Broad Peak okazał się górą jego przeznaczenia. Czy Maciej Berbeka musiał na niej zginąć?
Poznaj niezwykłą historię wybitnego polskiego himalaisty
Wyjątkowy człowiek. Kochający mąż i ojciec. Wybitny polski himalaista, który jako pierwszy człowiek w historii przekroczył granicę 8000 metrów w Karakorum zimą. Maciej Berbeka zmarł na górze, która w jego życiu miała wyjątkowe znaczenie. Jego ciała nigdy nie odnaleziono. Czy musiał odejść? Dlaczego wrócił na górę, która okazała się jego górą przeznaczenia? Jak wyglądały ostatnie chwile jego życia? Na te i inne pytania odpowiedź może przynieść książka „Berbeka. Życie w cieniu Broad Peaku”, autorstwa Dariusza Kortki i Jerzego Porębskiego, której fragmenty prezentujemy.
Maciej Berbeka: himalaista, mąż i ojciec
Przyszedł na świat w Zakopanem jako syn Krzysztofa i Elżbiety Berbeków. Jego ojciec również życie związał z górami. Zmarł na skutek urazów i odmrożeń, których doznał w trakcie wypadku 18 marca 1964 r., w czasie zejścia z Dent d’Hérens w Alpach na granicy szwajcarsko-włoskiej. Syn Maciej miał wówczas niespełna 10 lat. Mimo tej tragedii, poszedł ślady ojca...
Mawiał, że wychowały go góry. Został ratownikiem TOPR-u, choć z wykształcenia był... artystą. Ukończył Wydział Wzornictwa Przemysłowego Akademii Sztuk Pięknych im. Jana Matejki w Krakowie. Później pracował jako nauczyciel w Państwowym Liceum Technik Plastycznych im. A. Kenara w Zakopanem. Uczył projektowania mebli. Maciej Berbeka swoim podopiecznym zawsze powtarzał, że mają być one nie tylko atrakcyjne wizualnie, lecz także użyteczne. Współpracował również z Teatrem im. S. I. Witkiewicza w Zakopanem jako malarz i scenograf.
Swoją przyszłą żonę poznaje na początku 1980 roku. Jest uważana za najpiękniejszą studentkę Państwowej Wyższej Szkoły Sztuk Plastycznych w Gdańsku. Tak twierdzi również jej mama. Na pierwszą randkę z Maciejem Berbeką Ewa Dyakowska idzie na... stary cmentarz. Wcześniej przyszły himalaista wręcza jej sztuczną różową gerberę. To była miłość od pierwszej wejrzenia. Gdy po raz pierwszy się spotkali, nie wiedzieli o sobie nic.
„Nagle na wysokości Poczty Głównej widzę, że idzie w moją stronę facet. Na jego widok nogi się pode mną ugięły [...] Patrząc mi w oczy, przechodzi obok mnie mężczyzna mojego życia. Wszystko trwa dosłownie chwilę. On patrzy na mnie, ja na niego. Powaliło mnie. Strzała Amora trafiła tak celnie, że nie mogłam złapać tchu. Minęłam go i chwiejnym krokiem z walącym sercem poszłam dalej, czując, że on się za mną ogląda”, wspominała żona himalaisty w książce „Jak wysoko sięga miłość”.
Maciej Berbeka i Ewa Dyakowska-Berbeka, dzień ślubu, 6. października 1984 roku
Maciej Berbeka zabiera ukochaną na randki w Tatry. To dla niej nie lada poświęcenie: nie lubi zimna i śniegu, na nartach jeździ bez wielkiej przyjemności. Ale może przebywać z mężczyzną swojego życia, więc jest szczęśliwa. Ślub cywilny biorą 27 września 1980 roku w Zakopanem. 25 grudnia na świecie pojawia się ich pierwszy syn, Krzysztof. To jedyne dziecko, które urodziło się tego dnia w szpitalu w zimowej stolicy Polski.
Ślub kościelny biorą cztery lata później, 6. października 1984 roku na Wiktorówkach. Wesele organizują na Rusinowej Polanie. Tego dnia Maciej Berbeka – wyjątkowo – ma na sobie garnitur. To jedna z niewielu okazji, by go w nim zobaczyć. Jego żona z kolei, poza tradycyjnym strojem, zakłada również własnoręcznie zrobiony sweter z owczej wełny.
Para doczeka się jeszcze czterech synów. 25 czerwca 1985 roku na świat przychodzi ich drugi syn, Stanisław. Później himalaista i jego żona cieszyli się jeszcze z narodzin Franciszka (listopad 1989 roku) oraz Jana (1998 rok). Mateusz zmarł krótko po porodzie. Żył zaledwie nieco ponad dobę.
Jak wspominała jego żona, byli zgodnym małżeństwem. Nigdy się nie kłócili, choć zdarzały im się ciche dni. Ale Ewa Dyakowska-Berbeka wiedziała, że największą miłością jej męża są góry. Nigdy o tym nie rozmawiali. Nie musieli. Wszystko było jasne i ukochana nigdy nie robiła wspinaczowi wymówek, gdy znikał na kilka miesięcy w związku z kolejnymi wyprawami...
Ewa Dyakowska-Berbeka z synami: Krzysztofem, Stanisławem, Franciszkiem i Janem, baza pod Broad Peak po 2013 roku
Maciej Berbeka z najmłodszym synem Janem, po 2000 roku
Maciej Berbeka a Broad Peak. Jedna wyprawa, która zmieniła wszystko
Zdobył 5 ośmiotysięczników. Dokonał pierwszych zimowych wejść na Manaslu (1984 z Ryszardem Gajewskim), Czo Oju (1985 z Maciejem Pawlikowskim) oraz Broad Peak (5 marca 2013 roku z Adamem Bieleckim, Tomaszem Kowalskim i Arturem Małkiem). Ta ostatnia wyprawa zakończyła się tragicznie. Maciej Berbeka i Tomasz Kowalski po zdobyciu szczytu nie zdołali wrócić do bazy na noc. Musieli biwakować w ekstremalnych warunkach., w tzw. strefie śmierci, około 7900 m. n.p.m. Berbeka był widziany jeszcze następnego dnia rano na ścianie pod przełęczą, prowadzącą do obozu szturmowego. Co stało się później? Tego nie wie nikt. Ciała himalaisty nigdy nie odnaleziono...
Maciej Berbeka zdobył również Annapurnę – nową, południową drogą (1981), zaś w 1993 roku wstąpił się na Mount Everest od strony chińskiej. Jednak to wyprawa z 1988 roku na zawsze zmieniła jego życie...
Wówczas to wraz z Aleksandrem Lwowem postawili sobie za cel zdobycie zimą K2. Niestety, fatalne warunki atmosferyczne im to uniemożliwiły. Postanowili zatem podjąć próbę wejścia na pobliski Broad Peak. Wydawało się, że tutaj mają o wiele więcej szczęścia. Zdarzały się słoneczne, spokojne dni.
6 marca 1988 roku Maciej Berbeka ogłosił, że osiągnął cel. Jako pierwszy w historii zdobył zimą ten ośmiotysięcznik. Radość była wielka, ale... szybko okazało się, że przedwczesna. Z racji ciemności i złych warunków pogodowych, nie zauważył, że wspiął się jedynie na przedwierzchołek Rocky Summit (8028 m. n.p.m.), niższy od właściwego szczytu o 23 metry. Wysokość ta miała kolosalne znaczenie w życiu Macieja Berbeki.
Gdy wraca do bazy, mówi, że zapomniał wziąć ze szczytu kamienie na pamiątkę. Jego koledzy mają już pewność, że nie osiągnął głównego celu. Tam bowiem leży tylko śnieg.
Nikt jednak początkowo go nie powiadamia o fatalnej pomyłce. Kulisy całej sprawy opisują w książce „Berbeka. Życie w cieniu Broad Peaku” Dariusza Kortki i Jerzy Porębski.
Kulisy wyprawy na Broad Peak 1988. Ona zaważyła na życiu Macieja Berbeki
„Andrzej Zawada, legendarny „Lider”, od razu musiał o nim pomyśleć. Maciek Berbeka jako jedyny na świecie miał przecież na koncie dwa pierwsze zimowe wejścia na ośmiotysięczniki. 12 stycznia 1984 roku, razem z Ryszardem Gajewskim, zdobywa Manaslu. To pierwsze wejście zimowe na ośmiotysięcznik bez dodatkowego tlenu, co zdaniem Reinholda Messnera było po prostu niemożliwe. Rok później, 12 lutego 1985 roku, Maciek z drugim Maćkiem – Pawlikowskim – jest na Czo Oju. Dlatego wśród polskich himalaistów nie było pewniejszego kandydata do zespołu narodowej zimowej wyprawy na K2. Zawada od lat o niej marzył.
Problemem były pieniądze. Szukał więc sponsorów, w kraju i za granicą. Już jesienią 1981, rok po tym, jak Wielicki i Cichy weszli zimą na Mt. Everest (dowodził oczywiście „Lider”), opowiada w Kanadzie o sukcesach Polaków w górach wysokich. Jeździ z odczytami: Montreal, Ottawa, Toronto, Calgary, Vancouver. Wszędzie pełne sale. Narodowy Kanadyjski Klub Alpejski zaprasza go do Banff. To narciarski kurort, jest miło. Zawada jeździ na nartach po szerokich, świetnie utrzymanych stokach, cieszy się z dopasowanych, wygodnych butów, doskonali technikę. Jak nie zjeżdża, namawia Kanadyjczyków na K2. Wyprawa mogłaby być polsko-kanadyjska. I sukces też wspólny. Trudny cel, wielka sprawa, sława. Kanadyjczycy dają się przekonać.
13 grudnia 1981 roku Zawada ma wracać do Polski. Tylko że wszystkie media trąbią: zamach na „Solidarność”, Wałęsa internowany, czołgi na ulicach, masowe zatrzymania. Stan wojenny! Nigdzie nie poleci, na razie nie zorganizuje też wyprawy na K2. W zamian kanadyjski urząd emigracyjny proponuje mu kartę stałego pobytu, kurs językowy i pieniądze na utrzymanie. „Starsi” emigranci zazdroszczą, bo dotąd nie było tak łatwo zostać w Kanadzie. Ale Zawada odmawia – w Warszawie została żona, znana aktorka Anna Milewska. Władze pewnie nie dałyby jej zgody na wyjazd z Polski. No i co z wyprawami w wysokie góry? W kraju ma już wydeptane ścieżki, tutaj musiałby zaczynać od nowa. Wsiada w samolot do Londynu, skąd pierwszym możliwym rejsem wraca do Warszawy. – Cóż to za porządki! Nie było mnie parę tygodni i już rewolucja? – rozradowany krzyczy do żony, która czeka w hali przylotów lotniska Okęcie.
Maciej Berbeka w Zakopanem, prawdopodobnie lata 70. XX wieku
Szybko zrozumie, że stan wojenny to nie temat do żartów. Wiosną 1982 roku udaje mu się wyrwać na kilka dni do Londynu, na konferencję o Himalajach. W hotelu pisze list do przyjaciół, którzy mieszkają w Afryce Południowej: „W Polsce sytuacja ponura, wszyscy są mocno przygnębieni. Nie wiadomo, co będzie dalej. Wyjechać za granicę można tylko służbowo, jak ja, lub jeśli się jest emerytem, i to tylko na zaproszenie rodziny. Żadnych listów wywozić nie wolno (...). Człowiek ciągle naraża się na chamstwo ze strony wszechpotężnych patroli milicji i żołnierzy. Zatrzymują ludzi na ulicy, każą otwierać torebki i teczki, sprawdzają kieszenie. Szukają ulotek i nie wiadomo czego. Samochody osobowe przeszukują dokładnie, potrafią zatrzymać 5-6 razy w ciągu dnia. Po godzinie milicyjnej, jak kogoś złapią, płaci się 5 tysięcy złotych i siedzi do rana w więzieniu – tak jest, kiedy ten ktoś pracuje, jeśli nie, wysyłają do obozu pracy na 50 dni.
Mogą każdego bez żadnego nakazu aresztować, pobić, chamsko nagadać i nawet nie można się odwołać, bo to stan wojenny. Do marca był w ogóle zakaz przejeżdżania z miasta do miasta. Ludzie wolą siedzieć w domach, żeby się na to wszystko nie narażać. Wszędzie kolejki, w sklepach brak wszystkiego, ceny rosną. Może trochę lepiej z żywnością, bo na kartki. Kwitnie czarny rynek. Bony towarowe po 400 zł – dolary trochę droższe. Kto ma samochód, dostaje przydział na 45 litrów benzyny na miesiąc. Telewizja nie do oglądania. Tępa propaganda. Aktorzy odmawiają występów. (...) Z PKO można jedynie podejmować bony. (...) Wszyscy zastanawiają się nad jednym – jak długo ten stan wojenny potrwa. Niestety, nie zanosi się na szybki koniec. W społeczeństwie wyczuwa się postawę biernego oporu, wielu angażuje się w małą konspirację – rozprowadzanie ulotek. Panie przenoszą nielegalne gazetki w... majtkach. Wszyscy pocieszają się dowcipami, niektóre dość posępne: słychać stukanie w nocy do drzwi: Kto tam? – Gestapo. – No, nareszcie!”.
Maciej Berbeka w trakcie wyprawy na Czo Oju, luty 1985
W kraju ponuro, biednie, ale mimo to dla Maćka Berbeki to zaskakująco dobry czas. W tych latach odnosi największe sukcesy: w przededniu ogłoszenia stanu wojennego zakopiańska wyprawa zdobywa Annapurnę ekstremalnie trudną, nową drogą na południowej ścianie. 23 maja 1981 na szczycie stają Maciek Berbeka i Bogusław Probulski. Potem są udane zimowe wyprawy na ośmiotysięczniki.
Wszystko ledwie parę lat po ślubie z Ewą Dyakowską. Mówi, że wiedziała, za kogo wychodzi za mąż. Pokochała himalaistę i nigdy nie próbowała ściągnąć go z gór. Co nie znaczy, że w jej życiu nie było strachu o Maćka. „Przez całe życie nie mogłam się do tego uczucia przyzwyczaić, bo też nie ma jak się do tego przyzwyczaić – opowiadała w książce Jak wysoko sięga miłość?. – Dlatego musiałam znaleźć jakiś wentyl bezpieczeństwa. Zawór, który nie pozwalał rozkręcać się emocjom. No i znalazłam”.
Praca, tyrka, harówka – to był „idealny zagłuszacz strachu” Ewy Berbeki. „Gdy Maciek wyjeżdżał, robiłam wszystko, żeby mieć mnóstwo spraw do załatwienia. Żeby ten strach przywalić prozą życia, przygnieść toną drobnych i mniej drobnych spraw, zasypać nimi każdą szczelinę, przez którą mogła wypełznąć mara”. Nie było trudno zapełnić sobie czas. W naznaczonych niedoborem wszystkiego latach 80. Maćkowi i Ewie rodzi się trzech synów: Krzysztof, Mateusz i Staszek. Mateusz żył niewiele dłużej niż dobę. To na razie jedyny mroczny cień, który pojawił się w tamtych latach w życiu Maćka. Dopiero wyprawa na K2 przyniesie kolejny.
Maciej Berbeka w bazie pod K2, 1987/88
Tymczasem u Zawadów kryzys. Anna rozdrażniona, w domu sprzeczki, wieczne napięcia. Andrzej częściej niż zwykle jeździ służbowo do Krakowa. Anna we wspomnieniach: „Może [jeździł] nie tylko służbowo – nie sprawdzałam, nie dociekałam; to były jego sprawy, możliwe, że krzyżowały się, poza mną, jakieś konkurentki?”.
Zawada nie ukrywa zniecierpliwienia. Pisze szkic artykułu: „Jak dotąd, poza Everestem, wszystkie ośmiotysięczniki czekają na swoich zdobywców. Powinniśmy jak najprędzej zorganizować kolejną zimową wyprawę na któryś z nich, nie wyłączając planów największego celu, jakim jest teraz drugi szczyt świata K2. Polacy mają do tego większe podstawy niż inni. Nie wolno nam trwonić sił i środków na drugoplanowe cele. Nie mogliśmy odegrać aktualnej roli przy zdobywaniu ośmiotysięczników latem, nie straćmy okazji zimą. Czas ucieka”. W styczniu 1983 roku zabiera Jacka Olka, którego poznał w Kanadzie, na rekonesans pod K2. Mają sprawdzić, czy zimą da się w ogóle dojść pod ścianę. Z hotelu w Skardu Zawada pisze do żony:
„Lepsze hotele zamknięte, nasz obskurny o pięknej nazwie Shangrila, bez ogrzewania (...). Trwają targi z tragarzami o stawki. Nie mają, niestety, śpiworów, spodni, materacyków. Śniegu jest niewiele, ale tubylcy uważają, że w ogóle jest strasznie i do bazy pod K2 iść nie można! Jednak jest paru, którzy się na to zgodzili, choć obawiają się niskich temperatur”.
Tragarze odprowadzają ich do wioski Dassu, potem towarzyszą jeszcze przez dziesięć dni i zostawiają. Dalej nie pójdą, bo to zbyt niebezpieczne. Zawada i Olek sami przedzierają się przez lodowiec Baltoro. Dochodzą na wysokość 4150 m. Pogoda się psuje, pada gęsty śnieg, jest go coraz więcej. Trzeba założyć rakiety, żeby się w nim nie zapadać.
Maciej Berbeka na K2, 1988 rok
Po powrocie z rekonesansu Zawada opowiada wszystkim o koźle górskim, który padł na lodowcu. Olek wyciął z niego kawał polędwicy na befsztyki. Smażyli je na kocherze.
„Nigdy nie jadłem tak pysznego mięsiwa, pachnącego naturalnie górskimi ziołami” – napisze we wspomnieniach. Ale kozioł to tylko anegdotka dla przyjaciół. Ważniejsze są wnioski z wycieczki: zimą można – choć nie bez kłopotów – podejść pod ścianę K2. Wyprawa jest możliwa. Co z tego, skoro na trzy kolejne podania o zgodę na zimową wspinaczkę władze Pakistanu odpowiadają twardo: nie! Ale Zawada uparty. Szuka sojuszników, przekonuje, pisze prośby. W końcu otwiera kopertę z ministerstwa kultury i turystyki Pakistanu. Pewnie znów odmowa. Czyta raz, drugi, nie wierzy.
„Zostałem upoważniony do poinformowania Pana, że rząd Pakistanu zdecydował się udzielić zgody na zdobywanie szczytu. Załączam szczegóły:
– ekspedycja międzynarodowa, polsko-kanadyjska
– nazwa szczytu: K2 – wysokość: 8611
–trasa: Rawalpidi-Skardu- (samolotem lub samochodem) -Shigar-Dassu-Askole-Korofon-Paiju-Urdukas-Concordia-Lodowiec Godwin Austen-szczyt K2, powrót tą samą trasą
– pozwolenie ważne od 15 listopada 1987 do 15 marca 1988
– liczba uczestników: 28”.
Zawada w szale organizacji, cały plan ma w głowie. Pierwszy problem – wynajęcie tragarzy. Pobieżnie oblicza, że do bazy trzeba będzie przetransportować 14 ton ładunku. Pakistan chce, żeby zimą płacić tragarzom podwójnie. Majątek! Decyzja: wyprawa zostanie podzielona na dwa etapy. Jesienią, kiedy jest taniej, pod K2 pojedzie pierwsza grupa, która rozbije bazę i popilnuje bagażu. W grudniu zmieni ją zespół, który będzie się wspinał na szczyt. Drugi problem – nawet dla Kanadyjczyków koszty wyprawy są zbyt wysokie. Muszą poszukać sponsora. Brytyjska firma Karrimor produkująca sprzęt sportowy, znana z doskonałych plecaków i mat do spania (stąd karimata), zgadza się wesprzeć himalaistów. Stawiają jeden warunek: do ekipy dołączy kilku Anglików. Ale trzon wyprawy to wciąż jednak Polacy. Zawada pod K2 zabiera najlepszych: zimowych zdobywców Everestu Krzysztofa Wielickiego i Leszka Cichego, zimowego zdobywcę Manaslu i Czo Oju Maćka Berbekę, jego towarzysza z Czo Oju Maćka Pawlikowskiego. Do tego Chrobak, Heinrich, Gardzielewski... Elita.
Maciej Berbeka w trakcie jednej z wypraw
Współpraca z Karrimorem się opłaca. „Jak przyszedł w paczkach sprzęt i ubrania, to wszyscy spadliśmy z krzeseł – wspominała Ewa Berbeka. – Po raz pierwszy widzieliśmy polary, goreteksy i termiczną bieliznę, nic więc dziwnego, że każdą rzecz dokładnie oglądaliśmy, macaliśmy, a nawet wąchaliśmy. To było jak odkrycie Ameryki! Termiczna bielizna, kalesony, koszulki, na to cienki polar, potem gruby, jedna kurtka, druga kurtka, puchy! Wszystko to, w co teraz ubrani są himalaiści i co jest normą! Ale wtedy był tysiąc dziewięćset osiemdziesiąty siódmy rok”.
U nas normą wciąż były flanelowe koszule, śpiwory i kurtki szyte przez utalentowanych rzemieślników z tego, co udało się zdobyć.
„Przez nasz dom przewinęły się całe hordy wspinaczy, którzy chcieli zobaczyć te cuda na własne oczy i dotknąć niebiańskich materiałów – opowiadała żona Maćka. – Zachwycały nie tylko faktura materiału czy lekkość strojów, ale i design. Bielizna była w kolorze turkusowym, a rzeczy na wierzch w różnych odcieniach fioletu połączonego z turkusową zielenią i szarością. To są kolory Nepalu, więc wszystko zdawało się przemyślane. Kolekcja stanowiła serię limitowaną, uszytą specjalnie na potrzeby wyprawy, i trzeba przyznać, że jak czterdzieści osób włożyło te stroje, to naprawdę robiło wrażenie”. Kłopot trzeci – w pierwszych dniach października 1987 roku Zawada formuje w Dassu jesienną karawanę (nie ma w niej jeszcze Berbeki) i wyjeżdża na chwilę do kraju. Kiedy wraca z trzonem ekipy, wszystko wydaje się im sprzyjać. W Pakistanie piękna pogoda, słońce pali, nie powinno być żadnych kłopotów. Ale zima nie zamierza czekać. Dopada wyprawę kilka dni potem. Urdukas zawalone śniegiem, nie da się dalej iść. Zawada prosi o wsparcie polską ambasadę. Prezydent Pakistanu Muhammad Zia ul-Haq posyła na pomoc wojskowe śmigłowce. To one zastąpią tragarzy i przetransportują sprzęt do bazy.
Tymczasem w bazie pod K2 śniegu tyle, że trzeba kopać tunele między namiotami. Inaczej niż pod Everestem osiem lat wcześniej. Tam też wiało, ale niebo było czyste. Tutaj z ciężkich chmur wciąż sypie gęsty śnieg. Potwornie zimno. Żeby dojść z namiotu do jadalni, często trzeba zakładać anorak, jak wysoko w górze.
– Mieszkańcy okolicznych wiosek wiedzieli, że wyprawie towarzyszy medyk, więc miałem pełne ręce roboty – opowiada Roman Mazik, lekarz wyprawy. – Pewnego dnia miejscowi zawieźli mnie do wioski, do kobiety chorej na płuca. Podałem jej antybiotyk, trochę się jej poprawiło, więc mąż podarował mi koguta. Nasz kucharz przywiązał go sznurkiem do namiotu i choć dostawał żarcie, chudł w oczach. Wyglądał strasznie, odmroził sobie grzebień, który zmienił kolor z czerwonego na czarny. Na dodatek przestawił mu się budzik i zaczynał piać już o czwartej. W końcu kucharz zlitował się nad nim i skrócił jego męki.
„Nie jest, jak mawiają górale, za cudnie – zanotował w pamiętniku Mirosław „Falco” Dąsal. – Nafty do kuchni wystarczy może na 4-5 dni, helikoptery, które mają dostarczyć niezbędny sprzęt i żywność, zajęte są innymi, ważniejszymi sprawami. W rejonie przełęczy Siachen doszło ponownie do krwawych starć pomiędzy dzielną armią Pakistanu a uzurpującymi sobie prawo do K2 i okolic najeźdźcami hinduskimi. Teraz wszystkie trzy helikoptery zaangażowane są w loty militarno-bojowe i nie interesuje ich nie wiadomo komu potrzebna, niechby i międzynarodowa, wyprawa”.
Myli się. Śmigłowce przylatują, a pakistańscy oficerowie chętnie odwiedzają bazę. Pytają o metody ochrony przed mrozem i chorobami. Chcą je wykorzystać w wojnie z Indiami. Poza tym nuda.
– Czasami robiło się okno pogodowe, ale nigdy nie trwało dłużej niż dzień, maksymalnie dwa – wspomina Krzysztof Wielicki. – W nocy były piękne gwiazdy, wszyscy szykowali się do wyjścia w góry, ale ta bajka szybko się kończyła. Ledwie udało się wbić w ścianę, znowu następowało załamanie. Wyjść było dużo, ale wiele z nich w dupówie.
Przy takiej pogodzie niewiele da się zrobić. Jeden obóz w miesiąc, na więcej nie można liczyć. Trzeba odreagować frustrację i nudę. Do „odreagowywania” Berbeka był zawsze pierwszy. Specyficzne, absurdalne poczucie humoru oraz śmiech i dowcip jako narzędzia komunikacji ze światem – to jego znaki rozpoznawcze. jego znaki rozpoznawcze. – Kanadyjczycy przywieźli foliowe torebki strunowe, które można było szczelnie zamknąć – wspomina Leszek Cichy. – W Polsce jeszcze takich nie było. Sikaliśmy do nich, klęcząc w śpiworze. Obozowa starszyzna, czyli Gienek Chrobak i Zyga Heinrich, uważała, że nie powinno się sikać w namiocie, tylko wychodzić. Ale w takie zimno? Zrobiliśmy więc z Maćkiem Berbeką napis: „Laboratorium Moczu” i udekorowaliśmy ich namiot kilkudziesięcioma napełnionymi i zamarzniętymi woreczkami z moczem. Oczywiście była awantura, ale skończyło się na śmiechu.
Na śmiechu musiało się kończyć, bo w bazie szybko wyczerpały się zapasy alkoholu. Zawada nigdy zresztą nie brał go zbyt dużo.
– Ale i na to były sposoby – wspomina Ryszard Gajewski. – Firma Inter Fragrance dawała na wyprawy jakieś pachnidła na spirytusie. Okropne, ale wypijaliśmy po nakrętce. Jakoś trzeba było przetrwać.
Maciek nigdy nie pisał listów z wypraw. Spod K2 też nie. Ale było radio. Monika Olszewska, matka Ewy Berbeki, wspominała, że jej córka była zadowolona, bo po raz pierwszy na bieżąco wiedziała, co się dzieje z mężem. Nie, to nie Maciek się z nią kontaktował. To Bogdan Jankowski wysyłał przez radio informacje dla polskich mediów. Były one również źródłem informacji dla rodzin himalaistów.
Za to Andrzej Zawada wysyłał do żony długie listy. Raczej mało optymistyczne. 14 lutego 1988 roku tak pisze do żony: „Jest bardzo ciężko, ludzie zaczynają być zmęczeni tym wyczekiwaniem. W ciągu 50 dni pobytu w bazie mieliśmy tylko 5-6 dni pogody. Co można zrobić w takich warunkach? Mamy założone tylko dwa obozy, z najwyższym poświęceniem. Chłopcy złapali różne odmrożenia. Czasami przeczekiwali potworne wichury po 2 i 4 dni w obozie I lub II. Mamy co prawda jeszcze dokładnie miesiąc przed sobą, ale czy ta pogoda się poprawi? Potrzebujemy 10 dni ciszy, żeby założyć obóz III i IV i zrobić chociaż jeden czy dwa ataki szczytowe. Nastrój wśród uczestników dobry, bardzo koleżeńska atmosfera, wszyscy się już poznali i myślą o jednym – jak zdobyć w tych warunkach K2. Wspinamy się w mieszanych zespołach – chłopcy dobrali się według kondycji i umiejętności, a nie według narodowości”.
5 stycznia Maciej Berbeka, Krzysztof Wielicki, Maciej Pawlikowski i Anglik Jonathan Tinker (bardzo się z Maćkiem zaprzyjaźnił, w 1993 roku wraz z nim zdobędzie Everest od strony chińskiej) rozbijają pierwszy obóz na wysokości 6100 m. Dopiero po miesiącu staje obóz drugi, 600 m wyżej. Przetrwa tylko jedną noc.
Zawada relacjonuje przez radio polskiemu ambasadorowi w Islamabadzie: 29 stycznia, po długim oczekiwaniu na pogodę, Leszek Cichy i Krzysztof Wielicki zdołali założyć obóz drugi na wysokości 6800 m. Przenocowali tam i zrezygnowali na drugi dzień z powodu bardzo złej pogody i silnego wiatru. Zabezpieczyli jak mogli namiot, w którym zostawili śpiwory i cztery butle tlenu. Do „dwójki” próbuje dotrzeć Maciek Berbeka. Wraz z nim idą Kanadyjczyk Pierre Bergeron i Maciek Pawlikowski. Nie wiedzą, że po obozie nie ma już śladu, choć namiot był obciążony butlami tlenowymi i przymocowany linami. Jednak nie wytrzymał naporu huraganowego wiatru.
Klną na czym świat stoi – to jeden z niewielu sposobów, jaki mają, żeby wyrzucić z siebie napięcie i stres. – Nie ma namiotu, dostaliśmy w dupę strasznie, wieje jak skurwysyn, ale co zrobić... – Maciek Berbeka relacjonuje kolegom w bazie. A potem zaczyna śpiewać: Poszła Karolina do Gogolina…. Zawada traci cierpliwość: – Dobra, dobra... Ale co z tym namiotem?
Berbeka: – Po pierwszym namiocie nie ma śladu. Został tylko czekan. – Ale mówisz poważnie czy nie? Coś tam sobie śpiewasz, a ja chcę wiedzieć – złości się Zawada. – Zostało mi tylko śpiewanie – odpowiada Berbeka. – Nie ma namiotu. Nie ma, kurwa, nic! Tylko ten czekan. Cichy stoi obok Zawady. Cieszy się i z dumą dopowiada: – To mój czekan! Berbeka, Bergeron i Pawlikowski planują przeczekać noc w trójkę w jednym namiocie, ale rano rezygnują. – I w ruki chałodna, i w jajca chałodna – informuje Maciek.
„Falco” też odpowiada żartem: – Jajca niektórym już niepotrzebne, ale ruki mogą się jeszcze przydać. Muszą wracać do bazy, lekarz opatruje im odmrożone palce stóp. Do góry ruszają kolejne zespoły, a Zawada robi dobrą minę do złej gry. Z bazy śle informacje, że jest nadzieja na zdobycie szczytu K2, i dopiero po powrocie przyzna dziennikarzom: „Warunki były tak ciężkie, że w pewnym momencie po prostu nie miałem serca wysyłać do góry kolejnych zespołów”.
Tymczasem pod K2 niewiele się dzieje, a himalaiści z mozołem zdobywają kolejne metry góry. W radiowych rozmowach z bazą nadrabiają humorem. Alek Lwow: – Pi*dzi strasznie, cztery razy bardziej niż tam u was na dole – melduje. – Musimy poczekać na słoneczko. Przepraszam, że tak niewyraźnie mówię, bo mam rybę w gębie.
Baza: – To już wszystko wiemy. A chociaż dobrą rybę wpier*alasz? – Najlepszą. Kilka dni potem Zawada pyta Andrzeja Heinricha o pogodę: – U nas w bazie jest jakieś minus pięć stopni, jakby odwilż. A jak na górze? Heinrich: – Huraganowy wiatr.
5 lutego Lwow melduje: – Wstaliśmy o wpół do siódmej, ale położyliśmy się z powrotem do śpiworów. Wiatr non stop. Pogoda tak beznadziejna, że nie znajduję słów, żeby ją opisać. Samopoczucie dobre, nastrój podły. Heinrich: – Wieje tak mocno, że można się udusić, a jak się odwrócisz od wiatru, to się próżnia robi i też się dusisz. Człowiek w panikę wpada. Naprawdę nie da się wspinać.
Lekarz wyprawy Michał Tokarzewski rozmawia z Alkiem Lwowem, który czeka w obozie pierwszym na poprawę pogody: – Siedzę w bazie w naszym „salonie”, dobrze sobie robię i czekam na ciebie, bo mi tutaj samotnie.
Lwow: – No widzisz, a ja nie mogę nawet ręki do śpiwora włożyć, bo muszę radiotelefon trzymać. Słyszałem, że wczoraj wychlaliście ostatnią butelkę napoju.
– Wypiliśmy połowę, ale bez specjalnych wrażeń. Jakieś to chyba, kurwa, oszukane było. Naprawdę, za dużo frajdy z tego nie mieliśmy.
Lwow rozżalony: – Tylko dlaczego ta frajda zawsze mnie omija? Już drugi raz się zdarzyło, że ja w górze dupę moczę, a wy tam sobie dogadzacie.
Tokarzewski: – Tutaj piździ jak skurwysyn, chałupką trzęsie, więc się spokojnie nastawiaj jutro na to, że schodzisz down.
– A w tej twojej skrzyni z medykamentami jest jeszcze coś ciekawego do wypicia albo chociaż do włożenia sobie w dupę?
– Poza jedną ampułką niczego nie ma.
– Masz na myśli te ampułki, które schowałeś w pudełkach po kawie?
– Ty, ty! Wara!!!
Lwow: – Czyli ani haszu, ani alkoholu, ani dziewczyn... To nic, to dobranoc.
Lekarz: – Aluś, ale dla ciebie na powrót to ja coś jednak mam.
– Tak, tak. Pewnie parę tych chusteczek higienicznych nasączonych spirytusem do wyssania.
– Blisko, blisko. Jak to mówią górale: „Ty to masz taką pizdę, co by mi się zdała”.
Lwow: – To od siódmej rano zapierdalam na dół.
Krzysztof Wielicki i Leszek Cichy wchodzą najwyżej – na 7200 m, pokonując tzw. Czarną Piramidę. Zakładają tam obóz trzeci. – Niesamowite – zauważy potem Wielicki. – Taką wysokość latem można osiągnąć w cztery dni. Nam zajęło to ponad dwa miesiące.
W bazie pod K2 jest mnóstwo czasu na rozmyślania. Najchętniej o domu, żonach, dzieciach. I o górach. Filozofię górską Zawady można łatwo opisać, bo mówi: „Uważam, że potrzeba wspinania tkwi głęboko w naszej psychice. Pokonać nieosiągalne to odwieczne wyzwanie”. O motywach: „Przez całą moją działalność górską traktowałem alpinizm jak sport, i to sport wyczynowy, związany z dużymi ambicjami uzyskiwania wyników. Ale na szczęście alpinizm nie jest tylko sportem. Jest to działalność niezmiernie bogata, tyle ma różnych stron, tyle różnych znaczeń. Jest jak życie. Jest to właściwie samo życie”. O cenie wspinaczki: „Nie potrafiłbym konsumować słodyczy cywilizacji, gdybym nie był przekonany, że w warunkach ekstremalnych potrafię zaryzykować własne życie. Nie umiałbym żyć bez tej pewności, że mogę rzucić wszystko, wrócić w góry i zrobić coś takiego, co nie ma żadnego związku z wygodnym, leniwym i bardzo nieciekawym życiem mieszczucha”.
O przeżyciach: „Ważne jest uczucie jedności z naturą ogarniające nas w czasie wspinaczki, uczucie zespolenia ze spokojem gór”. I jeszcze: „Alpinizm, mimo udogodnień technicznych, to wciąż kontakt z przyrodą nieskażoną cywilizacją i nieustanna walka, w której nie zawsze jest dane zwyciężyć człowiekowi”. O radości: „Nie wierzę alpiniście, który powie, że odczuwa radość z przebywania na tych wysokościach. Są to jednak warunki nienormalne dla człowieka, niezależnie od tego, czy się wspina, czy tylko przebywa na dużej wysokości. Ból głowy, mdłości, ciężkie sprawy. A mimo to... W końcu jest to sprawa właściwie intelektualna. Chodzi o realizację idei, którą ma się w głowie”.
Maciej Berbeka na Broad Peak, marzec 2013
A co o wspinaczce i górach sądził Maciej Berbeka? Nie prowadzi zapisków, z kolegami nie gada o takich rzeczach, woli żartować, żonie się nie zwierza. Rzadko też udziela wywiadów. W 1996 roku rozmawiał jednak z dziennikarzem „Gazety Wyborczej” Dariuszem Wołowskim. Nagranie trwało kilka godzin, ale po powrocie do Warszawy okazało się, że na taśmie są tylko szumy. Dziennikarz słowa Berbeki rekonstruował z pamięci:
– Po co tam idziemy? Mnie odpowiada najbardziej trywialne: „bo góry są”. Bywa tak, że nie potrafię wysiedzieć w domu, nosi mnie. Jest jakiś głód, chęć sprawdzenia, przeżycia. Na wysokości człowiek czuje się jakoś inaczej, nawet fizycznie. To dziwny stan. Wracając z Himalajów, czuję się odmieniony.
– W tym kraju przyjęło się mówić, że robi się coś dla czegoś – opowiada o Berbece Andrzej Dziuk, twórca i dyrektor zakopiańskiego Teatru Witkacego, z którym Maciek związał się w swoim nizinnym życiu. – Dla kraju, dla polskiego alpinizmu, rekordu. A jeśli się mówi, że coś robi się dla siebie, to najczęściej deprecjonuje ten wyczyn. A Maciek, mam takie poczucie, szedł w góry dla siebie. I to było w nim fantastyczne. Przy czym to „siebie” trzeba pisać dużą literą. To wielkie, ale przede wszystkim głębokie „ja” Maćka nie ładowało sobie prestiżu wspinaczką. W jego wspinaniu chodziło o pokorę i wiarę. To było coś poza racjonalnością. Nie należy tego definiować ani o tym dużo mówić. Maciek był człowiekiem ciszy. I w ciszy rzucał się w swoje pasje. Jak pracował, to w opętaniu, oddawał się bezgranicznie.
Ryszard Gajewski, jeden z najbliższych przyjaciół Maćka, całą jego górską filozofię zamyka w jednym zdaniu: – Powoli, ale skutecznie przeć do góry. Może dlatego Berbeka zgadza się pójść z Lwowem na Broad Peak.
Wielicki: – Nie wiem, jak to się stało, kto wymyślił ten Broad Peak. Czy to pomysł Zawady, Maćka Berbeki, Alka Lwowa? Dla mnie to było wariactwo. Nie mogliśmy wejść na K2, osiągnęliśmy 7200 m, a tu nagle dwóch ludzi wybiera się na górę ośmiotysięczną, na której wcześniej nie byli latem. A wszystko zaczęło się tak: 26 lutego Lwow po raz piąty schodzi ze ściany K2 do bazy. Towarzyszy mu wyczerpany Tinker. Lwow obliczy, że był to 90. dzień wyprawy i 64. dzień pobytu w bazie. Czas najwyższy na rozstrzygnięcia. Kalkuluje: jest dobrze zaaklimatyzowany, ale coraz bardziej wyczerpany zimnem, wiatrem i brakiem sukcesu. Zawada czuje, że przegrał z K2, wszyscy to czują.
A obok wznosi się Broad Peak, ośmiotysięcznik również nigdy nie zdobyty zimą. Pięknie widać go z bazy, pogoda na nim lepsza, wiatr rozpędza chmury. Droga na szczyt wydaje się łatwa. Zawada w sprawozdaniu dla „Taternika” napisał: „Alek Lwow zwrócił się do mnie, abym wyraził zgodę na jego samotny atak na Broad Peak. Znając jego predyspozycje psychiczne, uznałem ten pomysł za mało poważny. Już w fazie organizacji wyprawy miałem kłopoty z dołączeniem Lwowa do składu ekipy, bo groziła mu sprawa dyscyplinarna za dwukrotne naruszenie przepisów – wszedł bez zezwoleń na Lhotse i Czo Oju”.
Ale Lwow wie, że Zawada pragnie sukcesu. Na organizację wyprawy wydał majątek – wprawdzie nie swój, ale czuje odpowiedzialność za te ciężkie tysiące dolarów i miliony złotych. Nie może wrócić z pustymi rękami. Broad Peak? Pierwsze w historii zimowe wejście dokonane w Karakorum? Brzmi nieźle.
„Zastosowaliśmy perfidną metodę męczenia Andrzeja na zmianę” – wspominał Lwow. I dodaje, że to Berbeka po organizowanej przez Zawadę wyprawie na Czo Oju lepiej znał jego czułe miejsca. Maciek Berbeka powtarza więc „Liderowi”, że chce iść z Lwowem. Uważa, że zdobycie szczytu jest całkiem realne.
– Ale nie mamy zezwolenia – za każdym razem przypomina mu Zawada.
– Nasz oficer łącznikowy nie ma nic przeciwko, poprze nas – odpowiada Lwow.
Berbeka: – No to jak? Zawada w sprawozdaniu: „Kiedy Maciej Berbeka zgłosił chęć pójścia razem z Lwowem, wiedziałem, że decyzja jest przemyślana i odpowiedzialna.”
Zobacz też: Dlaczego Andrea Bocelli stracił wzrok? Smutna historia sławnego tenora
Maciej Berbeka w trakcie wyprawy na Broad Peak, luty/marzec 2013
– Sprinterskie wejście na Broad Peak? – Jan Piekarski, polski ambasador w Islamabadzie, upewnia się, czy dobrze słyszy. Zwykle jego rozmowy z Zawadą są nudne: co w bazie, kto choruje, kto w którym obozie, jak daleko do wierzchołka. Tym razem jednak zaczynają grać emocje. Piekarski jest stanowczy. Co to w ogóle za pomysł? Pozwolenie jest na K2. Mają zdobyć ten szczyt, żadna inna góra nie wchodzi w grę. Kropka. Ale z Zawadą nawet ambasador musi się liczyć. Tym bardziej że „Lider” chce sukcesu i nie ustępuje: – Po tylu dniach mamy [pod K2 – przyp. aut.] założone dopiero dwa obozy, o trzecim można nie mówić, w górze jest silny wiatr, a Broad Peak jest tuż obok, o 600 m niższy, więc w ten sposób chcielibyśmy się zabezpieczyć… Mam w tej chwili tutaj dwójkę bardzo silną, która jest zdecydowana wyruszyć. Chcieliby to zrobić w ciągu trzech-czterech dni.
Pomysł Lwowa i Berbeki zaskakuje też uczestników wyprawy. Andrzej Heinrich, już za życia jedna z legend himalaizmu, uczestnik niemal wszystkich najważniejszych polskich wypraw w góry wysokie, rozmawia przez radio z Mirosławem Dąsalem, który siedzi w obozie na zboczu K2. – Rozwścieczyła mnie wiadomość, że Andrzej załatwia zezwolenie na Broad Peak. Dąsal: – My też jesteśmy mocno zaskoczeni, może to gdzieś w kuluarach się wykluło? Heinrich: – Teraz, bracie, bez poręczówek iść tak na friko, bracie, na te załamania pogody, to jest cholernie niebezpieczne!
Berbeka i Lwow nie czekają na oficjalne pozwolenie. Rankiem 3 marca 1988 roku opuszczają na nartach bazę pod K2. Pogoda nie jest najlepsza, pada drobny śnieg. Szybko docierają na morenę lodowca, gdzie zwykle rozkładają bazy ekipy szturmujące Broad Peak. Zaczyna świecić słońce – dobry znak. Ale miękki śnieg lepi się im do raków, zapadają się po kolana. Do kitu z taką pogodą! O zmierzchu rozbijają biwak. Rano słuchają radiowej korespondencji między ambasadorem Piekarskim a Zawadą:
– Pozdrowienia od prezydenta Zia ul-Haqa, który dzwonił do mnie wczoraj za dziesięć dwunasta w nocy i pytał, co u was dobrego słychać – mówi Piekarski. Zawada: – Dziękujemy za pozdrowienia od prezydenta. Piekarski: – Wykorzystałem tę okazję, żeby oczywiście załatwić wam Broad Peak. Dzisiaj rano już formalnie jest pozwolenie! Wszystkie sprawy załatwione.
– Dzień dobry, panie ambasadorze – włącza się Maciek Berbeka. – Pozdrawiamy z wysokości 6000 m! Wspinaczka idzie sprawnie, drugi biwak zakładają na 6500, ostatni na 7300 m, na skraju pól lodowych, pod kopułą szczytową. Znowu świeci słońce, wspaniale! Ale tylko do zmroku. Po zachodzie mróz przenika do kości, nie pozwala zasnąć, zapiera dech w piersiach. Przed świtem zaczynają gotować wodę na herbatę, ale śnieg nie chce się topić. Najpierw długo ogrzewają zewnętrzne botki i ochraniacze, potem je zakładają. Wychodzą dopiero o 8.30. Późno. Na szczęście śnieg jest twardy, a pola lodowe dość łatwe do pokonania. Idą szybko.
Potem jest już gorzej. Śnieg staje się grząski, zapadają się, tempo gwałtownie spada. Jest już południe, a oni mają bardzo daleko do przełęczy między wierzchołkami głównym a pośrednim. Stamtąd na szczyt jeszcze dwie-trzy godziny! Zimowy zdobywca Everestu Leszek Cichy: – Mieliśmy w bazie lunetę, więc widzieliśmy ich dokładnie. Pogoda była dobra. Partner Cichego z Everestu, Krzysztof Wielicki, zdobył Broad Peak cztery lata wcześniej, latem 1984 roku, i to w ekspresowym tempie. Właściwie wbiegł na szczyt i wrócił w ciągu jednej doby. Teraz udziela wskazówek przez radio: – Na wysokości 6800 macie półkę, na której niektórzy zatrzymują się na biwak. A w zasadzie to wszyscy rozbijają namioty na 7200, pod kopułą szczytową, ale bardziej z prawej strony. I tam się z reguły zakłada obóz.
Berbeka: – A to jest na piargu czy na lodzie? Wielicki: – Na lodzie. Jak będziecie tam szli, radzę związać się liną, bo są szczeliny. Berbeka: – Czy tam jakichś strzępów namiotów można się spodziewać? Wielicki: – Na 7200 na pewno nie.
Następnego dnia Zawada od rana tkwi przy radiu: – Halo, halo! Jestem tak podniecony, że muszę z wami porozmawiać. Jak wam noc przeszła? Berbeka: – No nie najlepiej. Zasypało nas, bo wiało, ale żeśmy się wygrzebali trochę później o godzinę, niż planowaliśmy. No i drepczemy sobie. Mamy tu piękny widok, takiego widoku ja jeszcze nie miałem, słuchaj, Maszerbrum, Nanga Parbat, Ogre i tak dalej, i tak dalej. No same góry! Lwow: – Dotarliśmy na wysokość 7200, tam, gdzie się zakłada normalnie trzeci obóz. Z tego punktu planowaliśmy atak szczytowy.
Berbeka: – Nie ma lodu, weszliśmy na chujowy śnieg do połowy łydki i on nas przez co najmniej godzinę męczył. Jaki odcinek przeszliśmy? Cichy: – Oceniamy, że jesteście na 7650, może 7700, czyli macie około 200 m do przełęczy. Berbeka: – To optymistyczna wiadomość, bo nam się wydawało, że ugrzęźliśmy w tym śniegu zasranym. – Wygląda na to, że posuwacie się bardzo szybko, świetne tempo – uspokaja Cichy. – Krzysiek podpowiada, żeby ten malutki seraczek ominąć z lewej, a potem prosto na górę do przełęczy.
Ale nie jest tak prosto, jak mówią w bazie. Za serakiem drogę do przełęczy zagradza olbrzymia szczelina. Wydaje się, że to koniec marzeń o Broad Peaku. „Poczułem się zmęczony, zniechęcony i bezradny – wspominał Lwow. – Samo obejście szczeliny nie było problemem technicznym, ale wymagało sporo czasu”. Co robić? Lwow czuje, że nie jest dobrze. Nawet jeśli pokonają szczelinę i dojdą na szczyt, nie uda im się wrócić do namiotu przed nocą. Czeka ich biwak w śnieżnej jamie. Tylko że są w strefie śmierci, powyżej 7500 m. Człowiek zwykle jest w stanie tam przetrwać nie dłużej niż trzy, cztery dni. Potem może zdarzyć się wszystko: masywny krwotok, zator płuc, uszkodzenie mózgu. Szaleństwo.
Maciek nie był za dobry w skale, nie był finezyjnym wspinaczem, nie ta budowa ciała – mówi Ryszard Gajewski. – Był za to bardzo wytrzymały i mocny psychicznie. Dlatego tak dobrze czuł się zimą w wysokich górach, bo tam właśnie to jest kluczowe.
Berbeka staje na krawędzi szczeliny. Mówi do Lwowa, że trzeba iść dalej. „Trzeba? – wspominał później Lwow. – Bez przekonania ruszyłem w ślad za Maćkiem”. Berbeka znajduje zwężenie pod skałami, potem 300 m stromego podejścia przeciętego dwoma dwumetrowymi uskokami.
Na chwilę zatrzymaliśmy się – pisał Lwow. – Wypiliśmy po łyku z termosu, przegryzając kawałkiem prince polo. Bazę poinformowaliśmy, że kontynuujemy wspinaczkę. Powoli i z trudem przetorowałem jeszcze kilkadziesiąt metrów w parszywym śniegu. Potem na prowadzenie wyszedł Maciek i tak już pozostało”.
Maciek bardzo chce stanąć na Broad Peaku, więc idzie jak czołg. Lwow słabnie, zostaje w tyle. Berbeka przez radio prosi Zawadę: – Porozmawiaj z nim, bo on mi się tu łamie. – A co mu jest? – pyta kierownik. – Nie wiem, wolniej idzie i marudzi. Jakby co, to mam plan, że biorę linę, zapierdalam w górę i po jasności wracam – odpowiada Berbeka. – No jasne, szkoda byłoby zmarnować ten wysiłek – potwierdza Zawada.
Lwow czuje, że ma odmrożone nogi. Nie chce iść wyżej. – Andrzeju – mówi Zawadzie. – Chciałem ci zakomunikować, że decyduję się schodzić. – Ale co się dzieje, źle się czujesz? – Chciałbym zachować siły na zejście, a zaczynam już zauważać, że słabnę. Zawada: – Tak jak patrzymy w lornetce, to jesteście jakieś 80 m od przełęczy... – Tak, jesteśmy bliziutko tej przełęczy, tylko tam hula straszliwy wicher. Zawada: – To jaką decyzję podejmujecie? Berbeka: – Jeżeli moglibyśmy, to Alek by schodził, a ja bym szedł do góry. Powiedz mi tylko, która godzina. Zawada: – Wpół do czwartej, wpół do czwartej.
Berbeka: – Jeżelibym do piątej nie był na szczycie, to zawracam. Ambasador Piekarski słucha radiowej rozmowy w Islamabadzie. Zaniepokojony. Dlaczego Berbeka idzie sam? Zawada: – To niedobrze, jak się rozdziela zespół, ale co robić? Berbeka powiedział, że będzie szedł do góry do godziny piątej, więc sądzę, że nie ma szans, żeby osiągnąć wierzchołek. Chrobak z obozu na K2: – Nie puszczajcie Maćka, przecież tam jest trudny odcinek na grań! Biwak dla niego będzie niezwykle ciężki do przetrzymania, a potem zejście jest jeszcze. Zatrzymajcie go! Na tej wysokości to już człowiek dobrze nie myśli, jest zaprogramowany na szczyt.
Leszek Cichy: – Widzieliśmy, jak się rozdzielili, jak Maciek idzie na przełęcz, potem po grani, na widoczny z bazy Rocky Summit. Potem już nic. Lwow: „Schodziłem powoli i ostrożnie, co chwilę spoglądając w górę ku Maćkowi dochodzącemu do przełęczy. Namiot, do którego zdążałem, był zaledwie małym punktem daleko w dole. Gdy dotarłem do niego, zapadał zmrok, a wiatr szalał z pełną siłą. Załamanie pogody stało się faktem. Pozbawiony radiotelefonu mogłem tylko czekać. Dramat rozgrywał się poza mną, choć byłem jednym z jego uczestników. Dla Maćka, dla wszystkich kolegów w bazie i na stokach K2 oraz dla mnie – de facto odciętego od świata – zaczęły się godziny próby. Próby nerwów dla jednych, sił, doświadczenia i twardości dla drugich”.
Maciej Berbeka zda potem dziennikarzom suchą relację: „O godzinie 18 byłem na szczycie, tonąc we mgle”.
Mirek Dąsal, Mirek Gardzielewski i Krzysztof Wielicki grają w karty. – Kiedy schodząc, Maciek dał znać, że nic nie widzi, bo jest mgła, wieje i pada, ale że będzie schodził i szukał namiotu, zrozumieliśmy, że mogą być jaja – wspomina Wielicki. Nie wahają się. Całą trójką wyruszają z bazy na Broad Peak. Ci, którzy zostali, próbują dodać Berbece otuchy. Cichy: – Słyszę cię, Maciek. Słyszę. Baza słyszy. Schodź ostrożnie w dół, powoli, staraj się iść w tym samym kierunku, w którym żeś schodził. Czy jesteś odmrożony? – Nie czuję palców. – Jesteśmy na nasłuchu, trzymaj się, no!
Jacek Olek: – Dwa Mirki plus Wielicki idą do góry. Berbeka: – Nie czuję się najlepiej, ale muszę zejść. – A co z nogami? – Są drętwe. Cichy do ekipy ratunkowej: – Gdzie jesteście? Wielicki: – Jesteśmy pod ścianą, strasznie w dupę wzięliśmy, cholera, ta zamieć tu taka... Doszliśmy do kijków, są kijki pozostawione przez Alka i Maćka. Cichy przerywa: – Słuchaj, jest Maciek, wyłącz się, wyłącz! Berbeka: – Jestem znów w martwym punkcie, nic nie widzę. Nie wiem, gdzie iść. Zawada: – W końcu się trochę przejaśni, jak poprzednio...
„Ruszyłem w dół, żeby zdążyć przed nocą – relacjonował Maciek Berbeka po powrocie z Pakistanu. – Ale przyszło załamanie pogody. Zapadł zmrok, czekałem na księżyc, ale on wyjrzał tylko na chwilę przez ciężkie chmury. Nie wiedziałem, gdzie góra, gdzie dół. Zejście, które powinno trwać sześć godzin, przedłużyło się do 36. Koledzy myśleli, że już nie wrócę”.
Maciek utrzymuje łączność z bazą. Zawada pyta, czy ma coś do jedzenia. – Mam kilka cukierków! – Prosimy, łącz się co godzinę – błaga kierownik. Ale Maciek łączy się sporadycznie, co doprowadza Zawadę do szału. Kolejny seans dopiero rano. Maciek relacjonuje: – Wstałem, minąłem szczelinę, cały czas zapierdalam. Widoczność zerowa. Chyba się zgubiłem. – Nie widzisz śladów? – Wszystko zawiane.
Jest rok 1988, wiadomości nie rozchodzą się tak szybko jak dziś, nikt jeszcze nie słyszał o internecie, mediach społecznościowych, komunikatorach, Skypie. Jest tylko radio i teleks. W Polsce nikt więc jeszcze nic nie wie o zdobyciu przez Berbekę zimą Broad Peaku. Rankiem 7 marca do Ewy, żony Maćka, dzwoni Hania Wiktorowska. To główna sekretarz Polskiego Związku Alpinizmu, żywa legenda. Jej głos w słuchawce oznaczać może albo triumf, albo tragedię.
– Maciek wszedł na szczyt, ale jeszcze z niego nie zszedł – mówi. Ewa zamiera. Przecież to oznacza, że całą noc spędzi w strefie śmierci! Z każdą kolejną godziną jego szanse będą topniały. Dwie godziny później znowu Wiktorowska: – Jeszcze go nie ma i nie bardzo wiemy, co się dzieje, bo na górze rozpętała się burza.
Ewa Berbeka powie potem dziennikarzom: – Chodziłam dzień i noc, nie mogłam sobie znaleźć miejsca. Wszyscy myśleli, że Maciek nie żyje. To był moment, w którym chyba po raz pierwszy odczułam ciężar jego pasji. Dotarło do mnie, że naprawdę może się źle skończyć. Że mogę go stracić. To trwało wieczność. Klęczeliśmy i modliliśmy się o cud. Nasz najstarszy syn Krzyś miał wtedy siedem lat, a Staś trzy. Dwaj kolejni – Franek i Jasiek – mają się dopiero urodzić, za półtora roku i za ponad dziesięć lat.
Czytaj także: Bliźniaczki Woźnickie miały talent i sławę, jednak ich życie przerwała ogromna tragedia. Jakie tajemnice skrywały?
Maciej Berbeka na tle domu, 1989 rok
Lwow czeka na Berbekę w obozie na wysokości 7200 m. Potem napisze: „Wicher szarpał namiotem, widoczność nie przekraczała 20 m, padał śnieg. Maciek nie powrócił ani wieczorem, ani w nocy. Przez cały następny dzień zamieć nie słabła.
Po raz pierwszy w życiu byłem przekonany, że lada moment wiatr porwie mnie razem z namiotem i rzuci w przepaść. Przez dwie godziny bezsilny i przerażony przytrzymywałem stelaż rękami, całym ciężarem ciała przyciskając go do podłoża. Nigdy nie sądziłem, że istnieje uczucie, które można nazwać »obojętnym przerażeniem«. Zacząłem rozważać warianty ewentualnego samotnego zejścia. Szanse na szczęśliwy powrót Berbeki malały z każdą godziną. Dziwiłem się sam sobie, z jakim spokojem myślę o rzeczach tak dramatycznych czy wręcz tragicznych. Nie bałem się – pewnie dlatego, że nie ma strachu w ludziach pozbawionych wyboru. Byłem zdecydowany czekać jeszcze do następnego ranka, a potem ratować, co się da, czyli siebie”.Sytuacja wydaje się beznadziejna. Dwie noce w strefie śmierci, poza namiotem, bez picia, jedzenia, przy temperaturze dochodzącej do minus 40 stopni.
– Myśleliśmy tylko o tym, żeby zszedł, żeby się nic złego nie zdarzyło – mówi Cichy. I jeszcze: – To była pierwsza zimowa wyprawa w Karakorum. Gdyby doszło do wypadku, Pakistan pewnie zablokowałby możliwość zimowej wspinaczki, a my, zarażeni ideą przez Andrzeja Zawadę, chcieliśmy za rok czy za dwa wrócić pod K2.
O godzinie 18 leżałem już w śpiworze – wspomina Lwow. – Czekać – to było jedyne zajęcie, jakie mi pozostało. W pewnym momencie usłyszałem słaby krzyk, ale łomot ścianek zagłuszał, a zaciągnięty kaptur kurtki puchowej tłumił wszelkie dźwięki. Byłem pewien, że to halucynacja, może nawet początek szaleństwa – tyle się o tym czytało. Wyjrzałem z namiotu i poświeciłem w czarną otchłań zamieci. Nic. Nim jednak zdołałem dobrze ułożyć się na powrót w śpiworze, znowu usłyszałem wołanie. Tym razem w ciemności przez moment mignęło mi słabe światełko. Była 19, gdy Maciek niczym zjawa dotarł do namiotu. Bez słowa stanął w absydzie i czekał, póki nie ściągnąłem mu raków. Był bardzo wyczerpany”.
Berbeka doda, że światło Lwowa uratowało mu życie, bo w śnieżycy ledwo widział własne stopy, szedł na oślep i już zaczął skręcać w niewłaściwą stronę. Mały cud, bo niebo na chwilkę się przetarło i wtedy zobaczył światło latarki Lwowa, kontur namiotu.
– W jakim on jest stanie? – pyta Cichy przez radio. – Krótko powiedz, chociaż dwa słowa. Lwow: – Nie najgorzej jak na tyle dni. W bazie wybuch radości. Zawada: – Maciek, przekazujemy ci najserdeczniejsze życzenia i w ogóle ściskam cię mocno w imieniu wszystkich. Berbeka: – Dziękuję, Andrzeju, dziękuję. Także i dla Alka. Gdyby go tutaj nie było, to cienko, cienko by było.
Zawada: – No więc tam, w Polsce... Już cała Polska jest postawiona na nogi. Berbeka: – Najpierw trzeba poczekać, a potem stawiać. Zawada: – Wzywam grupę ratowniczą na Broad Peak. Wielicki: – Zaraz wychodzimy, lejemy ostatnią wodę do termosu, ubieramy się i wychodzimy. Lwow: – A my się prawdopodobnie koło 11 już wygramolimy… – Następnego dnia naszym oczom ukazał się najpierw Alek zjeżdżający na linie i jakiś czas potem Maciek schodzący bardzo powoli – wspomina Marek Dąsal. – Szliśmy tuż obok niego. Już się nie spieszyliśmy.
Wszyscy nocują w namiocie, który ekipa ratunkowa rozbiła w miejscu, gdzie zwykle urządzane są pierwsze obozy. Wielicki dociera tam pierwszy, z Lwowem. Mówi mu, że Maciek Berbeka wcale nie był na szczycie Broad Peaku. Wątpliwości pojawiły się tuż po tym, jak Berbeka poinformował bazę, że jest na szczycie. Zawada wpadł w euforię. Ale obok Cichego, który obsługuje radio w bazie, stał Krzysztof Wielicki. Coś mu nie pasowało. Berbeka meldował, że dotarł na Broad Peak pół godziny od ostatniego łączenia.
Za szybko. Cholera, on nie jest na szczycie, tylko na przedwierzchołku! Wielicki szepcze do Cichego: – To jest Rocky Summit. Rocky Summit. Ale nie powie tego na głos.
Czy Berbeka mógł się aż tak pomylić? Z Rocky Summit na szczyt Broad Peaku jest niecała godzina drogi. Pisał o tym Kurt Diemberger, jeden z czwórki pierwszych zdobywców szczytu, jeszcze w 1957 roku: „Po południu docieramy na 7800 m, pomiędzy środkowym a głównym wierzchołkiem. Tempo pięć oddechów na krok. Męczarnia, idziemy na sile woli. Jest osiemnasta i wraz z Marcusem [Schmuckiem] staję na szczycie Rocky Summit. Rozglądamy się i grań szczytowa pod nami opada łagodnie w dół i znów się wznosi. Właściwy szczyt, wyższy o 15-20 m, oddalony jest jeszcze o godzinę drogi! Jest zbyt późno na atak, musimy się wycofać”. Tamtego dnia Diemberger, wracając ze szczytu, spotkał pod Rocky Summit Hermanna Buhla. Wszedł z nim ponownie na wierzchołek.
Berbeka o tym zapomniał? Ryszard Gajewski tłumaczy: – Nie wiedział! Maciek przygotowywał się do wyprawy na K2. Nie znał topografii Broad Peaku. Przecież wtedy nie było Google’a, nie dało się ściągnąć map i zdjęć, żeby sobie w bazie wszystko dokładnie pooglądać. Zawada też nie informował Berbeki, że to dopiero Rocky Summit. Próbował za to go uspokajać: – Nie jest tak późno, jeszcze się nie przejmuj. Jak się czujesz?
Berbeka: – W miarę dobrze, gdyby dalej wiało, to kopię jamę. Zawada: – Zrób zdjęcia. Ale Maciek nie miał siły, żeby robić zdjęcia. Po Wielickim i Lwowie do namiotu rozbitego przez ratowników wchodzi Maciek Berbeka asekurowany przez Dąsala i Gardzielewskiego. Przygotowują się do snu, gdy Maciek mówi: – Zapomniałem zabrać kamienie ze szczytu na pamiątkę. Wielicki szepcze do Lwowa: – Mówiłem? Kamienie są tylko na przedwierzchołku. Na szczycie głównym jest wyłącznie śnieg.
9 marca tuż przed południem wszyscy są już w bazie. Na Maćka czeka śmigłowiec, ma go zwieźć do szpitala w Skardu. Tragarze zakładają mu naszyjnik z rupii i dolarów. To taki wysokogórski wawrzyn. I wtedy powstaje najsłynniejsze zdjęcie tamtej wyprawy. Wieniec jakby ciążył Maćkowi, ciągnął go ku ziemi. Opiera się ciężko na kijach. Na jego twarzy dziwny grymas: radości i bólu jednocześnie.
Koledzy obściskują Maćka, drzwi helikoptera się zatrzaskują. Tyle. Nikt nie mówi o żadnych wątpliwościach. Ani słowa. Dlaczego nikt mu nie powiedział? Po co Zawada zameldował, że polsko-kanadyjska wyprawa odniosła sukces? I że znany himalaista Maciej Berbeka stanął na Broad Peaku? Trzecim ośmiotysięczniku zdobytym przez niego zimą. Absolutny rekord świata!
Dlaczego koledzy nie powiedzieli Maciejowi Berbece w 1988 roku, że nie zdobył Broad Peaku?
1988 rok, Islamabad. Po wyjściu ze szpitala Maciek Berbeka zatrzymuje się w rezydencji polskiego ambasadora Jana Piekarskiego. Przez pierwsze dwa dni nie wychodzi z pokoju.
– Był w jakiejś chwilowej depresji, więc zanosiliśmy mu na górę posiłki – opowiada Piekarski.
– Potem zaczął się otwierać. Mówił, że strasznie się boi wrócić do Zakopanego. Nie chciał się pokazywać żonie w tym stanie. Ledwie chodzi. Ma czarne palce. Bandażuje stopy, które z trudem mieszczą się w skarpetkach.
– Poza tym Maciek nosił w sobie jakiś rodzaj poczucia winy – dodaje Piekarski. – Teraz myślę, że wiedział, iż nie był na głównym wierzchołku, ale nie przyjmował tego do wiadomości.
Ryszard Gajewski: – Bzdura, nic nie wiedział. – Był absolutnie pewien, że stanął na szczycie. Mówił mi, że się tam nawet położył – potwierdza Paweł Rymarz, przyjaciel Maćka.
Prezydent Zia ul-Haq zaprasza na przyjęcie. Chce uczcić pierwsze zimowe wejście na ośmiotysięcznik w Karakorum. Wszyscy świętują z Maćkiem, ale wciąż nikt głośno nic nie powie. Szepczą po kątach. W samolocie do Polski Zawada ani słowa o wątpliwościach. Pozostali też milczą jak zaklęci.
Ewa czeka na męża w hali przylotów Okęcia. Stoi z synami, obok niej Wanda Rutkiewicz i mnóstwo dziennikarzy. Wspomina: „Trzaskają flesze, słychać pokrzykiwania, oklaski i nagle w wyjściu pokazuje się Maciek. Idzie w takich dziwnych kapciach, powłócząc nogami. Opiera się o wózek z bagażem, dzięki temu jest w stanie zachować pion. Dostrzega nas w tłumie i skręca w naszą stronę, ale ledwo zdołał się z nami przywitać, gdy nagle wyrósł przed nim jakiś ekspert PZA i natychmiast rozpoczął dochodzenie: »Gdzie wszedłeś? O której byłeś? Co widziałeś? Mam nadzieję, że masz zdjęcia? Czekam na nie«. Nawet na obiedzie u przyjaciół cały czas go dręczył. Pytał, doprecyzowywał, chciał znać wszystkie szczegóły. Zadawał pytania z nutą niedowierzania w głosie. Było tak nieprzyjemnie, że w pewnym momencie ktoś rzucił: »Czas to skończyć!«”.
Ale Maćkowi wciąż nikt nic nie mówi. Kilka tygodni później w drugim numerze pisma „Taterniczek” z 1988 roku ukazuje się artykuł Alka Lwowa pod tytułem „Zwyciężyć znaczy przeżyć”. Maciej Berbeka czyta, że „w rzeczywistości wszedł na tzw. przedwierzchołek Broad Peaku (8030 m n.p.m.). Jest on niższy od głównego zaledwie o 17 m [w rzeczywistości Broad Peak ma 8028 m n.p.m. i jest wyższy o 23 m – przyp. aut.], lecz odległy od niego aż około godziny wspinaczki eksponowaną granią. Ta godzina więcej mogłaby po prostu Maćka zgubić. Może więc dobrze się stało, że nie zorientował się w swej pomyłce?”.
– Ktoś musiał to zrobić, prędzej czy później by to wypłynęło, bo o tym fakcie wiedzieli wszyscy z wyjątkiem Maćka – tłumaczył się potem Lwow.
Po paru latach doda: „Alpinizm nie ma sędziów, na przestrzeni lat ukształtowała się niepisana zasada, że oświadczenie alpinisty jest emanacją prawdy i nawet nie trzeba mieć konkretnych dowodów, żeby komuś zaliczyć szczyt, jeśli oświadczył, że na nim był (...). Generalnie obowiązuje domniemanie prawdomówności. Ta piękna zasada rzadko kiedy jest jeszcze stosowana w innych obszarach ludzkiego życia, zatem pielęgnowanie czystości stylu w sporcie alpinistycznym powinno być oczkiem w głowie nas wszystkich”.
Berbeka jest w szoku. Nie może darować kolegom, że mu nie powiedzieli. Nie rozumie dlaczego.
– Straszliwie to przeżył – wspomina Paweł Rymarz. – Najbardziej się bał, że ktoś mógłby pomyśleć, że jest częścią tej mistyfikacji. Że jest kłamcą.
Po artykule Lwowa obejrzał zdjęcia i przyznał, że był tylko na Rocky Summit. Potem w wykazach swoich przejść zawsze pisał Broad Peak, w nawiasie Rocky Summit. Miał żal do Lwowa o ten artykuł, ale z drugiej strony był mu wdzięczny za uratowanie życia. O Alku Lwowie mówił Rymarzowi: „Mieliśmy tylko jedno radio, zabrałem je ze sobą, więc nie mieliśmy ze sobą łączności. Alek nie wiedział, gdzie jestem, nie powinien na mnie czekać, a zaczekał”.
A co z innymi? Mogli mu powiedzieć, ale woleli milczeć. Przyjaciele, kur*a.
Sprawdź również: Maria Pakulnis o śmierci męża: nieraz zdarzyło mi się w bólu wykrzyczeć: „Jak mogłeś mnie z tym zostawić?!”