Maryla Rodowicz: „Nie lubiłam ślamazarnych dzieci. Jeżeli ktoś odstawał, biłam go”
Jak gwiazda wspomina swoje dzieciństwo?
- KRYSTYNA PYTLAKOWSKA
„Nie jestem wyrozumiała dla słabszych ode mnie. Miernoty mnie nie interesują”, mówi królowa polskiej piosenki. Nie ma zwyczaju „patrzeć hen za siebie w tamte lata, co minęły”, jak śpiewała w „Kolorowych jarmarkach”. Choć jej życiorys to materiał na pasjonujący film, myśli tylko o tym, co jest teraz. O niełatwym dzieciństwie Maryla Rodowicz opowiedziała Krystynie Pytlakowskiej.
Maryla Rodowicz o dzieciństwie
Dzieciństwo przeszłam bez większych wstrząsów. Głównie zajmowała się mną babcia, mama pracowała od rana do wieczora, a po pracy kombinowała jakieś fuchy, aby dorobić. Była dekoratorem wystaw sklepowych. Musiała utrzymać całą rodzinę. Babcia zajmowała się domem. Gotowała, wyprawiała mnie do szkoły, plotła warkoczyki, robiła drugie śniadanie.
– A ojciec? Mało mówiłaś o ojcu.
Bo tak naprawdę go nie znałam. Kiedy miałam trzy lata, wsadzili go do więzienia. Ojciec był starszy od mojej mamy o 17 lat. Objęła go dopiero amnestia w 1953 roku. Kiedy ojca wypuścili, zamieszkał w Bydgoszczy ze swoimi rodzicami, a ja bardzo rzadko się z nim widywałam. Potem zachorował na raka płuc. Leżał w szpitalu. Odwiedziłam go tam, a on zabrał mnie na korytarz i szeptem powiedział, że mogą go podsłuchiwać. Miał obsesję z poprzednich lat. Powiedział też wtedy, że chciałby mi różne rzeczy przekazać, ale cały czas się rozglądał i w końcu nic nie opowiedział.
– Właściwie wychowywałaś się bez ojca.
Kiedy go posadzili, miałam trzy lata, a jak wyszedł, rodzice od razu się rozwiedli. Mama pod koniec lat 60. wyszła za mąż ponownie, za inżyniera. Ujął mnie tym, że miał kolarski rower i podarował mi gitarę.
– Musiałaś odczuwać jednak brak ojca?
Nie bardzo. Nawet jak odwiedzałam go w Bydgoszczy, nie miałam z nim kontaktu, bo cały czas siedział w lesie. Był entomologiem. Łapał motyle, żuki, które potem w domu całymi godzinami preparował, po czym umieszczał je w gablotach ze skrzydełkami przypiętymi szpilkami. Nie miałam jakiejś wyraźnej potrzeby posiadania ojca. Nawet nie wiedziałam, jak to jest mieć ojca.
Od zawsze opiekowała się mną babcia, a potem mama starała się mnie ujarzmić i spacyfikować moją dziką energię. Na podwórku byłam zawsze hersztem całej bandy. Pamiętam szalone gonitwy po strychach z góry na dół. A po szkole szliśmy nad Wisłę. Wymyślaliśmy sobie na ogół trudne i niebezpieczne zabawy, na przykład żeby wchodzić na tak zwane główki usypane dla wędkarzy, czyli takie cypelki. Sztuką było przeskoczyć z kamienia na kamień przy wartkim nurcie Wisły albo przechadzać się po górnych przęsłach mostu.
– Dzieciaki Cię lubiły?
Chyba tak. Pamiętam gonitwy przez okno na boisko. Nasza klasa mieściła się na parterze, wyskakiwaliśmy na zewnątrz, obiegaliśmy szkołę i wracaliśmy też przez okno. Nie lubiłam ślamazarnych dzieci, byłam bardzo sprawna. Jeżeli ktoś odstawał, biłam go. Pamiętam taką łamagę na wuefie. Goniłam ją ze skakanką aż do łazienki. Kiedy ją dopadałam, okładałam ją tą skakanką.
– Nie byłaś dobrym człowiekiem.
Nie byłam wyrozumiała dla słabszych ode mnie.
– A teraz?
Teraz też. Bardzo cenię, kiedy ktoś ma talent, jest wybitny i w czymś dobry. Miernoty mnie nie interesują. Moi muzycy muszą być na najwyższym poziomie. I są.
Cały wywiad z Marylą Rodowicz w nowej VIVIE!, w kioskach od 26 lipca.