Reklama

Gigant kina. Wyreżyserował wiele wybitnych filmów, także dokumentalnych. Dzięki pełnej rozmachu ekranizacji ukochanej lektury wielu pokoleń Polaków – Trylogii Henryka Sienkiewicza przeszedł do kanonu światowego filmu. O wojennym dzieciństwie, pobycie na Syberii, marcu ’68, oscarowej szansie i filmie, którego… nie nakręcił, Jerzy Hoffman opowiedział Krystynie Pytlakowskiej. W ramach cyklu Archiwum VIVY! Wywiady przypominamy niezwykle ciekawą rozmowę, która ukazała się 1 lipca 2021 roku na łamach magazynu VIVA!.

Reklama

Jerzy Hoffman o dzieciństwie i ukochanej żonie Walentynie

Gdzie Pan teraz przebywa myślami? Tu, w tym cudownym domu na Mazurach, czy w całkiem innym miejscu?

Gdybym myślami nie przebywał tu, tobym nie był też tutaj cieleśnie. Nazwałem to miejsce sanatorium dla duszy. W trakcie choroby okazało się, że dla ciała również.

Lepiej się Pan już czuje?

Wspaniale.

Dobra wiadomość, bo przeszedł Pan dwie operacje.

Przeżyłem półtora roku potwornego bólu, niepomagających już środków przeciwbólowych, poruszania się na inwalidzkim wózku. Nawet bliscy nie wierzyli już, że będę chodził. Koszmarny sen. Ale nie mówmy już o tym, skoro jest taki piękny dzień. Choć tu zawsze jest pięknie, niezależnie od pogody.

No to powróćmy do Pana dzieciństwa. Do dzieciństwa zawsze lubimy wracać?

Moje dzieciństwo w Gorlicach było szczęśliwe, choć krótkie. Rodzice, wzięci lekarze, kochający dziadkowie. Kąpiele w przeczystej rzece Ropie, zabawy z kolegami w parku. Pierwszego września miałem pójść do drugiej klasy… Był rok 1939 i pierwszego września z rodzicami i dziadkami ze strony ojca uciekaliśmy pod bombami ostatnim pociągiem. Płonące zbiorniki z ropą w Gliniku Mariampolskim. Czarne krzyże przelatujących nisko niemieckich samolotów, ręce rodziców unoszące mnie niemal w powietrzu, byle dalej w pole, przeraźliwe krzyki rannych. Wtedy po raz pierwszy zobaczyłem z bliska śmierć. Dotarliśmy do Tarnopola. Miasto było pełne uchodźców. Miałem wtedy siedem lat. A potem weszła Armia Czerwona. Cała armia pachniała dziegciem wcieranym w buty i pasy. Rodzice dostali pracę w Daszawie i to stamtąd wywieziono nas na Syberię. Paradoksalnie, ale dzięki tej Syberii żyję, inaczej zginąłbym w Holocauście jak ponad 20 osób mojej najbliższej rodziny. Gdy wróciliśmy z Syberii, już ich nie było.

Co Pan pamięta ze zsyłki na Syberię?

Jedne wydarzenia pamiętam jak przez mgłę, inne z detalami. Nas wywieziono latem. Byłem w tym wieku, że to, co się działo, było dla mnie szaloną przygodą. Z wielu niebezpieczeństw nie zdawałem sobie sprawy. Pamiętam, jak wieziono nas przez trzy tygodnie w towarowych wagonach. Zobaczyłem Dniepr i zrozumiałem, że Wisła nie jest największą rzeką. Później Dniepr okazał się mały w stosunku do Wołgi, a Wołga zmalała w porównaniu z rzeką Ob. Potem przez prawie trzy doby wieziono nas na barkach w górę rzeki Czułym. I dalej w głąb tajgi. Czekał na nas były obóz karny. Baraki, wieże wartownicze. Naczelnik powitał nas słowami: ,,Nigdy nigdzie nie wyjedziesz. Przywykniesz. Nie przywykniesz, zdechniesz’’.

Obóz nazywał się Kasztaki Tajga, w rejonie zyriańskim nowosybirskiej obłasti. Zdolnych do pracy skierowano do wyrębu lasu. Nas, dzieci, czekała czteroklasowa szkoła, oczywiście w języku rosyjskim. Najgorszy był pierwszy rok. Ludzie nieobeznani z wyrębem lasu ginęli od spadających ściętych drzew. Było już za późno na sadzenie kartofli, a bez kartofli życie było prawie niemożliwe. Na szczęście moi rodzice, którzy byli jedynymi lekarzami, namówili ludzi do zbierania i magazynowania orzechów cedrowych, suszenia malin i żurawiny, co później w czasie zimy ratowało od szkorbutu.

Mieszkaliśmy w zapluskwionych barakach. Dopiero gdy ojciec uratował nogę naczelnika, którą miejscowy, zawsze pijany felczer chciał amputować, zamieszkaliśmy w chatce obok drogi lodowej, którą wywożono ścięte kloce nad rzekę. Zimą drogę tę trzeba było bezustannie polewać wodą, aby mogły się po niej ślizgać płozy ciągniętych przez traktory ogromnych sań. Na drodze lodowej śmiertelność była największa.

Zobacz także: Romans Maryli Rodowicz i Daniela Olbrychskiego wstrząsnął PRL-em!

Fakt, że Pana ojciec był dobrym lekarzem, który poskładał naczelnikowi połamaną nogę, poprawił Waszą sytuację.

Okazało się, że istnieje jakiś mały szpital, znalazły się nawet jakieś podstawowe lekarstwa. Udało się też ojcu wyciągnąć z drogi lodowej profesora Władysława Maliniaka, jednego z redaktorów pisma PPS ,,Robotnik”. Tej pierwszej zimy zmarł na zapalenie płuc mój ukochany dziadek Maurycy. Dla nas ta zima wlokła się bez końca, chociaż rdzenni Sybiracy mówili, że to tylko osiem miesięcy, a potem lato, lato i lato. W maju kopaliśmy toporami caliznę i sadziliśmy kawałki ziemniaków. A w czerwcu Hitler zaatakował Związek Rad. Rząd Sikorskiego podpisał porozumienie z Moskwą. Z dnia na dzień staliśmy się sojusznikami. Po amnestii ludzie ruszyli w okolice Taszkientu, gdzie organizuje się polska armia. Profesor Maliniak, który został mianowany delegatem rządu londyńskiego, poprosił rodziców, abyśmy się zatrzymali w Ałtajskim Kraju, gdzie na leśnych uczastkach nie było ani jednego lekarza. „To tylko na krótko”, powiedział. „Do armii pojedziecie w drugiej turze”. Ale drugiej tury nie było. Armia

Andersa opuściła Kraj Rad, a po ujawnieniu zbrodni katyńskiej stosunki dyplomatyczne zostały zerwane. Oczywiście, że my tam znaliśmy tylko sowiecką wersję, według której zbrodni dokonali Niemcy. W Ałtajskim Kraju utknęliśmy do końca wojny. Po licznych zmianach miejsca trafiliśmy do Sidorowki, gdzie była prawdziwa szkoła, w której wykładali nauczyciele ewakuowani z Leningradu. Poziom był tak wysoki, że po ukończeniu szóstej klasy, po powrocie do Polski, mogłem pójść do drugiej klasy gimnazjum w Bydgoszczy. Nadrabiać musiałem tylko łacinę. Historię Polski i literaturę wpoiła mi na Syberii mama, która przed medycyną skończyła seminarium nauczycielskie.

I z którą Pan został sam, gdy ojciec w 1943 roku poszedł na front?

Tak, ale matka została jedynym lekarzem na ogromnym terenie i leczyła nie tylko Polaków. Objazdy osiedli leśnych trwały po kilka tygodni. Musiałem sam sadzić i wykopywać kartofle, piłować i rąbać drewno na opał, przygotowywać sobie jedzenie. Gdy mając 13 lat, wróciłem do Polski, byłem już dorosły. Paliłem papierosy, piłem samogon i nie byłem już też prawiczkiem. Miałem bliznę na nodze od uderzenia nożem przez kałmuckiego chłopca, a gęsta czupryna skrywała ślady na ciemieniu po uderzeniu metalową sztabą, no i potrafiłem dobrze używać swoich pięści.

Szymon Szcześniak/Visual Crafters

Gdzie Pan nauczył się bić?

Jeszcze w Gorlicach mój starszy kuzyn Julek, który zginął później w Holocauście, trenował boks i niby to dla zabawy próbował zrobić ze mnie worek treningowy. Musiałem się bronić. Pamiętam też, jak ojca wezwano do szkoły, bo wybiłem piórnikiem ząb starszemu koledze z trzeciej klasy. Ojciec spytał: ,,Dlaczego go uderzyłeś?”. „Bo chodził za mną i krzyczał: »pierwszaki dupaki, pierwszaki dupaki«”. „Ale dlaczego piórnikiem?”. ,,Bo pięścią bym go nie dosięgnął”. Tata powiedział: „Rozumiem”. Oficer I wojny światowej mógł mi wybaczyć wiele, ale nie tchórzostwo. To też tam, na Syberii, w każdym nowym miejscu, w każdej nowej szkole, gdy chłopcy rzucali się na mnie jako na nowego, stawałem w kącie, żeby mieć osłonę. Zasłaniając się lewą ręką, prawą biłem z góry jak młotem. Jeden cios w głowę obalał na ziemię.

Czytaj także: Legendarny film Pan Wołodyjowski miał swoją premierę 50 lat temu!

I ,,naboksował’’ się Pan w życiu…

Najczęściej poza ringiem. Gdy wróciliśmy z Syberii, wstąpiłem do harcerstwa. Trudno opisać radochę i szczęście, jakie czułem. A po trzech miesiącach drużynowy mnie wezwał i powiedział, że ja jako Żyd nie mogę być w polskim harcerstwie. Świat mi się zawalił i na zasadzie reakcji wstąpiłem do ZWM, to mi zresztą w przyszłości pomogło w dostaniu się na studia w Moskwie.

Czy już wtedy Pan myślał, kim zostanie w przyszłości?

Skąd. Rodzice chcieli, żebym został lekarzem, a ja, mając 16 lat, zacząłem pisać wiersze, które nawet były drukowane. Na szczęście matka wybiła mi poetę z głowy. Wygrałem konkurs radia bydgoskiego na słuchowisko o bitwie pod Lenino na podstawie wspomnień ojca. Wiele lat później na tych wspomnieniach oparłem sceny batalionu sanitarnego w filmie ,,Do krwi ostatniej”. Na rok przed maturą z nieżyjącym już bliskim przyjacielem Jarosławem Szymkiewiczem zastanawialiśmy się, jaki kierunek studiów wybrać, żeby nie pracować od 8 do 16. Wtedy po raz pierwszy pomyślałem o szkole filmowej. Do łódzkiej filmówki nie miałem szans startować, bo żeby się tam dostać, trzeba było mieć ukończone inne studia.

Studia w Instytucie Filmowym w Moskwie wymagały „tylko” zdania egzaminu konkursowego w Ministerstwie Kultury i Sztuki w Warszawie. Trzeba było znać jako tako język rosyjski, a w tym byłem dobry. Nie bałem się także pytań z historii i literatury. Ale we wszystkim, co dotyczyło kina, byłem zielony. Przewodniczący komisji patrzył na mnie coraz bardziej niechętnie, zrozumiałem, że to już koniec. Dupa blada. A on zajrzał jeszcze raz w moje papiery i spytał: „Hoffman… A czy Zygmunt Hoffman z Pierwszej Dywizji to nie pański krewny?”. „To mój ojciec”, odparłem. Przewodniczącym był Stanisław Wohl, operator i reżyser, przyjaciel ojca z frontu. Więc gdy mnie pytają: ,,Jak się dostałeś na te studia”, odpowiadam: ,,Przez kumoterstwo”.

Nie zrobił Pan filmu o swoim dzieciństwie, a szkoda.

Myślałem o tym wielokrotnie, ale musiałby to być bardzo drogi film, tak że pozwolić na niego mogłoby sobie chyba tylko kino amerykańskie lub rosyjskie. Gdy zaproponowano mi reżyserię ,,Syberiady” i dowiedziałem się, że Syberię mają udawać Bieszczady, podziękowałem. Zresztą coś z moich przeżyć zawierają syberyjskie sceny w filmie ,,Do krwi ostatniej”, który nakręciłem w okolicach Bajkału i Irkucku.

W 1968 roku chciano Pana wydalić z Polski. Większość „powojennych” po raz pierwszy wtedy zetknęła się z antysemityzmem.

No tak, chciano, ale ja byłem uparte bydlę i się nie dałem. Nie mogłem pozwolić, by ktoś poza mną samym decydował o mojej polskości. Zresztą przez całe życie starałem się kierować zasadą, by robić to, czego pragnę, a nie to, co muszę. Po sukcesie „Potopu” krytyka żądała, żebym skakał coraz wyżej. Musiałem odciąć się od tej wielkości.

I zrobił Pan „Trędowatą”.

To był świadomy skandal. Krytyka rzuciła się na mnie ,,jako lwi okrutni”, a ludzie walili na film drzwiami i oknami. Zdjęto mnie z cokołu i nikt mi już potem nie kazał wysoko skakać.

Większość Pana filmów była jednak patriotyczna. A to wiele mówi…

Jak trzeba cenić ojczyznę, ten tylko się dowie, kto ją stracił… parafrazując słowa wieszcza. Tam, daleko od Polski, zostałem wychowany na literaturze romantycznej. Matka, wyjeżdżając w swoje objazdy, zadawała mi lekcje. „Pan Tadeusz”, „Konrad Wallenrod”, „Grażyna”. Wreszcie Sienkiewicz.

A ile razy czytał Pan Trylogię?

Wielokrotnie. Ojciec wysłał mi te książki natychmiast, gdy przekroczyli starą polską granicę. Pierwszy dotarł ,,Pan Wołodyjowski”, później ,,Potop”, a „Ogniem i mieczem” nie przepuściła cenzura. Była to pierwsza książka nabyta przeze mnie po powrocie do Polski. Kiedyś znałem Trylogię niemal na pamięć. Teraz wszystko mi się pomieszało i już nie wiem, co było w filmie, a co u Sienkiewicza. Film przecież wymagał pewnych zmian i kondensacji.

„Ogniem i mieczem” jako książka najmniej mi się podobało.

Bo panie tradycyjnie wolą sceny miłosne, panowie bitewne.

Jak w „Bitwie warszawskiej”?

„Bitwa warszawska” dostała Złote Węże jako najgorszy film. Spytano mnie, co o tym sądzę, a ja skomentowałem, że przyczepiło się gówno do okrętu i zawołało: „Płyniemy”. Jacyś ludzie, o których nikt nie słyszał, chcieli zaistnieć. Ten film jest daleki od arcydzieła, ale też nie najgorszy. Pomimo miażdżącej krytyki miał w kraju bardzo przyzwoitą widownię, która, gdyby nie ta krytyka, zapewne byłaby większa. W Anglii był wyświetlany w szerokiej sieci kin i tam krytycy porównywali go nawet z ,,Szeregowcem Ryanem”.

Jerzy Hoffman o córce Joannie i życiowym spełnieniu

Dumny jest Pan z tego, że nakręcił całą Trylogię?

Spełniłem marzenie życia, a dumny naprawdę jestem tylko z zamieszkałej w Stanach mojej córki Joanny Hoffman, współpracowniczki Steva Jobsa i współodpowiedzialnej za sukces koncernu Apple. Postać Joanny w filmie ,,Steve Jobs” wykreowała wspaniała aktorka Kate Winslet. No i dumny jestem oczywiście ze swoich wnuków – Jeremiego i Gabriela, którzy z matką odwiedzają mnie co roku na Mazurach.

Nie dostał Pan za „Potop” Oscara. To musiała być dla Pana osobista porażka.

Porażka? Przegrać z Fellinim to porażka? U nas nie docenia się nominacji. Przecież i tak miałem dużo szczęścia. Nasze władze wcale nie chciały przedstawić ,,Potopu” do Oscara. To Bronisław Kaper, Polak z pochodzenia, wspaniały kompozytor Hollywood, laureat Oscara, po obejrzeniu „Potopu” wywarł presję na nasze władze, aby film zgłoszono do Oscara. Była to ostatnia chwila. Musieliśmy z żoną Walentyną zawieźć film sami, bo nie zdążyłby w wymaganym terminie. Wtedy każdy film zza żelaznej kurtyny musiał 48 godzin przebyć na odprawie celnej, do sprawdzenia, czy nie zawiera komunistycznej propagandy. Zdążyliśmy za pięć dwunasta na pokaz kwalifikujący do nominacji dla pięciu najlepszych filmów zagranicznych.

Słynny pianista Artur Rubinstein odwołał koncert w Nowym Jorku, aby obejrzeć ,,Potop’’. Na wieść o tym zamiast kilkunastu osób komisji kwalifikacyjnej chęć obejrzenia naszego filmu zgłosiła taka ilość chętnych, że pokaz musiano przenieść do największej sali wytwórni. Kamery ważniejszych stacji Stanów Zjednoczonych skierowane były na scenę przed ekranem. Cóż to za film, dla którego wielki Rubinstein odwołał koncert. Pan Artur przedstawiał mnie osobiście. Zdenerwowany zaczął mówić po polsku. Jego żona krzyczała: „Idioto, oni cię nie rozumieją”. A Rubinstein: „To niech się uczą!”. Ktoś to tłumaczył na angielski i to wszystko kamery transmitowały na całe Stany.

Czy można wyobrazić sobie większą reklamę? A potem pięć pełnych godzin projekcji całego ,,Potopu” i burza oklasków. Po filmie chciano natychmiast kupić ode mnie „Potop”, a ja nie mogłem go sprzedać, bo mógł to zrobić tylko Film Polski. Wtedy zaproponowano mi zostanie w Hollywood, co oznaczało, że nigdy w życiu nie zobaczę rodziców, przyjaciół i Polski. I tak by było. Socjalizm zawalił się dopiero wiele lat po śmierci mojego ojca.

Ale mama dożyła upadku socjalizmu.

Tak, umarła trzy miesiące przed setnymi urodzinami. W trakcie zdjęć do „Ogniem i mieczem”. Najpierw odeszła mama, potem żona Walentyna.

Jaką rolę odegrała Walentyna w Pańskim życiu i twórczości?

Byliśmy razem ponad 30 lat. Miałem w niej wsparcie w najtrudniejszych chwilach. W czasie przesłuchań i rewizji, w trakcie zdjęć do ,,Pana Wołodyjowskiego”, w 1968 roku, niezapomnianej nocy w Hollywood, gdy miałem podjąć brzemienną decyzję po nominacji ,,Potopu” – zostać czy wrócić. Perspektywa zostania żoną hollywoodzkiego reżysera musiała być dla niej kusząca, a powiedziała mi: „Ja już raz zmieniłam ojczyznę na Polskę, więc kolejna zmiana nie będzie dla mnie trudna, ale ty musisz podjąć decyzję sam”. Wróciliśmy i nigdy nie usłyszałem od niej słowa wyrzutu, nawet w najtrudniejszych chwilach naszego życia. Gdy minister kultury Izabela Cywińska cofnęła nam dotację na film ,,Ogniem i mieczem” i musieliśmy z Jerzym Michalukiem wstrzymać prace przygotowawcze. Rozpocząć 11-letnią walkę o zdobycie pieniędzy na realizację tego filmu.

Sytuacja zmusiła nas z Walą do wynajęcia własnego domu po to, by przeżyć. Latami tułaliśmy się po mieszkaniach znajomych. Wreszcie udało się Jurkowi Michalukowi pozyskać pieniądze z browaru Okocim oraz zdobyć kredyt w Kredyt Banku. Choć spełniliśmy wszystkie warunki, telewizja, wbrew pisemnej deklaracji, nie spieszyła się z uruchomieniem pieniędzy. Czas mijał. Na przyjęciu w ambasadzie francuskiej Walentyna podeszła do premiera Pawlaka i spytała, czy chce, by „Ogniem i mieczem” ujrzało światło dzienne. A on mówi: „Ależ oczywiście!”. „To niech pan premier zadzwoni do tego dupka, prezesa telewizji, żeby się wywiązał ze zobowiązań i żeby dał nam pieniądze, jak obiecał, bo wszystko stoi i nie mogą zacząć produkcji”.

Nagle zadzwonił mój telefon i usłyszałem głos nieuchwytnego dotąd prezesa: „Panie reżyserze, to jakieś nieporozumienie!”. Jeszcze tego samego dnia pieniądze były na naszym koncie. Walentyna, pomimo ciężkiej choroby i wyniszczającej radioterapii, gdy tylko odzyskiwała siły, towarzyszyła mi na zdjęciach prawie do końca. Niestety, nie dożyła premiery i triumfalnego objazdu Polski z filmem ,,Ogniem i mieczem’’.

Czytaj też: Jerzy i Walentyna Hoffmanowie przeżyli ze sobą 35 lat. „Rzadko trafia się taki związek, jak Jurka z Walą”

Szymon Szcześniak/Visual Crafters

Teraz ma Pan u boku inną kobietę.

Z Jagodą jesteśmy razem 20 lat. Jest niezwykle ciepła i serdeczna. Dała mi dużo spokoju i ukojenia.

I rozumie Pana duszę reżysera?

Oczywiście. Gdyby nie rozumiała, nie byłaby ze mną. Przeżyliśmy wiele szczęśliwych chwil.

Jest od Pana sporo młodsza i ma dużo energii.

Miała, bo choć dzieli nas 16 lat, moje częste pobyty w szpitalach, balansowanie między życiem a śmiercią, niestety, poderwały jej zdrowie.

Nie poruszyliśmy jeszcze tematu spółki Hoffman–Skórzewski. Gdyby Pan go nie spotkał, zostałby Pan reżyserem?

Nasza przyjaźń i współpraca z Edkiem rozpoczęła się na studiach. Zrealizowaliśmy nasz dyplom, który zapoczątkował tak zwaną czarną serię polskiego dokumentu. Realizowaliśmy filmy dokumentalne, które przyniosły nam nagrody i sławę. Wspólny był też nasz fabularny debiut – satyryczna komedia ,,Gangsterzy i filantropi”. Polski western, a właściwie istern ,,Prawo i pięść” też firmowały nasze nazwiska. Po rozstaniu każdy z nas musiał wrócić do małych form. Dopiero samodzielna realizacja filmu dokumentalnego ,,Jarmark cudów” i telewizyjnego ,,Ojciec”, nagrodzonych w kraju i za granicą, pozwoliła mi wrócić do fabuły. Wejście na ekrany ,,Pana Wołodyjowskiego” przywróciło mi status reżysera filmów fabularnych. Sukces „Wołodyjowskiego” na ekranach włoskich kin zaowocował zaproszeniem do sławnego wówczas Cinecittà, gdzie zaproponowano mi reżyserię ,,Córki kapitana” Aleksandra Puszkina lub też „Carskiego kuriera” Juliusza Verne, i to za prawdziwą gażę prawdziwego reżysera w najprawdziwszych w świecie dolarach. Ale ja chciałem nakręcić ,,Potop”.

Nie kusi Pana, żeby zrobić jeszcze jakiś film?

,,I wódka nie ta, i śledź nie ten, i nie ta aura nad bufetem”. Pewnie zbyt intensywnie żyłem, i to nie tylko na planie filmowym, i wyeksploatowałem organizm, by móc dzisiaj zrealizować dobry film. Słaby film nie jest potrzebny ani widzom, ani mnie.

Jaki swój film, poza Trylogią, lubi Pan najbardziej?

Nie będę oryginalny, jeśli odpowiem, że ,,Znachor”. Dzielę tę miłość z widzem, bo ,,Znachor”, pomimo upływu wielu lat od premiery, wciąż jest filmem kultowym. Nie schodzi z telewizyjnych ekranów, i to nie tylko w Polsce.

Czytaj też: To ci aktorzy byli bożyszczami kobiet w czasach PRL-u!

Żałuje Pan, że czegoś nie zrobił?

Nie udało mi się zrobić filmu o Świętosławie Dumnej opiewanej przez wikingów siostrze Bolesława Chrobrego. Nie udało mi się zrobić filmu o Monte Cassino. Żałuję ,,Mojej Syberiady”. Największe marzenie udało mi się zrealizować. Trylogia wprawdzie od końca, ale jest.

Reklama

A jak by Pan podsumował swoje życie?

Jedno jest pewne – nie było nudne, zjeździłem z moimi filmami pół świata. Obejrzały je miliony widzów. Spotkałem bardzo wielu ciekawych ludzi. Piłem wódkę z co najmniej kilkunastoma aktualnymi i byłymi prezydentami i premierami. Kochałem i byłem kochany. A póki widz będzie chciał oglądać moje filmy, to Non omnis moriar – nie całkiem umrę. Do dziś lubię patrzeć przez szkło kieliszka w oczy przyjaciół. Codziennie uparcie ćwiczę, by odzyskać pełną sprawność. Wie pani, co to za radość nie czuć bólu, móc patrzeć na jezioro, które ciągle ma inny kolor, słuchać szczebiotu ptaków? Czuję się spełniony. Żyję!

Reklama
Reklama
Reklama