Reklama

„Czasem zastanawiam się, jak dałam radę. Przecież ja co dwa lata rodziłam dziecko! Byłam wiecznie zmęczona. Długo walczyłam o małżeństwo. Prosiłam, tłumaczyłam, krzyczałam, płakałam. Ale nie udało się. Polityka wciągnęła mojego męża jak narkotyk. Dziś już tylko ze mną mieszka” – mówiła I Prezydentowa II RP. Z okazji urodzin byłej pierwszej damy, przypominamy rozmowę z Danutą Wałęsą, która ukazała się w „Urodzie Życia” 6/2019 r.

Reklama

Magdalena Żakowska: Jak pani zapamiętała 1989 rok?

Danuta Wałęsa: Nie chcę o nim pamiętać. Nigdy nie lubiłam polityki, chociaż byłam do niej na siłę wciągana. Z dzisiejszej perspektywy Czerwiec '89 to dla mnie gorzkie wspomnienie. Mąż poświęcił się wtedy polityce, moje dzieci nie miały ojca, ja nie miałam męża i mam poczucie, że ta ofiara była po nic.

W książce pisała pani, że marzy pani o tym, żeby mąż i ojciec do was wrócił. Spełniło się?

Nie. Teoretycznie 8 listopada będziemy obchodzili z mężem 50. rocznicę ślubu, ale tak naprawdę małżeństwem byliśmy tylko 11 lat. Bo od Sierpnia ’80 jego w zasadzie interesowała już tylko polityka. W jakimś sensie ojciec opuścił nasze dzieci i odszedł wtedy od rodziny. Trochę stał się w naszym domu gościem. A jak już był, to nie lubił słuchać o problemach.

Marzyłam o tym, żeby wrócił nie tylko dla siebie, także dla dzieci – żeby poczuły wreszcie, że mają ojca. Ale mąż nie potrafi odciąć się od polityki. Ma swój świat, który wciągnął go jak narkotyk. Moja książka nosi tytuł „Marzenia i tajemnice”. Marzenie się nie spełniło, a tajemnicą pozostaje dla mnie, dlaczego on nie chciał w jakiś sposób podzielić się z nami swoim czasem. Dziś już tylko ze mną mieszka.

A przez te 11 lat, zanim polityka wkroczyła w wasze życie, byliście szczęśliwą rodziną?

Choć męża co chwilę wyrzucali z pracy, a ja byłam albo w ciąży, albo właśnie urodziłam kolejne dziecko, to uważam, że był to dla nas najlepszy czas. Bo byliśmy razem. Było biednie, ale byliśmy rodziną. Mąż angażował się jeszcze wtedy w opiekę i wychowanie dzieci. Sierpień ’80 to był najszczęśliwszy moment w moim życiu, bo po raz pierwszy spotkałam się z taką bezinteresowną sympatią, wsparciem, zwykłą ludzką życzliwością. Mam nadzieję, że my, Polacy, nie zapomnieliśmy kompletnie, że to umiemy, że potrafimy być tacy – fajni, wspaniałomyślni, dobrzy dla siebie nawzajem. Czasem zastanawiam się, co by się musiało stać, żeby znów zapanowały taka zgoda, spontaniczność, przyjaźń, zrozumienie, solidarność, wspólnota, wzajemna bliskość? Jak wyglądałaby dziś Polska, gdyby wszyscy byli tacy jak Sierpniu ’80? Ale to był też dla nas jako rodziny początek końca, bo mąż na dobre zajął się polityką. W czasie prezydentury zafascynował się komputerem. Sam zresztą powiedział, że wymienił mnie na komputer. Czasami zarzuca mi, że to moja wina, że nie jesteśmy już tak blisko, ale to nieprawda. Przecież ja bardzo chciałam do niego dotrzeć, porozmawiać, ale się nie da. O polityce potrafi gadać godzinami, o życiu – nigdy. A ja jestem emocjonalna, chciałabym intensywnie przeżywać życie.

Zawsze był taki zamknięty?

Jak się poznaliśmy, to pięknie mówił o życiu! Miał dar przekonywania, uwodzenia, był duszą towarzystwa. Był otwarty, wesoły. Potrafił rozmawiać na każdy temat i tym przyciągał do siebie ludzi. I jak pięknie mówił o małżeństwie, o kompromisach, o uważności na drugą osobę. A potem… Czasem zaczynam podejrzewać, że podmienili mi męża podczas internowania w 1981 roku! Oczywiście żartuję, ale coś w tym jest.

A co by było, gdyby powiedziała mu pani, że nie zgadza się na wymianę na komputer, że nie zgadza się pani na takie życie?

To byśmy się pewnie rozeszli. Ale nigdy o tym nie myślałam, bo ja potrafię być szczęśliwa tylko wtedy, kiedy mam kogo uszczęśliwiać. O kogo dbać. Kochać to znaczy być oddanym tej drugiej osobie do końca.

Nie próbuję już go zmieniać, rozmawiać z nim o tym. Dziś, z perspektywy 70 lat życia, myślę, że życie trzeba brać takim, jakie jest. Nie rozczulać się za bardzo nad sobą. Już się pogodziłam z tym, że nasze małżeństwo jest, jakie jest. Przez kilka lat po ukazaniu się książki jeszcze o nie walczyłam. Prosiłam, tłumaczyłam, krzyczałam, płakałam. Miałam nadzieję, że dotrze do męża, że możemy żyć inaczej – wychowaliśmy dzieci, wnuki też już wyrosły i nareszcie możemy żyć już tylko dla siebie. Nie udało się. Trudno. Trzeba żyć dalej.

Ale publicznie broni go pani zawsze do ostatniej kropli krwi.

Bo ja go bardzo kochałam. Miłość jest dla mnie wielką rzeczą. Uważam, że zakochać się naprawdę można tylko raz. Ta prawdziwa miłość jest tylko jedna. Dlatego tak długo cierpiałam, że nie jesteśmy już ze sobą blisko, że żyjemy obok siebie, ale oddzielnie.

Ale rozumie pani, że ma prawo czuć się rozgoryczony.

Staram się rozumieć. Wychodząc za niego za mąż, zaufałam mu. Jest sześć lat ode mnie starszy, zawsze robił wrażenie człowieka, który wie lepiej. I zaakceptowałam sytuację, w której to on decydował o wszystkim. On pracował, przynosił do domu pieniądze, utrzymywał nas, a ja opiekowałam się dziećmi i domem. Starałam się robić to jak najlepiej. Po przegranych wyborach czekałam, że to moje marzenie, że on do mnie powróci, się spełni. Dziś myślę, że on mnie nigdy nie kochał. Wydawało mi się, że mam w sobie tyle miłości, że starczy i za mnie, i za niego. Że moja miłość opromieni nasz związek i będzie dobrze…

Zobacz także: Danuta Wałęsa kończy 73 lata! "Nigdy niczego nie żałuję i nie żałowałam. Nic nie dzieje się bez przyczyny"

Chuck Fishman/Getty Images

A może on kocha, tylko nie potrafi tego okazać?

Jak się kogoś kocha, to chce się go uszczęśliwiać.

Może po tylu latach życia w patriarchalnym modelu rodziny, w którym on przynosi pieniądze, a pani opiekuje się domem, nie potrafi już stworzyć takiej partnerskiej relacji, o jakiej pani marzy?

Ma pani rację – on tego nie potrafi. I nie można mieć do niego o to pretensji. Kto w PRL-u mówił, wiedział, że w związku ważne jest partnerstwo?! A my oboje byliśmy wychowani na wsi w wielodzietnych rodzinach, w których dzieci chowały się same.

Mąż urodził się w 1943 roku, jeszcze w czasie wojny. Miał ciężkie dzieciństwo, 14 lat, kiedy opuścił rodzinny dom. Nikt go nie nauczył okazywania czułości, miłości. Mnie zresztą też nie, ale sama się tego nauczyłam. Wie pani, że ja dopiero w wieku 50 lat zorientowałam się, że mężczyzna myśli inaczej niż kobieta?! Nikt mi tego wcześniej nie uświadomił.

Nie wiem, jak potoczyłoby się nasze życie, gdybyśmy byli zwykłą rodziną. Popełniłam błąd, zakładając, że skoro mąż jest bardzo zajęty, to nie będę go angażować w sprawy wychowywania dzieci.

Ośmioro dzieci…

Dziś rano, przygotowując się do naszej rozmowy, zastanawiałam się, czy byłam dobrą matką? Starałam się z całych sił. Ale trzeba by chyba o to zapytać moje dzieci. Mój najstarszy syn, Bogdan, powie pewnie, że byłam dobrą matką. A najmłodsza córka, Brygida, powie pewnie, że niedobrą. Bo urodziła się w 1985 roku, tuż przed pierwszymi wolnymi wyborami i ojca faktycznie nie miała, uważa, że nie miała normalnej rodziny i że jest w tym moja wina. Ma do tego prawo. Nie ma jednej definicji dobrej matki. To względne – zależy od sytuacji, charakteru rodziców, dzieci. Może byłam za bardzo zaborczą matką? Ale zawsze uważałam, że na pewne rzeczy trzeba dzieciom pozwolić. Że nawet jeśli zrobią błędy, to coś z nich wyniosą, czegoś się na nich nauczą.

A jak on by odpowiedział na pytanie o to, czy była pani dobrą matką?

Z nim się już teraz nie da tak rozmawiać. Ale ja od męża już przestałam czegokolwiek wymagać. Uważam, że to jedna z najtrudniejszych rzeczy, jakich musiałam się w życiu nauczyć – nie wymagać niczego od własnego męża, nauczyć się cieszyć sobą, tym, co jest wokół mnie. Chociaż nie ukrywam, że chciałabym, żeby dzieci poświęcały mi trochę więcej uwagi, spędzały ze mną więcej czasu.

Ale to chyba normalne, właśnie skończyłam 70 lat. Jestem sama, jednak nauczyłam się z tym żyć i to lubić. I jest mi już z tym dobrze. Jak potrzebuję towarzystwa, to umawiam się z przyjaciółkami.

Moja najstarsza wnuczka ma 28 lat. Odwiedza mnie co dwa tygodnie – przyjeżdża w niedzielę na obiad. Jeden wnuk ze mną mieszka, 22-letni, a jego starszy brat wpada na obiady.

Napisała pani, że do 1990 roku, przez ponad 40 lat życia, ani razu nie pomyślała pani o sobie, o tym, czego by pani dla siebie w życiu chciała.

Bo nie miałam czasu. Ciągle byłam za kogoś odpowiedzialna. Czasem zastanawiam się, jak to możliwe, że dałam radę. Przecież ja co dwa lata rodziłam dziecko! Byłam wiecznie zmęczona.

Jest pani jedyną znaną mi kobietą, która otwarcie mówi o klimakterium.

A szkoda, uważam, że my, kobiety, powinnyśmy o tym otwarcie mówić – dla innych kobiet. Bo czym więcej się wie na ten temat, tym lepiej się można do tego momentu przygotować, rozpoznać go, przejść lżej, mniej uciążliwie. Ja na przykład przeszłam klimakterium bardzo ciężko i wcześnie. Miałam 38 lat. Strasznie to przeżyłam.

Dziś pewnie kobietom jest łatwiej, bo jest większa świadomość tego, na czym klimakterium polega i jak sobie z nim radzić. Ale bardzo żałuję, że nie mówi się też tyle o andropauzie. Bo mężczyźni sobie z nią nie radzą, mają niewielką świadomość tego, na czym polega. A przecież to ważny element życia.

Nie żałuje pani, że nie myślała więcej o sobie?

Ani trochę! Cieszę się, że mam takie życie, jakie mam. Niczego nie żałuję, niczego nie zrobiłabym inaczej.

Czytaj także: Trudne małżeństwo Danuty i Lecha Wałęsów. „Żona mnie nie lubi

Robert Wolański

Dała pani innym bardzo dużo, ale czy dostała pani tyle samo w zamian?

Nie, ale tego nie oczekuję. I dziś już sama sobie biorę to, co mnie uszczęśliwia. Teraz na przykład marzy mi się, żeby pojeździć, pozwiedzać.

Po świecie?

Nie koniecznie, może być po Polsce. Kocham Kaszuby. Mnie już świat tak nie ciągnie. Byłam co prawda ostatnio z przyjaciółką w Londynie i w Gruzji, ale Polska też jest piękna. Jak mąż był prezydentem, jeździliśmy dużo po świecie, ale wszystko było z góry zaplanowane, musiałam wypełniać kolejne obowiązki, być w miejscach, które mi wyznaczono. Raz jeden byliśmy spontanicznie razem na wakacjach w Miami. Teraz, do dziewięćdziesiątki, mam zamiar intensywnie pożyć. Bardzo bym chciała nauczyć się jeszcze tańca towarzyskiego. Może zapiszę się z przyjaciółką!

Co to znaczy dla pani intensywnie pożyć?

To znaczy czerpać z życia przyjemność, cieszyć się nim, w najmniejszych nawet szczegółach. Dziś robię już tylko to, co mi sprawia przyjemność. Wstaję o siódmej rano, jeśli jest wnuk, to przygotowuję mu śniadanie. Czasem zjem razem z nim. Bardzo lubię rano przejechać się na bazarek ekologiczny albo na zakupy na rynek. Jutro idę z przyjaciółką do teatru.

Gotuje pani?

Oczywiście! Codziennie. Dla siebie, męża, wnuków. Wnuki są teraz moim głównym źródłem miłości. Myślę, że z niektórymi z nich mam lepszy kontakt niż z dziećmi.

Wiem, że uprawia pani ogród warzywny.

Kiedyś miałam szklarnię, teraz już tylko kilka grządek. Cebulkę już posadziłam, marchew i pietruszkę zasiałam. Jeszcze sałata, rukola, rzodkiewki i ogórki. Ale ostatni rok sieję. O ogródek trzeba dbać – skopać, zasiać, pielić. Nie mam już na to siły.

Napisała pani w książce, że do stanu wojennego nie miała pani przyjaciółek. Ale z tego, co pani mówi, wnioskuję, że teraz już są w pani życiu?

Bo wszystko musi być w swoim czasie. Przyjaciółki pojawiły się, kiedy mąż został prezydentem. Teoretycznie to trudny czas na przyjaźń, bo ciężko rozpoznać w takiej sytuacji intencje ludzi. Ale ja zawsze miałam intuicję.

Co dla pani znaczy przyjaźń?

Przyjaciółka to bratnia dusza. Rozumiemy się, lubimy spędzać razem czas, potrafimy robić sobie przyjemności. Bardzo bym nie chciała stać się na starość smutną, zgorzkniałą osobą. Pomagają mi przyjaciółki. Dają radość. Życie człowieka można porównać do drzewa, które ma korzenie, gałęzie, liście. Dziś jestem niczym stary, potężny, czujący swoją siłę i znający swoją wartość dąb. Nie jestem Danutą z lat 80. i późniejszych. Jestem inna, inaczej silna, inaczej dojrzała. Jestem tym dębem, którego nawet wielka wichura by nie złamała. Chociaż większość życia myślałam o sobie, że jestem słaba.

A przecież rewelacyjnie dawała pani radę. W książce pisze pani: „Byłam jak siekiera”.

Naprawdę tak napisałam?! Ale czy myśli pani, że ja chciałam być siekierą? Miałam ośmioro dzieci, z którymi w pewnym momencie zostałam właściwie sama. Nie miałam przestrzeni na to, żeby się nad sobą rozczulać. Ale jedno mogę powiedzieć na pewno – miałam szczęście do ludzi. Na przykład w pierwszej pracy w kwiaciarni była taka pani, która obsypywała mnie komplementami. Mówiła, że jestem piękna, mam ładną szyję – to była dla mnie nowość, bo w rodzinnym domu nikt mi nic podobnego nie mówił. Miałam ośmioro rodzeństwa, nikt na takie rzeczy nie zwracał uwagi. Ta pani była pierwszą osobą w moim życiu, która mnie dowartościowała.

Oglądałam pani zdjęcia z tego okresu – musiała pani widzieć, że podoba się mężczyznom!

To prawda. Mężczyźni zwracali na mnie uwagę, ale uważałam, że to nic wyjątkowego. Długo dojrzewałam do pełnej samoakceptacji i poczucia własnej wartości. Doświadczyłam tego dopiero w trakcie promocji książki. Spotkania z kobietami, które opowiadały mi, ile dla nich znaczy moja historia i jak same się w niej przeglądają, dały mi poczucie spełnienia, docenienia i dumy. Czekałam na ten moment całe życie.

Pani książka jest bezkompromisowa. Czasem wręcz boleśnie.

Bo taki mam charakter – jak już coś robię, to muszę w to wierzyć i musi to być prawdziwe. Od początku do końca. Zresztą nie mam dobrej wyobraźni, po prostu nie potrafiłabym zmyślać. Nigdy też nikogo nie oszukałam.

Ma pani poczucie, że zapłaciła za tę bezkompromisowość jakąś cenę?

Przeciwnie, ta książka była dla mnie terapią. Wyzwoliła we mnie kobiecość, poczucie własnej wartości, dowartościowała mnie. Trochę tak, jakbym na nowo przeżyła swoje życie, tyle że bardziej świadomie. Przez większość życia czułam się w jakimś sensie bezradna, bezwolna. Lubiłam być pół kroku za mężem. Pod koniec pracy nad tą książką zaczęłam rozumieć, że nie można oczekiwać od innych tego, że będą dla nas tacy, jak my dla nich. Że muszę iść swoją drogą, myśleć też o swoim szczęściu, wybić się na niepodległość.

Książka ukazała się prawie dziesięć lat temu. Dużo się od tego czasu w pani życiu zmieniło?

Wiele się wydarzyło. Zmarł mój syn i zmarła moja przyjaciółka. Ale to samo życie. Od dawna oswajam się z myślą, że śmierć jest dla ludzi. Człowiek się rodzi, żyje i umiera. Trzeba to zaakceptować. Śmierć to żadna tragedia.

Zobacz także: Polityczna kariera ojca wpłynęła na ich życie. Trudny los dzieci Danuty i Lecha Wałęsów

PAP/Grzegorz Rogiński

Trudno to sobie powiedzieć, kiedy chodzi o dziecko…

Przemek był strasznie fajnym, ciepłym i inteligentnym facetem. Był uzdolniony muzycznie, grał na trąbce. Ale był chory. Gdzieś głęboko w środku wiedziałam, że długo nie pożyje. Jego choroba szła w tym kierunku… Przygotowywałam samą siebie na to, że odejdzie. Żyłam z tą myślą. Ale kiedy dowiedziałam się, że umarł, to był jednak wielki szok. Do momentu pogrzebu niewiele pamiętam.

A potem?

Co czułam? Co czuję? Nie potrafię jeszcze tego opisać i nazwać. Nie potrafię powiedzieć, co to dla mnie znaczy. Co się we mnie stało. To cały czas dla mnie samej tajemnica. Był i nagle go nie ma…

W ostatnim etapie życia mieszkał sam, wpadał do mnie często, zawsze wiedział, gdzie co leży, wszystko potrafił naprawić. Jak coś skleił, to nie widać było w ogóle, że to pękło. Jak nie mogę czegoś znaleźć, to łapię się na tym, że mówię: „Przemek, nie wiesz, gdzie to położyłam?”. Często jeżdżę do niego na cmentarz. Wiem przecież, że go tam nie ma, ale czuję potrzebę, żeby tam być, porozmawiać z nim. 14 kwietnia, w jego imieniny też się wybrałam. A potem wracam do domu i ciągle czuję, że jest przy mnie.

I jeszcze siedmioro zdrowych…

Może życie moich dzieci nie do końca potoczyło się tak, jak bym chciała, ale przecież nie mogłam żądać, żeby spełniali moje oczekiwania. Żyli moimi marzeniami. Zresztą moim jedynym marzeniem zawsze było i nadal jest, żeby moje dzieci były po prostu szczęśliwe i dobrze im się żyło. Nigdy nie dawałam im życiowych rad na siłę.

A co by pani powiedziała sobie samej z 1968 roku? Tej dziewczynie, która przyjechała do Gdańska sama ze wsi?

Reklama

Żebym bardziej dobitnie akcentowała swoje zdanie. Kiedy byłam młoda, nie zastanawiałam się tak bardzo nad życiem. Miałam marzenia – uciec ze wsi, mieć rodzinę, męża, dzieci i dom – i na tym się koncentrowałam. Los stawiał przede mną ciągle wyzwania, i to trudne. Kiedy czasem rozmyślam o moim życiu, to widzę, że tego wszystkiego, co się w nim wydarzyło, na zdrowy rozum nie da się pojąć. A ja zawsze stawałam na wysokości zadania. Jak trzeba było podnieść ciężar, to się spinałam i podnosiłam. Nie zastanawiałam się nad tym, czy dam radę. Nie narzekałam. A może trzeba było walnąć pięścią w stół? Nie bać się wyrazić swojego zdania? Ale nie narzekam. W snach nie mogłam sobie wyobrazić takiego życia. Ja potrzebuję silnych bodźców, emocji, wrażeń. Bycie z Wałęsą dało mi takie życie. A nawet trochę więcej. I za to jestem wdzięczna.

Reklama
Reklama
Reklama