Reklama

Upadał, cierpiał, a potem się podnosił. „Na szczęście Pan Bóg puknął mnie w głowę i zmądrzałem”, mówił przed laty Krzysztof Krawczyk. Gigant sceny, śpiewał hity dla wszystkich pokoleń. Otarł się o śmierć. Kiedy niektórzy go pogrzebali, jego „Parostatek” płynął dalej. Uwielbiany artysta zmarł niespodziewanie, piątego kwietnia 2021 roku... Właśnie świętowałby 76. urodziny. Wciąż trudno pogodzić się z jego stratą... Jakie tajemnice skrywało jego życie?

Reklama

Tekst o Krzysztofie Krawczyku ukazał się w magazynie VIVA! w grudniu 2020 roku.

Tajemnice Krzysztofa Krawczyka

Zbigniew Wodecki mówił o nim: „Krzysztof Krawczyk? Ten chłopak urodził się do śpiewania”. Charyzmą, talentem, cudownym głosem podbił polską publiczność. Ludzie z branży mówili: „On jest taki jak my, tylko większy. Jego życie jest jak nasze, tylko on już to wszystko przeżył”. Nikt z artystów nie był tak blisko publiczności jak on. Zeskakiwał ze sceny i na oczach wszystkich całował panie po rękach, a panów w łysiny. Ciepły, otwarty, niepowtarzalny, człowiek legenda. Już takich prawie nie ma. Nie było dekady, żeby nie wypuścił hitów, takich jak „Mój przyjacielu”, „Chciałem być marynarzem” czy „Rysunek na szkle”.

W napięciu pracował nad ostatnim krążkiem „Horyzont”, jakby przeczuł, że coś wisi w powietrzu. I stało się, koronawirus zaatakował. Ale może dla wszystkich to lekcja pokory, dzięki której staną się wrażliwsi i lepsi, jak mówi Krawczyk. Dzięki pandemii zwolnił tempo i spojrzał wstecz. Co tam zobaczył? Faceta, któremu Pan Bóg dał głos i wypchnął na scenę, choć ojciec marzył, by syn został pianistą. Który dorabiał śpiewaniem na świętach 1 maja lub rewolucji październikowej, bo bywało ciężko. Który używał życia i śpiewał w klubach w Ameryce, a od poniedziałku do czwartku jeszcze z góralami układał dachówki za 350 dolarów tygodniowo. Zaznał sławy, zdrady, uwielbienia i szaleństw przypominających jazdę rollercoasterem. Niczego nie żałuje, chyba tylko tego, że tak wcześnie stracił ojca.

Czytaj też: Krzysztof Krawczyk był żonaty trzy razy. Szczęście odnalazł dopiero u boku Ewy

PIOTR FOTEK/REPORTER

Wieczne przeprowadzki

Można powiedzieć, że był szczęściarzem. Miał ciepły, kochający dom. Mama zawsze mówiła, że ze swoim talentem i artystyczną duszą był kopią ojca. „Po mnie jesteś tylko trochę upierdliwy”, śmiała się. Ojciec pięknie śpiewał barytonem romanse rosyjskie. Uwielbiali z bratem, kiedy na dobranoc czytał im Sienkiewicza. Zmieniał głos, raz był Zagłobą, raz Wołodyjowskim, więc zawsze błagali o więcej. Ale uwielbiali też podglądać za kulisami tancerki, kiedy grał w łódzkim teatrze Lutnia, bo był aktorem. Występował wcześniej z takimi sławami, jak Ludwik Solski czy Adam Hanuszkiewicz. Najgorsze były jednak częste przeprowadzki. Tej pierwszej – z Białegostoku do Poznania nigdy nie zapomni. Ojciec z kolegami targał do pociągu kredensy i pianino. Ładowali rzeczy przez okna, żeby zdobyć miejsce, do przedziałów wsiadało się przez okno. Ścisk, aż trudno było oddychać. To jedna z najgorszych podróży w jego życiu. A jedno z najsmutniejszych wspomnień?

Po śmierci ojca, kiedy jako 18-latek stał pod kuchnią jakiejś restauracji i chłonął nozdrzami zapach schaboszczaka, bo żyli w biedzie. Ojciec zachorował na nowotwór, przed samą operacją uciekł ze szpitala. Malował jeszcze meble w kuchni na biało i żartował przy ukochanej żonie: „Jak będziesz po mnie miała młodszego męża, to co on sobie o mnie pomyśli”. Krawczyk ciężko przeżył jego śmierć. Pomyślał, że Pan Bóg, który jest miłością, nie powinien mu tego zrobić: „Obraziłem się na Niego, zerwałem z kościołem. Rzuciłem się wir pracy, żeby zarobić na utrzymanie rodziny, bo mama wpadła w depresję po stracie męża i tak zostałem gońcem. A potem rzuciłem się w wir muzyki”.

PIOTR FOTEK/REPORTERTRICOLORS/East News

Samotny Trubadur

Karierę zaczął w Trubadurach. Nigdy nie zapomni pierwszego koncertu w łódzkiej Hali Sportowej, tuż po maturze. Śpiewali piosenki Beatlesów, a 12 tysięcy ludzi krzyczało co sił w gardłach: „Trubadurzy, Trubadurzy!!!”. Albo późniejszego występu: młodzież tańczyła, śpiewała, zapaliła pochodnie z gazet, aż w końcu interweniowała milicja. Wtedy strasznie pocili się na scenie w grubych kostiumach nakrytych peleryną. To była męka, dopiero później słynne stroje muszkieterów zaprojektował dla nich Szymon Kobyliński. Największe triumfy zespół grający na słowiańską nutę odnosił jednak w Związku Radzieckim.

Koncerty gromadziły 30-tysięczne tłumy, a Trubadurzy na scenę wchodzili z obstawą jak Beatlesi w Ameryce. „Czyste szaleństwo. Musieliśmy się jednak tłumaczyć, dlaczego śpiewamy po angielsku, co w państwie socjalistycznym było niestosowne. Wtedy próbowaliśmy robić w konia cenzurę, argumentując, że rock and roll i rhythm and blues to stare piosenki niewolników, śpiewane przeciw swym ciemiężcom”, wspominał Krawczyk w autobiograficznej książce „Życie jak wino”. Ryszard Poznakowski, szef Trubadurów i kompozytor, od początku przepowiadał mu solową karierę. Z jego utworem „Byłaś tu” rósł jak balon z koncertu na koncert. Zauważył, że kiedy śpiewa, dziewczyny sięgają po chusteczki i ocierają łzy… Po 10 latach odszedł z zespołu i został solistą. Ale samotny Trubadur, jak sam o sobie mówił, nie miał łatwo. Ze Stołecznej Estrady brał chałtury, jak leci, żeby przeżyć. Nie zapomni swoich występów w Kongresowej. Ale nie w wielkiej sali koncertowej, tylko w tej restauracji z fontanną. Przebierał się między zaparowaną kuchnią a tancerkami… Szczęśliwie pojawił się Wojtek Trzciński, który napisał dla niego wiele hitów, takich jak „Byle było tak” czy „Jak minął dzień”. „Koncert z okazji mojej złotej płyty z tymi przebojami graliśmy w Sali Kongresowej 18 razy, dzień po dniu. Kayah nie mogła w to uwierzyć…”, mówił Krawczyk.

Może bieda, której sam doświadczał, nauczyła go mieć wielkie serce. Nie potrafi przejść obojętnie koło potrzebujących. Z zagranicznych tras, zwłaszcza w NRD, gdzie dobrze płacono artystom, przywoził kolegom salami i słynne serki harceńskie. Andrzej Kosmala, jego przyjaciel i menedżer od 46 lat, wspomina to ze wzruszeniem: „»Przy mnie nigdy nie będziesz głodny«, mówił Krawczyk i słowa dotrzymał. Zawsze były restauracje, bankiety, golonki. O morzu alkoholu, którym umacnialiśmy naszą przyjaźń, nie wspomnę, bo to akurat nie było nic nadzwyczajnego w kraju, który pod koniec lat 70. przypominał bal na »Titanicu«. Przywoził moim dzieciom całe worki nowiutkich ubrań. Nieraz brał mnie do Domów Towarowych Centrum, żeby mi kupić koszulę. Z jego domu zawsze wychodziłem obdarowany jakimś garniturem czy modnymi butami”.

Czytaj też: Połączyła ich muzyka, a podzieliła zdrada. Halina Żytkowiak była gwiazdą Trubadurów i drugą żoną Krzysztofa Krawczyka

Amerykański sen

W branży nazywali Krzysztofa „Krawcem”. Nie bardzo to lubił, ale ranga ksywki wzrosła, kiedy w Ameryce pojawił się Lenny Kravitz. Ameryka dla jego pokolenia była tęsknotą, spełnieniem marzeń. W 1979 roku postanowił spełnić swój amerykański sen, który z przerwami trwał 10 lat. „I co tu dużo gadać, Ameryka odurzyła mnie, uwiodła i odrzuciła moje zaloty. Ale to był uniwersytet życia”, mówi. W Ameryce przeżył śmierć Krzysztofa Klenczona, rozpad małżeństwa z Haliną Żytkowiak, z którą razem śpiewał w Trubadurach, wypadek samochodu, w którym spłonęła jego aparatura muzyczna, trafił do… więzienia. To był zimny prysznic dla rozgrzanej głowy.

Śpiewał w słynnym polonijnym klubie Maryla Polonez w Chicago i wyszedł się ochłodzić z puszką piwa, ubrany estradowo, z futerkiem na ramionach. Kiedy pojawili się policjanci, grożąc mu za to piwo palcem, chciał im dać po 20 dolarów i po sprawie. Wtedy przekonał się, czym jest amerykańska policja. Wystrojony w futerko trafił do cuchnącej celi z Latynosami. Na szczęście na 24 godziny, bo zaczął tak głośno śpiewać, że zadrżał cały areszt. Wszystko zdarzyło się w polskiej dzielnicy z udziałem policjantów mówiących po polsku…

TRICOLORS/East News

Na smutek i przygnębienie najlepsza jest miłość kobiety, a Ewa spadła mu jak z nieba. „To nie był przypadek, że ją poznałem. Tylko Pan Bóg postawił tego anioła na mojej drodze, kiedy byłem bardzo samotny”, mówi. Dla Ewy też był to nowy etap. Nie zakochała się w nim od pierwszego wejrzenia; stała za barem w polonijnym klubie Cisza Leśna w Chicago, w którym Krawczyk śpiewał. Nie była zainteresowana starszym mężczyzną, formalnie będącym jeszcze w związku z inną kobietą. Właściwie to koleżanki umówiły ją z nim na pierwszą randkę, na którą włożyła czarny kombinezon i futerko z lisów. „Boże, jak staro wyglądasz w tym futrze!”, niemal wykrzyknął. „Zatkało mnie, aż zrobiłam się purpurowa, ale co się źle zaczyna, to dobrze się kończy”, wspominała w książce „Życie jak wino”. „Dojrzewaliśmy do tej miłości bardzo wolno”, mówi dzisiaj. „A potem już nie mogliśmy bez siebie żyć. Był silny i opiekuńczy, w jego ramionach czułam się bezpieczna. Mówił, że mam go o wszystko pytać, gdybym czegoś nie wiedziała. A teraz śmieje się, że uczeń przerósł mistrza”.

Boża edukacja

Życie jest kruche. Mógł stracić je, kiedy 28 czerwca 1988 roku brał zakręt pod Buszkowem i uderzył w drzewo. W tym samym miejscu wcześniej zabili się Bogumił Kobiela i żona Waldemara Baszanowskiego. „Uderzyłem twarzą w szybę, policzki były aż na ramionach i to wszystko z powrotem zostało złożone do kupy. Dali mi nową twarz, która nie do końca była moją. Żona po wypadku jak szalona wybiegła gdzieś w pole, ktoś ją złapał i uspokajał: »Dziękuj Bogu, dziewczyno, że żyjesz«. Mnie wynieśli na noszach”, wspomina. Wydawało się, że z tego nie wyjdzie, ale cuda się zdarzają. W tym dniu dyżur w bydgoskim szpitalu pełnił młody lekarz, Maciej Świtoński, też muzyk po średniej szkole muzycznej, fan Krawczyka. Przypilnował, aby pacjentowi starannie złożono szczękę i strzaskane biodro. A po 22 latach napisał dla Krawczyka piękną piosenkę „Horyzont”, promującą jego najnowszą płytę. „Nigdy tak nie cierpiałem, ale to była boża edukacja, bo stałem się innym człowiekiem”, mówił Krawczyk przed laty, kiedy robiłam z nim wywiad dla VIVY! „Ten wypadek przywrócił mi życie. Bóg puknął mnie w głowę, kierując mój samochód w drzewo. Już nie muszę szukać recept, jak żyć, bo je dostałem”.

Czy mógł zrobić większą karierę? „Byłem trochę naiwny, bo chciałem stać się dzieckiem Ameryki i miałem rozdartą duszę. Czesiu Niemen powiedział mi wtedy: »Krzysiek, do Ameryki to się jeździ, by zaczerpnąć świeżego powietrza, kupić sobie jakiś instrument muzyczny, ale wracać trzeba tam, gdzie ludzie nas kochają«. I posłuchałem Cześka”, wspomina Krawczyk. Mógł być wszystkim, co najlepsze w światowym show-biznesie. Miał trochę z Toma Jonesa, trochę z Elvisa Presleya, co nieco z Demisa Roussosa. Wydawało się, że Polska, a może i świat czekają na takiego wokalistę, jak mówi Andrzej Kosmala. Ale władzy w PRL-u nie zawsze było po drodze z Krawczykiem. W głosowaniu na najlepszych wykonawców w Opolu w 1986 roku prowadził do ostatniej chwili, a zwyciężył ktoś inny. Ktoś z KC podszedł potem do niego: „Panie Krzysiu, pan wygrał, ale nie mogliśmy do tego dopuścić, za długo nam pan zniknął z oczu”. Ale i tak Krawczyk triumfował, rok po powrocie z Ameryki zajął drugie miejsce. Nigdy nie dał się zaszufladkować, śpiewał rock and rolla, ballady, country…

Gigant sceny

Z obawy przed koronawirusem odwołał koncerty i zapowiedział, że kończy karierę. Po 55 latach na scenie, 122 wydanych płytach mówi: „Już nic nie muszę”. Nie musi konkurować na listach przebojów z młodzieżą, latać za ocean, by dorobić, czy przekonywać nieprzekonanych, że umie śpiewać. Dodaje jednak, że musi wierzyć w Boga, bo On wyznacza mu cel i drogę, szanować publiczność, dzięki której przetrwał najtrudniejsze chwile, chyba że usłyszy: „Panu już dziękujemy”.

Sprawdź też: Krzysztof Krawczyk Junior zamieszkał sam i zerwał kontakty ze swoją partnerką

Szymon Szcześniak/AF PHOTO

„Jest gigantem sceny, na której przetrwał ponad pół wieku. Kto wskaże innego polskiego piosenkarza, który współpracował z Krzysztofem Klenczonem i przyjaźnił się z Anną Jantar, a po latach wszedł do studia z Andrzejem Smolikiem, Goranem Bregoviciem, stanął na scenie z Andrzejem Piasecznym, Anią Dąbrowską czy Edytą Bartosiewicz?”, pytają autorzy filmu dokumentalnego „Krzysztof Krawczyk – całe moje życie”, Krystian Kuczkowski i Michał Bandurski. „Ten film jest o tym, że nie ma w życiu błędów, których nie da się naprawić, tylko wszystko musi odnaleźć swoje miejsce. Że przemijamy, ale ostatecznie najważniejsza jest miłość”.

„Jesteśmy razem od 36 lat, a on wciąż powtarza, że mnie kocha, proszę mi wierzyć”, mówi Ewa Krawczyk. „Żartuję, że artystą na scenie jest mój mąż, ale w domu artystką jestem ja. Krzysztof nie ma kaprysów gwiazdy i gdyby nie jego zdjęcia rozwieszone w domu, nie czułoby się, że mieszka tu ktoś sławny”. Fanów 74-letniego piosenkarza zelektryzowała jednak wiadomość, że przyjął sakrament namaszczenia. „Ludziom źle się to kojarzy, bo nie wiedzą, że można o niego poprosić w chorobie czy strapieniu. A mnie już kilka razy uratował życie”, zdradza Krawczyk. Czy naprawdę żegna się ze sceną? „Finiszując, nie wypatruję mety, będę walczył do ostatniego dźwięku”, mówi. „Jak Bóg da, to jeszcze wam zaśpiewam”.

Artysta odszedł 5 kwietnia 2021 roku. Trudno pogodzić się z jego stratą...

Czytaj też: Krzysztof Krawczyk Junior zamieszkał sam i zerwał kontakty ze swoją partnerką

Wojciech Olszanka/East News
Reklama

Krzysztof Krawczyk, Ewa Krawczyk, Studio Dzień Dobry TVN, 11.2010

Reklama
Reklama
Reklama