Reklama

„Tworzenie mody to najbardziej obrzydliwa i uzależniająca rzecz na świcie, ale to kocham”, mówi. Była ikoną stylu. Wylansowała pierwszą w świecie sieciówkę, słynną londyńską Bibę. O tym, dlaczego nigdy się nie poddaje, a w pracy woli kobiety od mężczyzn, z Barbarą Hulanicki, kultową projektantką mody, Polką, rozmawia Elżbieta Pawełek.

Reklama

ZOBACZ: Polka i projektantka mody. Stworzyła modowe imperium. Barbara Hulanicki. EKSKLUZYWNE VIDEO

Czerń jest Pani ulubionym kolorem?

Od zawsze. Już w czasach Audrey Hepburn była kolorem buntu. Wcześniej była zarezerwowana dla starszych kobiet.

Słyszałam, że i syna ubierała Pani w czarne śpiochy?

Tak. Ale Witold ostatnio zadzwonił do mnie i powiedział: „Mamo, mam 38 lat i przestań wreszcie wszystkim opowiadać, że miałem czarne śpioszki, bo się za ciebie wstydzę”.

I tak przewróciła Pani modę brytyjską do góry nogami.

O to właśnie chodziło! (śmiech).

A wszystko zaczęło się od jednej sukienki w różową kratkę, pokazanej w „Daily Mirror”, jak opowiada Pani w wydanej teraz świetnej książce „Barbara Hulanicki…”.

CZYTAJ TEŻ: 75 lata temu urodził się Gianni Versace. Co zawdzięcza mu świat mody

Tak, to był pomysł Felicity Green, która na początku lat 60. trzęsła działem mody w „Daily Mirror”, gdzie wcześniej pracowałam jako ilustratorka mody. Miałam zaprojektować sukienkę, którą młode Brytyjki mogłyby zamawiać przez wysyłkowe katalogi. Zgodziłam się, że będę dostawać 25 szylingów od sztuki, czyli dziś jakieś 1,5 dolara. Mój mąż, słysząc to, omal nie zemdlał. Od tej pory miałam zakaz negocjowania cen. Ale sukienki tak szybko się rozchodziły, że w całej Anglii zabrakło materiału w różową kratkę!

ALDONA KARCZMARCZYK/VAN DORSEN ARTISTS

Czy to prawda, że po otwarciu pierwszego sklepu Biby w skromnym lokalu po dawnej aptece wszystko sprzedało się na pniu?

Ruszyliśmy w 1963 roku i praktycznie drzwi do sklepu się nie zamykały. Młodzi ludzie wystawali przed nim, czekając na kolejną dostawę.

Czym oczarowała Pani młode Brytyjki, bo przecież sklepów z ciuchami w Londynie nie brakowało?

Wręcz odwrotnie. Wszędzie były tylko ubrania dla starych kobiet i strasznie nudne dla bogatych pań. Mary Quant wyprzedziła nas, wprowadzając do mody ożywcze trendy, ale jej stroje były dla dziewczyn z zamożnych rodzin. No i nie miała takich krótkich spódniczek jak my (śmiech). Kiedyś dostaliśmy feralną partię minispódniczek z dżerseju, mocno przykrótkich. Uznałam, że zbankrutujemy. Rozpłakałam się i pobiegłam do domu. A po chwili zadzwonił do mnie mąż: „Wracaj, bo sprzedają się jak świeże bułeczki”.

Twiggy nosiła ubrania Biby niemal z czcią. Stała się Pani ikoną stylu i autorytetem dla młodzieży w kwestiach mody. Skąd było wiadomo, czy nowe wzory chwycą?

Po reakcjach klientów widzieliśmy, co im się podoba. Wprowadziliśmy też świetną metodę. Otóż jedna z naszych pracownic miała taki gust, że jak mówiła, że coś będzie hitem, to wiedzieliśmy, że to się nie sprzeda.

Biba dała początek modzie ulicznej, tak zwanej high street fashion. Dla jakich kobiet ją Pani tworzyła?

To były czasy przed pigułką antykoncepcyjną, więc dziewczyny były bardzo szczupłe. Strój miał podkreślać ich długie nogi i wąskie biodra.

Rzeczy, za które można się było dać pokroić, jak powiedziała Wasza fanka Annie Lennox.

Niedawno wpadłam na nią w restauracji, Annie jest przeurocza. Ale w tamtych czasach mieszkała w Szkocji i tylko dzięki sprzedaży wysyłkowej trafialiśmy do klientek spoza Londynu. Jeżeli ktoś decydował się na Bibę, to decydował się na total look. Do stroju dobierało się makijaż, buty i całą resztę. Był problem z kosmetykami. Wymyśliłam pomadki w odcieniach brązu. Ale firma Revlon nie chciała ich zrobić, twierdząc, że nikt ich nie kupi. Tymczasem wyłożyliśmy na próbę 60 takich pomadek i sprzedały się w kilka minut. Innym razem wymyśliłam zamszowe kozaki do uda. Mąż powiedział wtedy: „Nie wchodzimy w to…”. Uparłam się i je zamówiłam. Dziesięć tysięcy par sprzedaliśmy od ręki.

ALDONA KARCZMARCZYK/VAN DORSEN ARTISTS

Razem jednak stworzyliście genialny tandem. Jako projektantka mody posiadała Pani talent absolutny, a mąż Stephen Fitz-Simon okazał się geniuszem biznesu.

Fitz był rzeczywiście fantastyczny, zabierał z moich barków problemy biznesowe, więc miałam swobodę kreowania. Od czasów tej historii z wysokimi kozakami nigdy nie mieszał się do projektowania, a ja w sprawy biznesowe. W naszym drugim sklepie przy Church Street osiągaliśmy największe obroty na metr kwadratowy w świecie. A w trzecim, przy Kensington Hight Street, czyli naszej Big Bibie, zarabialiśmy trzy miliony funtów rocznie.

Rządziła Pani damską modą, nosząc męskie nazwisko?

Po przeprowadzce do Anglii zdawało mi się, że nazwisko z końcówką na „i” brzmi bardziej po angielsku, co jest absurdem. Za słabo znałam angielski. Ale jak mieszkaliśmy jeszcze w Palestynie i chodziłam do polskiej szkoły, wypuszczałam się z koleżankami na bazar w starej Jerozolimie, gdzie udawałyśmy Angielki.

Musiało być tam niebezpiecznie?

Pamiętam, że chodziliśmy oglądać w ścianach świeże dziury po kulach. Kiedy tata dowiedział się, że po godzinie policyjnej biegamy po podwórkach, prawie dostał ataku serca.

Pani ojciec, Witold Hulanicki, był polskim konsulem w Jerozolimie?

Tak, a po wojnie, kiedy w Polsce nastał nowy ustrój, zaczął pracować dla władz brytyjskich.

ALDONA KARCZMARCZYK/VAN DORSEN ARTISTS

Podobno nie wiedziała Pani, że jej ojcem chrzestnym był marszałek Rydz-Śmigły?

Faktycznie to było dla mnie odkrycie, bo pamiętałam go jako łysego faceta ze zdjęć. W sumie miałam bardzo szczęśliwe dzieciństwo. Rodzice bardzo się kochali, jeździliśmy razem na wycieczki i nad Morze Martwe…

Ale to szczęście przerwał tragiczny wypadek. Wiadomo, dlaczego ojciec został zamordowany?

Do dziś pozostaje to zagadką. Zapamiętałam tę scenę jako 12-latka. Leżałam jeszcze w łóżku, kiedy obudziło mnie walenie do drzwi i usłyszałam ożywioną dyskusję. Czekało na niego kilku mężczyzn, zdążył jeszcze zajrzeć do mnie i powiedzieć: „Opiekuj się mamą”. Już nie wrócił. Prawdopodobnie ci ludzie działali na zlecenie komunistów. Namawiali takie osoby jak mój ojciec, który nie poparł nowego ustroju w Polsce, do powrotu lub je usuwali. Znalazłyśmy się z mamą i siostrą w niebezpieczeństwie. Życie uratowali nam Brytyjczycy, którzy ściągnęli nas do Anglii.

A tam trafiliście pod bezpieczny dach do ciotki Sophie?

To nie był azyl, tylko piekielna przystań! (śmiech). Ciotka była wielką damą. Traktowała nas z siostrą jak dzikuski z Palestyny. Uważała się też za ekspertkę od mody i twierdziła, że fatalnie się ubieramy. Co rano słyszałam: „Moja droga, pozwól do łazienki…”, po czym wciskała mi swoje przedwojenne szyfonowe sukienki.

Jak to się stało, że Biba, odnosząca wielkie sukcesy, nie miała dobrej prasy?

Dla Amerykanów taka historia od „zera do milionera” byłaby fantastyczna, a dla Anglików gwałtowny sukces był w złym tonie.

Biba lansowała nie tylko nową modę, ale też określony styl życia. Na siedmiu piętrach Waszego domu towarowego można było kupić wszystko, od kosmetyków po meble, i wypocząć od zgiełku miasta. To było na miarę Harrodsa.

Ale dużo piękniejsze. To było art déco, ale w wersji Biba. Na piątym piętrze znajdował się Rainbow Room z ogromną restauracją i salą koncertową. Na ostatnim, czyli na dachu, był ogród. Miałam też w sklepie flamingi, a później pingwiny. Pewnego dnia zbuntowały się i zeszły rzędem po schodach. Nie wiedzieliśmy, jak je powstrzymać, bo mogły jeszcze naszych gości podziobać.

ALDONA KARCZMARCZYK/VAN DORSEN ARTISTS

A wśród gości bywały wielkie gwiazdy: Elton John, Brigitte Bardot, David Bowie, Rolling Stonesi czy Freddie Mercury.

Freddie przesiadywał u nas, bo mieliśmy stoisko Ask Mary, Spytaj Marię, gdzie dziewczyna objaśniała klientom, co mogą kupić na różnych piętrach. A Freddie był chłopakiem Mary. Pewnego razu znalazłam ją zapłakaną i zapytałam, co się stało. A ona: „Bo Freddie nie może się zdecydować, czy jest gejem, czy nie”.

Skąd wzięła się nazwa Biba?

Chciałam, żeby to było coś nieznanego, kojarzące się z kobietą, choć ktoś powiedział, że brzmi to jak imię sprzątaczki. A ja: „I o to chodzi”.

Stworzyła Pani nie tylko pierwszą sieciową modę na świecie, która otworzyła drzwi takim firmom, jak Zara czy H&M, ale też pierwszą firmę feministyczną.

To nie było planowane, ale dziewczyny okazały się bardziej przebojowe od facetów. Byliśmy też pierwszą firmą, w której zorganizowaliśmy żłobek dla dzieci naszych pracownic, siłownię, stołówkę ze zdrową żywnością, choć one wolały tosty.

Zawsze była Pani o krok przed innymi. Po 12 latach sukcesów Biba jednak zniknęła z rynku.

To była trauma. Kiedy weszliśmy w spółkę z inną firmą i urządziliśmy już czwarty sklep, udziały naszych wspólników przejęła firma deweloperska. A potem nasz śliczny sklep sprzedała firmie Marks & Spencer.

A jednak nie zawiesiła Pani działalności i pod szyldem Hulanicki tworzyła nadal ubrania, kosmetyki i odkryła w sobie pociąg do projektowania wnętrz.

Zadziałał przypadek, zaczęło się od Ronnie Wooda, gitarzysty Stonesów, który poprosił mnie o zaprojektowanie wnętrza jego klubu w Miami Beach. W końcu sama przeniosłam się na South Beach w Miami.

Nie myśli Pani o emeryturze?

Co bym wtedy robiła? Hodowała kaktusy na Florydzie? Wyszła o mnie książka i świetnie się bawię (śmiech).

Podoba się Pani współczesna moda?

Myślę, że za dużo się teraz dzieje w modzie, za bardzo to jest szalone.

Jakaś rada dla młodych projektantów?

Wpierw trzeba nauczyć się techniki szycia. Bo dziś każdy od razu chce być znanym projektantem. No i głównie faceci projektują, więc należałoby dopuścić do tego dziewczyny.

Prawdziwa feministka!

Absolutnie, w stu procentach.

Ale i patriotka.

Tak, mam na lodówce naklejkę „I love Poland”, co jest prawdą. Polska mi się bardzo podoba, jest tu ogromna energia, ale nie wiem nawet, gdzie się w Warszawie urodziłam. Zostały mi tylko zdjęcia domu dziadków, który zbombardowano. Dziadek był wyjątkową osobą, zresztą tak jak wszyscy w rodzinie. Miał pierwszą w Polsce agencję turystyczną, moja ciotka, Halina Hulanicka, była świetną tancerką i żoną prezydenta Warszawy, a ciotka Zofia świetną pianistką. Byli zaangażowani w to, co działo się w Polsce.

Liczy się dla Pani bardziej przeszłość czy przyszłość?

Ważne jest tylko jutro. Można sobie pozwolić na odrobinę nostalgii, ale nie można żyć przeszłością.

Dlaczego nie zdejmuje Pani nigdy ciemnych okularów?

Nie lubię, jak patrzą na moje zmarszczki. Wpadam w depresję.

Ale sama Pani mówi, że nigdy nie wolno się poddawać.

W życiu tak jest, że zawsze za rogiem jest coś nowego. Nigdy nie wolno poddać się trudnościom, trzeba traktować je jako kolejne wyzwanie. Pewnego dnia już wszystko będę wiedziała, ale na razie za rogiem wciąż dużo się dzieje (śmiech).

Rozmawiała Elżbieta Pawełek

Reklama

Reklama
Reklama
Reklama