Reklama

Kiedy urodziła mu się córka, był już uznanym pisarzem. Wystawiany na deskach całego świata, cieszący się sławą playboya i pożeracza damskich serc musiał zmierzyć się z nową dla siebie rolą. Zuza, „samodzielna aż do granic wytrzymałości”, jak o niej mówi, nie zawsze politycznie poprawna, pisarski talent, autoironię i... refleks odziedziczyła po nim. Co jeszcze łączy ojca z córką – i co dzieli – sprawdzała Liliana Śnieg-Czaplewska. W ramach cyklu Archiwum VIVY! Wywiady przypominamy rozmowę z Januszem i Zuzanną Głowackimi, która ukazała się na łamach magazynu VIVA! 14/2010.

Reklama

Janusz i Zuzanna Głowaccy: ojciec i córka we wspólnej rozmowie

Ależ jesteście do siebie podobni! Aż mnie zatkało!

Zuza Głowacka: Wiem, często nas mylą na ulicy (śmiech). Jest też pewne podobieństwo charakteru.

Janusz, Twoje dziecko pisze…

Janusz Głowacki: Są większe nieszczęścia. Zuzia ma olbrzymi słuch językowy, a bez tego pisać się nie da. Pisać bez słuchu to tak, jak tańczyć bez nogi. To robił z sukcesem tylko jeden rosyjski pilot w filmie „Opowieść o prawdziwym człowieku”. Zuzia w tym, co pisze, ma dystans i poczucie autoironii.

Zauważyłam to w Twoich felietonach. Ciekawe, skąd się wzięła ta ironia?

Z.G.: Z domu. W domu liczyły się tylko dystans i ironia. Jak chciałam coś powiedzieć poważnie, to natychmiast mi przerywano. Ironia i dystans pomagały nam wszystkim przetrwać na początku emigracji. Wyjechałam do Nowego Jorku jako trzyipółlatka. Przerażona, nagle znalazłam się w świecie, w którym ogłuchłam. Nie znałam angielskiego. Ale byłam raczej silna…

J.G.: Fizycznie i psychicznie.

Z.G.: Pierwszego dnia w przedszkolu nie rozumiałam, co się dookoła mówi i dzieje. Ale zobaczyłam, że jakieś dzieci siedzą na wózku, i zaczęłam je ciągnąć. Ucieszyły się i zaakceptowały mnie. Niestety, tak dobrze ciągnęłam, że zostałam w przedszkolu obsadzona na stałe w tej roli, nawet kiedy już nauczyłam się mówić po angielsku. Od tamtego czasu ciągle czuję, że coś albo kogoś ciągnę – często bez sensu i bez powodu.

Wcześnie zetknęłaś się ze słynną amerykańską multikulturowością?

Z.G.: Od przedszkola żydowskiego w latynoskiej dzielnicy.

J.G.: To było jedyne przedszkole, gdzie mówiono i uczono po angielsku.

Z.G.: Nie jesteśmy religijną rodziną, więc rodzice nic mi nie wytłumaczyli. A dzieci się na mnie obraziły, jak usłyszały, że mam choinkę. Spytały: „To ty nie jesteś żydówką?”. Spytałam mamę, a ona na to: „Trochę jesteś, a trochę katoliczką, trochę jeszcze kimś tam”… Na szczęście koleżanka Japonka też trochę była tym, a trochę tamtym. I parę innych dzieciaków też.

Napisałaś w felietonie: „Christelle urodziła się na Haiti, dorastała w Brooklynie, ja urodziłam się w Polsce – wychowywałam na Manhattanie. Poznałyśmy się dzięki Big Daddy, który urodził się na Dominikanie, a wychował w Bronksie”. Fajny miks. Jak przed wojną w Polsce, na Kresach.

Z.G.: Takie też były moje szkoły. W podstawówce PS 41, najlepszej szkole publicznej w Greenwich Village dla dzieci artystów i elity, też było mocno wymieszane towarzystwo. Czarno-żółto-beżowo-białe. Tam byłam obwieszonym łańcuchami dzieckiem punkiem, później, w prywatnej żeńskiej szkole, musiałam nosić mundurek i granatowe podkolanówki. Wielka zmiana. W tej prywatnej szkole były najbogatsze dzieci. Helikoptery, limuzyny, po kilka prywatnych domów. Rockefellerowie i inni. Córka Isabelli Rossellini, Kevina Bacona, gwiazd telewizji, jak Peter Jennings. Droga jak diabli. Ja na szczęście dostawałam stypendium.

J.G.: Stypendium pokrywało tylko część kosztów. Resztę trzeba było dopłacać. Na szczęście moje sztuki już latały po teatrach, a matka Zuzi, Ewa (Zadrzyńska – przyp. red.), współpracowała z „New York Timesem” i pisała książki dla dzieci, a potem założyła agencję reklamową.

Czyli należeliście do lepszego świata?

J.G.: Trochę różniliśmy się od polskiej ekipy, która remontowała dom sąsiadów i krzyczała: „kurwa… w mordę…” itd.

Czym się kierowaliście, inwestując w wykształcenie Zuzi?

J.G.: To nie miało nic wspólnego z inwestowaniem. Chcieliśmy, żeby była niekoniecznie w takiej szkole, w której uczniowie strzelają do nauczycieli.

Liczysz, że się kiedyś zwrócą poniesione nakłady?

J.G.: W ogóle mi to do głowy nie przychodziło. Zuza odziedziczyła po mnie poetycki stosunek do pieniędzy.

Była jedynaczką, na którą się chucha i dmucha? Twoje pryncypia pedagogiczne to…

J.G.: Jakie chucha? Byliśmy zapracowani. Zuzia musiała być samodzielna. Została do tego zmuszona. Najpierw ją odwoziłem do szkoły, potem chodziła sama. Na początku serce mi zamierało, ale przeżyła.

Z.G.: To nie było takie straszne, raczej ciekawe.

Dzieci bogaczy Ci nie dokuczały, nigdy nie wróciłaś ze szkoły z płaczem?

Z.G.: Nigdy. Po pierwsze, obowiązywało political correctness, po drugie, wiedziały, że sztuki mojego ojca mają sukces, poza tym chyba je ciekawiłam.

J.G.: One ciebie po prostu lubiły. No i byłaś ładną blondynką, co nie jest bez znaczenia, nawet jeśli w szkole są same dziewczynki. Wyglądałaś tak samo jak one, nawet jeżeli miałaś mniej pieniędzy.

06.12.1997 USA, Nowy Jork n/z Janusz Głowacki z pierwszą żoną Ewą Zadrzyńską i córką Zuzanną Głowacką

CZESLAW CZAPLINSKI/FOTONOVA

Gdy Twoje sztuki grano na Broadwayu, zabierałeś Zuzię za kulisy?

Z.G.: Byłam na „Polowaniu na karaluchy”, „Antygonie w Nowym Jorku”. Przez jakiś czas nawet chciałam być aktorką, grałam w szkolnych przedstawieniach.

J.G.: W jej prywatnej szkole był teatr. Przepiękny – duża sala, wielka scena, wygodne fotele. W Waszyngtonie właśnie grano moją „Antygonę”, gdy w domu ćwiczyliśmy z Zuzią rolę Puka w „Śnie nocy letniej”.

Z.G.: Poza tym nieźle zagrałam pijanego pirata w sławnym musicalu „Piraci z Penzance” Gilberta i Sullivana.

J.G.: Tak przekonująco, że wszyscy się zachwycali, a ja zaniepokoiłem.

Z.G.: Tak sobie to wymyśliłam. Nie miałam żadnego tekstu, to zagrałam pijaczkę. Reżyser uznał, że to ciekawy pomysł.

J.G.: A ciekawość to podstawowy motor rozwoju cywilizacji. Gdyby nie ciekawość, Adam i Ewa z raju by nie wyszli.

Z ciekawości ludzie robią mnóstwo głupstw i dobrych rzeczy.

J.G.: Zuzia zawsze miała – czasem do przesady – ciekawość życia, innych kultur. Jeździła świetnie na rolkach. Z mocno podejrzanym towarzystwem szalała pod mostem Brooklyńskim i po Central Parku. Skakali nad samochodami, zjeżdżali tyłem ze schodów. Daniel Olbrychski, który z nią rolkował po Nowym Jorku, uznał, po głębokim namyśle, że on jeździ sportowo, a Zuzia – akrobatycznie.

Dredów nie miałaś na głowie?

Z.G.: Ale miałam przez jakiś czas niebieskie włosy.

J.G.: W telewizji leciał komunikat: „It’s 10 p.m., do you know where your children are?”. A wtedy zaczynały się do niej telefony. Grubym głosem jakiś Portorykańczyk mówił: „Hi, Jose speaking, is Zuza there?”. I wychodziła z domu.

Z.G.: Jose był miły.

J.G.: Ja nie mówię, że nie był miły, ale miał rewolwer.

Z.G.: To nie Jose miał rewolwer, tylko Junito. Jose miał tylko nóż. Junito też był miły.

J.G.: Jak żyjesz, to znaczy, że był miły.

Interesowałeś się jej towarzystwem?

J.G.: O tyle, o ile oni się mną interesowali. Też przeżyłem. Uważałem, że nie mam żadnego prawa ani możliwości kontrolowania przyjaźni Zuzy.

Nawet jak miała 15, 16 lat, wyrodny ojcze?

J.G.: W ogóle żadnego. Sama dobierała sobie towarzystwo. Naprawdę była samodzielna do granic wytrzymałości.

Z.G.: Ciągle wszyscy mówili, że Nowy Jork to bardzo niebezpieczne miasto. Ja w ogóle tego nie czułam. Po studiach zamieszkałam sama, to znaczy z koleżanką, na Brooklynie i byłam pierwszą białą w całym budynku i na całej ulicy. Miałam 22 lata.

Przyznaj, umierałeś ze strachu.

J.G.: Nie, bo wiedziałem że polubił ją Sha.

Z.G.: A on kontrolował całą dzielnicę przy pomocy Zero i Squeak. Nigdy w życiu nie czułam się bezpieczniej.

J.G.: Była trochę maskotką czarnej dzielnicy. No i była szczęśliwa. Piękne mieszkanie w stylowym starym domu z widokiem na park. Dzięki umiejętności przenikania do różnych środowisk Zuzia ma bogaty język. Była nauczycielką w zakazanej dzielnicy na South Bronksie i w więzieniu Sing Sing, gdzie się często mówi grypserą. Do tej pory z nimi koresponduje.

Z.G.: Jeden list do mnie zaczynał się tak: „Dzisiaj dwaj ludzie wyszli. Jeden z 40 dolarami i biletem na autobus. Drugi w plastikowym worku. A moje noworoczne marzenie, to żebym wyszedł tak jak ten pierwszy, a nie drugi”.

To cytat z Twojego felietonu?

Z.G.: Tak, pisałam o Sing Singu.

J.G.: Bałem się tylko, że kumple, z którymi się Zuzia zaprzyjaźniła, wyjdą z więzienia. Ale na ich nieszczęście mają na ogół dożywocie. Prosiłem tylko, żeby nie podawała adresu.

Z.G.: Jeden wie, gdzie mieszkam. W 2012 roku może wyjść na warunkowe. Zawsze mnie ciekawiło wszystko, co inne. Kiedy w ramach szkolnego programu moja klasa pojechała do Paryża i Nicei, ja wyszukałam sobie Martynikę. Było dużo zachodu, żeby mnie tam wysłał inny uniwersytet.

Janusz, do czego sprowadzały się Twoje interwencje ojcowskie?

J.G.: Mieliśmy w okolicy cudną wypożyczalnię kaset, którą prowadziło kilku gejów. Wypożyczaliśmy po kilka filmów Bergmana, Buñuela, bardzo mało w Ameryce znanych, a ci w wypożyczalni wiedzieli o nich wszystko. Któregoś dnia oddawaliśmy „Mroczny przedmiot pożądania”, „Dyskretny urok burżuazji” i coś jeszcze Buñuela, a ten za kontuarem mówi: „O, widzę, że państwo spędzili dużo czasu w Hiszpanii”. Cudni, uroczy, inteligentni, otwarci na świat. Ludzie należący do mniejszości, takiej samej, do jakiej należy Buñuel w Ameryce. Namawiałem Zuzię, żeby oglądała dobre filmy, czytała dobre książki, uczyła się języków. Pracę magisterską napisała po francusku o Prouście. Świetnie mówi po włosku, hiszpańsku, nawet kreolsku.

À propos mniejszości. Zuziu, w jednym z Twoich felietonów przywołujesz Martina Niemöllera – pastora, który cudem przeżył Dachau i Sachsenhausen. Cytat, że ciarki chodzą po kościach: „Najpierw przyszli po Żydów, a ja nie protestowałem. Nie byłem Żydem. Następnie przyszli po komunistów, a ja nie protestowałem. Nie byłem komunistą. Potem przyszli po socjaldemokratów, a ja nie protestowałem. Nie byłem socjaldemokratą. W końcu przyszli po mnie i nikt nie protestował. Nikogo nie było”. Ty upominasz się o prawa mniejszości, choćby gejów. Można tu trochę za to podpaść.

Z.G.: Wiem, że to delikatny temat w Polsce. Dlatego chcę i będę o tym mówić. Bo jak sugeruje Niemöller, raz mogą to być geje, raz kobiety, a kiedy indziej starzy ludzie albo każdy. Chodzi o mentalność, która akceptuje albo nie akceptuje odmienności. Myślę, jak myślę, jestem, jaka jestem. Jak mówi mój ulubiony komik Chris Rock, geje powinni móc brać śluby, bo mają prawo być tak samo nieszczęśliwi jak inni.

Dlatego ślub Cię nie pociąga?

Z.G.: Oj, nie wiem, czy mnie nie pociąga, ale to zdanie jest dowcipne, zabawne, inteligentne, a Chris Rock – cudowny.

Janusz i Zuzanna Głowaccy, 2012 r.

Piętka Mieszko/AKPA

To prawda, że przyjeżdżasz do Polski nie tylko dlatego, że jesienią wydajesz zbiór swoich felietonów drukowanych w „Bluszczu”, ale też, bo się tu zakochałaś w Polaku?

Z.G.: A skąd ta druga informacja? (Śmiech). To znaczy… nie tylko po to. Mieszkanie w różnych miejscach jest zawsze ciekawe, zwłaszcza dla pisarza. Czułam, że za długo mieszkam w Nowym Jorku. A Polska to Europa. Teraz byłam we Francji, Mediolanie, przedtem w Niemczech, Szwajcarii, Turcji. Wszędzie blisko.

W dniu ataku na WTC, 11 września, byliście razem w Nowym Jorku. Macie nawet podobne obserwacje. Twój tata, że po tym koszmarze nowojorczycy na tydzień zrobili się milsi, Ty – że miasto zwolniło swoje oszalałe tempo.

J.G.: Chwilę po wybuchu podjechaliśmy bardzo blisko epicentrum. Zuzia jechała na rolkach i nakręciła fantastyczny materiał, użyty w filmie o mnie – „Depresja mon amour”.

Z.G.: To, że miasto zwolniło tempo, trwało kilka dni. Potem wszystko wróciło do normy, ale tak to już jest w Nowym Jorku. Nowy Jork z każdego nieszczęścia się podniesie.

J.G.: Zuzia też raz prawie zginęła w samolocie. Uratowała się, bo samolot dopiero startował i nie wybuchł. Stracił silnik, złamał skrzydło, było wielu rannych. Leciała wtedy na Florydę. W Nowym Jorku była straszna zamieć. Taka, że trudno było wyjść z samochodu. Zabrałem jej kurtkę, bo po co jej kurtka na Florydzie. Została w dżinsach i samym T-shircie i odetchnąłem, że mam ją z głowy, wróciłem z lotniska, po czym zadzwonił znajomy: „Oglądasz telewizję? Nie martw się, ale może włącz”. Zobaczyłem samolot Zuzi z oberwanym skrzydłem, wbity w ziemię. Poślizgnął się na śniegu i wyleciał z pasa startowego.

Z.G.: Już w liceum interesowałam się filmem, myślałam o reżyserii czy operatorce. Wszędzie chodziłam z kamerą. Jak walnęliśmy, ludzie krzyczeli: „Giniemy!”, a ja odruchowo złapałam za kamerę. Sprzedałam film telewizji za 600 dolarów, choć wszyscy krzyczeli, że za tanio. Miałam 15 lat. Tam było dużo nastolatek, niektóre płakały, reporterzy pytali: „Rodzice wiedzą? Co mówi twój tatuś?”. Mówi: „Nie ruszaj się”. „A twój?”. „Dostał ataku serca”. Jak mnie spytali: „A twój tatuś co?”, odpowiedziałam: „Spytał, kiedy jest następny samolot”.

J.G.: Jak Zuzia wychodziła z samolotu, w T-shircie i z kamerą, a wokół szalał huragan, ruszyły do niej ekipy ze wszystkich kanałów.

Zachowałaś się z refleksem, gratuluję. Refleks masz po ojcu?

Z.G.: I po mamie, która jest niesamowita – też. Robi wszystko, i to dobrze. Po chemii i dziennikarstwie, po advertising w Stanach, od kilku lat robi świetne krótkie filmy dokumentalne o poezji.

W swoim felietonie o oszustwach Tigera Woodsa napisałaś: „Moja mama oszukuje, kiedy gra w pasjansa, ojciec, kiedy gra w tenisa (nie tylko). A ja, kiedy wiem, że okropnie wyglądam, patrzę w lustro w ciemnym pokoju, z dużej odległości i jeszcze mrużę oczy”.

J.G.: Oczywiście, że cały czas oszukuję, chociaż akurat nie w tenisa, bo to Zuzia opisała dla draki. Kiedyś grałem z cudownym starszym panem, prezesem Legii, w tenisa. Jak mu się dawało ostry skrót za siatkę, to się pytał: „Czy pan jest antysemitą?”. Wszyscy przez cały czas oszukujemy innych. Tak oszukujemy, że nawet nie zauważamy, kiedy zaczynamy oszukiwać sami siebie.

Przeczytałaś bestseller ojca „Z głowy”, który kupiło 200 tysięcy ludzi w Polsce – jak najbardziej prawdziwą opowieść o PRL? To dla Ciebie chyba coś jak bajka o żelaznym wilku?

Z.G.: PRL znam z opowieści, więc nie jest tak bardzo dla mnie obcy.

Siedem lat temu przeżyłaś niesamowitą przygodę w „New York Timesie”, gdzie pracowałaś. Czarnoskóra gwiazda dziennikarstwa, Jayson Blair, nieuczciwie pisał głośne reportaże. A że to był Twój przyjaciel, to Cię też w tę sprawę próbowano wmieszać. Tabloidy nazwały Was Bonnie i Clyde.

Z.G.: Piszę książkę o tej aferze, więc nie chcę o tym mówić.

Zuziu, powiedz tylko, czego Cię ta przygoda nauczyła?

Z.G.: Miałam wtedy 22 lata. Pracowałam w „NYT”, pisałam artykuły i nagle zorientowałam się, jak działa świat, jak funkcjonują wielkie korporacje i media. Byłam strasznie naiwna. To był mój pierwszy sukces i pierwszy upadek.

J.G.: Nie przesadzaj z tym upadkiem. Na żaden dół nie spadłaś.

Z.G.: Spadłam. Do mojego własnego prywatnego dołu pod tytułem „rozczarowanie”. Ale szybko się podniosłam i zaraz potem zaczęłam pracować na rzecz kampanii politycznej Johna Kerry’ego. Z tym że w świecie polityki jest jeszcze więcej kłamstwa. Kerry przegrał, wygrał, niestety, George W. Bush. Paradoks, że największe świństwo w życiu zrobił mi nie Jose, nie Sha ani Zero, nie kolega z Sing Singu ani uczeń z Bronksu, tylko Jayson, poznany nie w Harlemie, tylko na pierwszej stronie w najlepszej i najuczciwszej gazecie świata.

Janusz, masz swoją stronę w Internecie?

J.G.: Website, mam.

Nie chodzi o żaden website. Twoje dziecko w felietonie „Ja umięśniony, Ty owłosiony” napisało z przerażeniem, że świat zmierza w tym kierunku, że już wkrótce bez istnienia gdzieś na Twitterze, Facebooku, HiFive, Xanga – nie będziemy istnieć naprawdę.

J.G.: Głupota ludzka, podobnie jak miłosierdzie boskie, nie zna granic.

24.05.2014 r. Janusz Głowacki i Zuzanna Głowacka na Warszawskich Targach Książki

TRICOLORS/East News
Reklama

Rozmawiała Liliana Śnieg-Czaplewska

Reklama
Reklama
Reklama