Gosia Baczyńska ubiera największych! TYLKO NAM projektanta udzieliła EKSKLUZYWNEGO wywiadu
1 z 7
Gosia Baczyńska osiągnęła sukces! Księżna Kate wystąpiła w kreacji projektantki podczas uroczystego przyjęcia, zorganizowanego przez brytyjską ambasadę na cześć Królowej Elżbiety II.
Zobacz też: Księżna Kate wystąpiła w kreacji polskiej projektantki! Zadała szyku?
Kilka lat temu, Gosia Baczyńska udzieliła nam wywiadu, w którym opowiedziała o swojej pasji, miłości i marzeniach. Ta rozmowa jest jak kadry z filmu dokumentalnego o życiu najlepszej polskiej projektantki. Intensywna, poruszająca, zaskakująca. Widzimy ją, jak przemawia do manekina o czwartej nad ranem. Jak zasypia ze zmęczenia na szezlongu w pracowni. Jak otwiera lodówkę, w której jest tylko… światło. Jak oswaja samotność. Jak „walczy” o pieniądze milionerów na pokazy swoich kolekcji.
Zobacz też: „Polska” stylizacja księżnej Kate! Wiemy, co ma na sobie! A co Kate chce nam przekazać tym strojem?
Cały wywiad przeczytacie w naszej galerii.
2 z 7
Pozwoliłaś mi zajrzeć do słynnego notesu, z którym się nie rozstajesz. Jest czarny, w miękkiej oprawie, cały zapisany: myśli złapane w biegu, kolumny cyfr, skrupulatne wyliczenia, groźne wykrzykniki, urocze rysunki, niektóre porzucone w połowie kreski, a pomiędzy nimi nazwiska, daty i godziny. Dziesiątki spotkań rozpisanych każdego dnia, od rana. Poczułam niemal fizyczny ciężar Twojego sukcesu. Budzisz się czasami zmęczona?
Często. Zawsze.
– Zawsze czy często?
Mam wrażenie, że zawsze. Od wielu lat, kiedy rano otwieram oczy, nie mam już tego błysku: „Boże, jest nowy dzień, czeka mnie coś fajnego”. Teraz, zanim w ogóle się obudzę, myślę o tym, co mam zrobić. I ta myśl, we śnie, napawa mnie przerażeniem, bo zazwyczaj to, co mam zrobić, jest nie do udźwignięcia dla jednej osoby.
– Ty to dźwigasz, mimo wszystko.
Dźwigam, ale każdy dzień to walka. Budzę się i nie chce mi się wstawać. Może dlatego tak długo to trwa. Przewracam się z jednego boku na drugi, biję się sama ze sobą o każdą minutę.
– Jak zaspane dziecko, które nie chce wstać do szkoły.
(Śmiech). Nie poznałabyś mnie rano. Zero makijażu, rozczochrane włosy, opuchlizna pod oczami. Teraz już wyraźnie zmalała, bo dostałam lekarstwa, ale przed każdym pokazem w Paryżu ze stresu cała puchnę. Moje krawcowe często widzą mnie w tym stanie. Zakładam spodnie od dresu, wyłaniam się z mojej garsoniery, ustalam z paniami, co jest do zrobienia w pierwszej kolejności, a potem znikam w łazience, żeby doprowadzić się do ładu. Tam też załatwiam pierwsze maile, telefony, SMS-y.
– Twoje gniazdo to 40 metrów kwadratowych, na których mieści się biurko zawalone papierami, wielkie łóżko, telewizor i łazienka, w której najwięcej miejsca zajmuje piękny szezlong zasłany ubraniami. Lubisz tu spać?
Ja tu nie śpię, to moje drugie biuro, moje spa. W sąsiedniej kamienicy wynajęłam małe mieszkanie. Sama świadomość, że jest obok, że w każdej chwili mogę wyjść z pracowni i zamknąć drzwi, daje mi poczucie bezpieczeństwa. Ale ostatni raz spałam tam… (wahanie) miesiąc temu. Tylko nic nie mów.
– Nie mówię.
Wiem, że to jest chore. Nie potrafię nauczyć się, że o pewnej godzinie praca się kończy i trzeba iść do domu. Wszyscy wychodzą, ja zostaję, zaczynam się krzątać, siedzę przy komputerze, coś piszę, czegoś szukam, upinam kreacje dla klientek, szkicuję, liczę, gadam przez telefon towarzysko i służbowo, godziny lecą, mija 24, pierwsza, trzecia… Od jakiegoś czasu kładę się koło piątej. Wiesz, co mnie ostatnio najbardziej ubodło?
3 z 7
– Nie wiem, mam zgadywać?
Sama ci powiem. Doszły do mnie plotki, że już dawno mogłabym „zaistnieć” w Paryżu, gdyby nie fakt, że jestem leniwa.
– Oburzyło Cię to słowo?
Oczywiście, że mnie oburzyło. Bo nie jestem leniwa! Z natury, owszem, wolałabym leżeć i nic nie robić. W szkole zawsze o mnie mówiono: zdolna, ale leń, bo mi się do tej szkoły chodzić nie chciało, nużyła mnie. Ale całe moje dorosłe życie zapieprzam. Problem polega na tym, że w Polsce nikt nie ma pojęcia, co to właściwie znaczy dostać się do oficjalnego kalendarza Paris Fashion Week. Co się za tym kryje.
– Ty miałaś pojęcie, co Cię czeka?
W ogóle nie zdawałam sobie z tego sprawy. Nie chcę tu uprawiać martyrologii, ale to był gigantyczny wysiłek logistyczny i finansowy. Jak wyprawa na Marsa. Najpierw szukanie dojścia do federacji, później agencji PR. Zaczęło się prawie dwa lata temu od rozmów z Totem, jedną z najlepszych agencji PR w Paryżu, która promowała między innymi Vivienne Westwood i Ricka Owensa. Bez dobrej agencji nie miałabym szans w Paryżu, więc bardzo mi zależało na tej współpracy. Nie zapomnę poranka, kiedy otrzymałam od nich umowę i zobaczyłam, ile wynosi ich honorarium. Była to niebotyczna kwota. Dostałam szału z bezsilności. Pierwszy raz w życiu poczułam się jak osoba drugiej kategorii, jak człowiek zza żelaznej kurtyny. Nawet sprzątając domy 20 lat temu w Londynie, czułam tylko radość.
– Co zrobiłaś?
Całą noc pisałam maila, po angielsku, obłożona dwoma słownikami i podręcznikiem do gramatyki. Przyjaciele pukali się w czoło, ale byłam zdeterminowana. Napisałam, że nie jestem kumplem Putina, nie jestem Judaszkinem (Walentin Judaszkin, „nadworny krawiec” Rosji, przyp. red.), nie jestem Rosjanką, za którą stoją gigantyczne pieniądze rosyjskich oligarchów, tylko Polką, która zaczynała od zera i kroczek po kroczku szła za swoimi marzeniami. Moja upokorzona duma sprawiła, że każde zdanie wyrwałam prosto z trzewi. Na koniec dodałam, że jedna piąta tej kwoty to jest maksimum, które mogę im zapłacić, o ile w ogóle uda mi się zebrać takie pieniądze. Tydzień później Kuki de Salvertes, właściciel Totem, siedział u mnie w pracowni na Floriańskiej.
– Bioenergoterapeuta, do którego wybrałaś się w akcie desperacji, powiedział: „Ale sobie pani życie wybrała, co? Pani musi zbudować swoje królestwo. Pani jest królową na wojnie”. Kuki przyjechał na własne oczy zobaczyć, z kim ma do czynienia?
Chciał się upewnić, czy na pewno jestem gotowa na taką walkę.
4 z 7
– W której pomagał Ci sztab ludzi, gdzie musiałaś włożyć ogromne pieniądze i pracować 24 godziny na dobę. Czy potem, choć przez chwilę, poczułaś taką czystą, niezmąconą radość z tego sukcesu?
Może przez parę minut, kiedy z Paryża zadzwonił Kuki i powiedział: „Gozia – tak wymawia moje imię – jesteś na oficjalnej liście pokazów”. Zajrzałam do Internetu, a tam jednego dnia Louis Vuitton, Hermès, Miu Miu i Gosia Baczyńska. Nie potrafię ci opisać tej radości (milczenie). Ale szybko złapałam się za głowę: „Jezus Maria, teraz trzeba szukać pieniędzy, bo to wszystko strasznie dużo kosztuje i jest strasznie mało czasu”.
– Pieniądze to wstydliwy temat. Są, ale nie należy pytać, skąd. Ty musiałaś nauczyć się nie tylko je zarabiać, liczyć, kontrolować, ale też właśnie „szukać”, czyli zdobywać sponsorów. To chyba nie jest dla artysty fajne zajęcie?
Opowiem ci historię. Francisa, właściciela Sunreef Yachts, firmy produkującej luksusowe jachty i katamarany, poznałam w Arabii Saudyjskiej w czasie misji gospodarczej. To było dwa lata temu. W międzyczasie widzieliśmy się raz, kiedy jego żona szyła u mnie sukienkę. Przed pokazem w Paryżu, kiedy brakowało mi pieniędzy, znalazłam wizytówkę Francisa i zadzwoniłam. Nie miałam nic do stracenia. Kiedy usłyszałam: „Dzień dobry, Gosia”, byłam mile zaskoczona, ponieważ żyjemy w czasach, gdzie modne stało się nieodbieranie telefonów, nieoddzwanianie i nieodpisywanie na maile czy SMS-y. Mówię: „Cześć, Francis, dzwonię do ciebie w akcie desperacji. Robię pokaz w Paryżu – tu mu opowiedziałam szczegóły – i, krótko mówiąc, potrzebuję wsparcia. Może jest to w jakiś sposób interesujące dla twojej firmy i mógłbyś mnie sponsorować?”.
– Bardzo dyplomatycznie. Ciekawe, co Ci odpowiedział?
„Dobrze, Gosia, zastanowię się. Ile ci brakuje?”. Odpowiedziałam: „Nie powiem, bo to za duża kwota”. On na to: „OK, napisz mi maila”. Napisałam, nie odpisał, minął tydzień, napisałam też do innego znajomego milionera. Cisza. Jestem w Paryżu, dwa dni przed pokazem, najdrobniejsze rzeczy mi nie wychodzą, jakby wszystkie złe moce sprzysięgły się, że mi się jednak nie uda, że nie dam rady. Siedzę w taksówce, jadę do agencji Totem, dzwoni telefon, nie znam tego numeru, ale odbieram: „Dzień dobry, tu Marta od Francisa. Przepraszam, że dopiero teraz się odzywamy, ale jesteśmy w podróży biznesowej w Arabii Saudyjskiej. Francis stwierdził, że wspomoże panią w tym projekcie, bo on też budował swoją firmę sam, od zera, i wie, co to jest luksus”.
5 z 7
– Minęło już 15 lat, odkąd ją założyłaś. Myślisz o upływającym czasie?
Tak, ale nie dlatego, że zbliżam się do starości.
– Ostatnio znowu gdzieś przeczytałam, że mężczyzna jest jak wino, a kobieta się starzeje. Wkurzyć się można.
Pieprzę to. Naprawdę. Owszem, martwię się, że jestem trochę za…
– …duża?
Za gruba. Bo to jest cena tego wszystkiego. Oczywiście mam o sobie inne wyobrażenie, nie lubię oglądać się na zdjęciach. Jakiś czas temu marzyła mi się mazda RX 8, ale kuzyn powiedział mojej mamie: „No nie…! Ciekawe, jak ona będzie wchodziła do tego samochodu?”, bo to jest niskie sportowe auto (śmiech). Pewnie jakoś bym się wyćwiczyła, ale ostatecznie jeżdżę taksówkami. I to nie dlatego, że nie udałoby mi się do tej mazdy wsiąść. Zaczęłam zwracać uwagę na swoje zdrowie. Od czasu do czasu biorę się za siebie, co zwykle kończy się na tym, że robię różne badania, ale nie idę z wynikami do lekarza. Ostatnio poznałam właściciela Holistic Clinic, który ma najnowszej generacji lasery, a jednocześnie gabinety różnych specjalistów, na przykład kardiologa, ginekologa. Dzięki niemu u najlepszych specjalistów zrobiłam wszystkie badania. Pan profesor powiedział, że serce mam jak dzwon. Ale pytałaś mnie o przemijanie…?
– Tak.
Najbardziej przeraża mnie pędzący czas. Przez lata prowadziłam otwarty dom, otwartą pracownię, przychodziły tłumy gości, robiliśmy szalone imprezy, balowaliśmy do rana. Jak szłam na imprezę, to wychodziłam ostatnia. Tak się nakręcałam, że włączał mi się program „gadanie” i gadałam, gadałam, gadałam. Zawsze uważałam, że w życiu potrzebujesz ludzi, musisz z nimi rozmawiać, uczysz się od nich, przeglądasz w ich oczach, zmieniasz. To jest bardzo ważne. Teraz jestem, niestety, mniej towarzyska. Bywam tak zmęczona, że nie mam siły nigdzie wyjść. Czasami się zmuszam. Jedno się nie zmieniło – nadal z imprezy wychodzę ostatnia.
– Dobrze znosisz kaca?
A kto go dobrze znosi? Ja wolę wtedy leżeć w łóżku do godziny 16, oglądać telewizor i nic nie robić. Co jest, oczywiście, nierealne. Miewam za to twórcze momenty, kiedy w środku nocy przychodzę do domu z jakiejś imprezy. Kiedy jesteś na rauszu, nie masz spinki, nie zastanawiasz się: dwa milimetry w lewo, dwa w prawo, nie ta fałda. Stajesz przed manekinem: ciach, ciach, ciach… i gotowe. Parę fajnych projektów w ten sposób powstało. To dobra pora – początek kaca, koniec nocy (śmiech). Teraz rzadziej mi się to zdarza, bo mam dużo więcej pracy z zarządzaniem niż z projektowaniem. I mniej wychodzę. Sama się zastanawiam, czy ta samotność jest dla mnie dobra, czy nie?
6 z 7
– Jest częścią Ciebie. Jest wpisana w Twoją osobowość. Masz opinię osoby niezwykle towarzyskiej, w pracy od rana jesteś otoczona tłumem ludzi, ale dawno zauważyłam, że nawet wtedy bywasz samotna.
Lubię być sama ze sobą. To jest moja siła. Czasami żartuję, że siła, którą mam, żeby znieść ten codzienny kierat, wynika z dzieciństwa. Trzy akcje z wczesnego dzieciństwa dały mi odporność i wytrzymałość. Kiedy skończyłam rok, nauczyłam się raczkować i zaczęłam odkrywać świat, na przykład kontakt rozgrzebany przez mojego ojca „elektryka”, gdzie natychmiast podłączyłam się do prądu. Gdyby nie mama, sekundę później byłabym na tamtym świecie. Ojciec był kierownikiem gorzelni, w domu zawsze było pełno próbek różnych alkoholi. Parę miesięcy po pierwszej akcji – już umiałam chodzić – ściągnęłam sobie ze stołu menzurkę z próbką. Potem były trzy operacje zdeformowanej dłoni po porażeniu prądem. Pierwsza to cztery godziny narkozy. Czyli sama widzisz: prąd, alkohol, narkoza. Miałam niecałe półtora roku i zostałam porządnie zaimpregnowana na całe życie (śmiech).
– Często wracasz do tamtych czasów?
Nie. Ale kiedy mówisz, że czujesz we mnie samotność, to mi się wydaje, że ona jest z tamtych czasów. Bo wyobraź sobie malutkie dziecko, półtoraroczne, które leży samo w klinice w Poznaniu, 300 kilometrów od rodzinnego domu, od mamy. To było ponad 40 lat temu, czasy takie, że rodzice nie koczowali dniami i nocami przy łóżeczku dziecka, bo nie mieli tam wstępu. Byłam zupełnie sama. Kiedy mama odebrała mnie po kilku tygodniach ze szpitala, nie chodziłam, nie mówiłam, cofnęłam się w rozwoju. Miałam objawy choroby sierocej. A to nie był koniec.
– Co masz na myśli?
Drugą operację przeszłam, jak miałam sześć lat. W tej samej klinice, w Poznaniu, spędziłam dwa–trzy miesiące i znowu musiałam sobie poradzić. Na oddziale było sześć łóżek dziecięcych. Pamiętam, że kiedy zasypiałam w szpitalnym łóżeczku, dochodziły do mnie odgłosy wielkiego miasta, czyli zgrzyt tramwaju na zakręcie. Uwielbiałam to, wsłuchiwałam się w te dźwięki każdego wieczoru i uruchamiałam wyobraźnię.
– To była Twoja kołysanka.
(Śmiech). W szpitalu była kaplica. Któregoś dnia cały oddział szedł na mszę, ja nie bardzo miałam ochotę, ale była presja – trzeba iść na mszę, no to poszłam. Jesteśmy w kaplicy, trwa nabożeństwo, w pewnym momencie patrzę, a wszyscy podchodzą do księdza. Nie wiem, co robić, bo skąd sześcioletnie dziecko ma wiedzieć. Ale też idę. Otworzyłam buzię i czekam, jak inni. Do dziś pamiętam konsternację księdza, który nie wiedział, jak się zachować, i w końcu dał mi Ciało Chrystusa. Później starsza koleżanka z pokoju powiedziała: „Coś ty zrobiła? Nie miałaś prawa przyjąć komunii świętej, nie byłaś u spowiedzi. Będziesz smażyć się w piekle”. Ta wizja prześladowała mnie potem przez wiele lat.
– Chodzisz do kościoła?
Czasami zachodzę. Lubię puste kościoły, ich ciszę, zapach. Siadam w ławce, rozmyślam i tak sobie, po prostu, tam jestem. Często jakieś staruszki przychodzą się pomodlić i to mnie rozczula. U mnie, na Pradze, czuję się jak w małym miasteczku, uwielbiam ten prowincjonalny klimat. Kiedy byłam nastolatką, na mszy w niedzielę ksiądz z ambony grzmiał na rodziny patologiczne. Tak mnie to dotknęło, że miałam ochotę wydrzeć się na niego, ale tylko wybiegłam z kościoła. Po latach spotkałam się z księdzem Adamem Bonieckim i powiedziałam mu, że obraziłam się na kościół, a on na to: „Jak to obraziła się pani na kościół? Pani nie mogła się na kościół obrazić, bo pani jest kościołem. To wierni tworzą kościół. Pani obraziła się na głupiego księdza”.
– Jesteś bardzo silnie związana z mamą i z siostrą. Beata do tej pory czasami Ci pomaga.
Moja siostra od lat ma swoją ścieżkę kariery, jest dyrektorem HR w Orange i dobrze sobie radzi. Ja mam swoje królestwo, ale jesteśmy cały czas razem, bardzo blisko. Odkąd na świecie pojawił się Jaś, jej syn – oszalałam. Jestem Jasiem zachwycona. Stałam się ckliwa i tkliwa. Dostałam fioła na punkcie dzieci. Jak tylko dowiaduję się, że ktoś spodziewa się dziecka, od razu się rozczulam: „Ojejku, ojejku…” (śmiech). Wcześniej, kiedy widziałam te trzęsące się nad jakimś wózkiem panie, byłam zażenowana. Teraz już wiem, co to znaczy być mamą, choć przyboczną.
– Myślałaś o tym, żeby urodzić własne dziecko, nawet nie będąc w stałym związku?
Nigdy nie miałam takiej potrzeby. I do tej pory nie mam. Trzęsę się nad Jasiem, to mi wystarcza. Cudownie, że go mamy. Wczoraj wróciłam z Londynu, spędziłam tam jeden dzień w pracowni, gdzie – mam nadzieję – zrobią dla mnie coś fajnego. Wysiadłam wieczorem na Okęciu, wzięłam taksówkę i pojechałam do siostry, bo mieszka na trasie lotnisko–Floriańska. Nie mogłam odmówić sobie spotkania z Jasiem. Kiedy Beata obudziła mnie rano, miałam na nosie okulary i książeczkę z bajkami w rękach, a obok spał Jaś.
7 z 7
– A kto teraz opiekuje się Tobą?
No cóż, od czasu, kiedy pojawił się Jaś, jestem troszkę osierocona (śmiech). Wcześniej siostra się mną opiekowała, pomagała mi we wszystkim, nawet w codziennych sprawach, łącznie z robieniem zakupów.
– Więc przestałaś jeść w domu?
Jem, ale nie gotuję. Żeby gotować, trzeba mieć w lodówce odpowiednie produkty.
– Masz w ogóle lodówkę?
Oczywiście.
– A co jest w środku?
…Światło (śmiech).
– Faktycznie, światło i dużo red bulli.
Raz na dwa tygodnie pojawiają się tak zwane słoiki. Moja mama przyjeżdża co dwa tygodnie z Kępna, 280 kilometrów od Warszawy, żeby trochę pomóc mojej siostrze i ją odciążyć. Ma u Beaty swój pokój i u niej gotuje, bo uwielbia stać w kuchni przy garach. Oprócz tego mama jest księgową, znakomitą zresztą, od wielu lat pilnuje moich papierów, rachunków, umów i jest w tym bardzo dzielna. Mam cholerne wyrzuty sumienia, że tak ją wykorzystuję.
– Może byłoby Ci łatwiej, gdybyś miała u boku mężczyznę. Podobno człowiek jest stworzony do życia w parze.
Naprawdę? Jakoś mi się to nie przydarzyło.
– Byłaś zakochana?
Oczywiście, że byłam zakochana, i to nieraz. Ale nie daj Boże, żeby mi się to przytrafiło ponownie, bo mnie to totalnie wytrąca z rytmu.
– Nie marzysz o miłości?
Jestem sama i tak naprawdę zawsze byłam. Nie miałam szczęścia. Zawsze pakowałam się w niewłaściwe związki, a jak już się wpakowałam, to zapominałam o bożym świecie. Nic się nie liczyło. Może to zabrzmi irracjonalnie, ale kiedy postanowiłam otworzyć moją firmę we Wrocławiu, zaczęłam od tego, że ją zarejestrowałam, wynajęłam lokal. Wiedziałam, że to jest moja droga, nie ma odwrotu. Idę. Wtedy coś mi się włączyło – albo wyłączyło, jeśli wolisz – że odtąd nie mam czasu na miłość. I nie chcę. Bałam się kolejnych zawodów, rozczarowań, bałam się, że mnie to osłabi. Oczywiście życie pisze własne scenariusze, więc różne historie przytrafiały mi się po drodze, ale nigdy ich nie eksponowałam.
– Teraz coś ukrywasz?
Jestem w przyjaźni po związku emocjonalno-erotycznym, który trwał sześć lat. Nikt o nim nie wiedział, tylko moja siostra, mama i dwoje przyjaciół. Pytasz mnie, czy marzę o miłości? To nie jest tak, że ja o niej śnię, strasznie za nią tęsknię i rozpaczam, kiedy jej nie ma. Czasem leżę skonana na mojej kanapie, jestem sama i myślę: „Kurczę, dlaczego ja jestem teraz tutaj sama?”. I nie wiem.
– Rozumiem, że on na Ciebie nie zasługiwał?
To musiało tak się skończyć, ale był we mnie bardzo zakochany. Aż się bałam. Fajny gość, do tego dziewięć lat młodszy (śmiech). Uważam, że Pan Bóg zesłał mi go z nieba, żebym nie zwariowała, kiedy budowałam pracownię przy Floriańskiej i odchodziłam od zmysłów. Dawał mi siebie na dwie, czasami trzy godziny dziennie i dzięki niemu byłam w innym świecie, łapałam energię. Mogę ci coś opowiedzieć. Pytałaś mnie już, o czym marzę?
– Chyba tak, ale mogę zapytać jeszcze raz. O czym marzysz, Gosia?
Byłam niedawno w Jerozolimie, gdzie nasz przyjaciel, nowojorczyk, obchodził swoje 40. urodziny. Poszliśmy pod Ścianę Płaczu, usiadłam na plastikowym krzesełku, których jest tam mnóstwo. Siedzę, zbieram myśli, na kartce wyrwanej z Moleskine próbuję coś napisać, ale mama mojego przyjaciela nieustannie do mnie zagaduje. Jest byłą stewardesą, uśmiechniętą, rozgadaną, rozedrganą: „Gouszia – mówi do mnie z amerykańskim akcentem – patrz, jak mi się telefon nagrzał, jaki jest gorący…” i buch – przytyka mi go do twarzy. Ja próbuję się skupić, stworzyć jakiś rodzaj modlitwy na tej kartce…
– …za?
Za mamę, siostrę, Jasia, przyjaciół i nieskromnie, ale już na samym końcu – bo sobie pomyślałam, że to jest może zbyt egoistyczne – za moją firmę. Moja firma tak naprawdę to jest moje życie. Piszę, zapisałam całą kartkę, pomimo że Jeanie ciągle mi brzęczała za uchem. W końcu złożyłam mój list modlitwę i podeszłam do muru, żeby znaleźć taką szczelinę, do której moja kratka by się zmieściła, nie wypychając przy tym cudzej prośby do Boga . W ostatnim zdaniu napisałam: „Żebym nie wątpiła w mój talent, żeby mnie nie opuszczał, żebym szła moją drogą”. I tyle.