma być jak ta cholerna latarnia morska. Ma trwać niewzruszenie i świecić. Owszem, to wkurzające, że przez większą część życia świeci się nie wiadomo po co, bo jest ładna pogoda i dobra widoczność. Ale przychodzi taki moment, że jest się potrzebnym. I nigdy nie wiadomo, kiedy ten moment przyjdzie. Właśnie dlatego, czy ci się podoba, czy nie – masz trwać przy dziecku.
TEKST: Marzena Rogalska