Reklama

Zaledwie rok temu rozmawialiśmy z Izabelą Janiszewską o jej powieściowym debiucie "Wrzask". Dziś gotowa jest już trzecia część kryminalnej trylogii, a autorka, wcześniej związana z dziennikarstwem prasowym i telewizyjnym, zdążyła już zyskać grono wiernych czytelników. Bestsellerową trylogię o poszukiwaniach komisarza Wilczyńskiego i reporterki Larysy Luboń zamyka "Amok", opowieść o tym, że przeszłość nigdy nie umiera, a najbardziej ściga nas to, przed czym chcemy uciec.

Reklama
mat. prasowe

Książka ukazała się nakładem wydawnictwa Czwarta Strona i już znajdziecie ją na półkach księgarni. Zastanawiacie się, czy błyskotliwy kryminał to propozycja dla was? Przeczytajcie rozmowę z autorką, która ukazała się w magazynie "Viva!" oraz fragment jej najnowszej powieści.

Izabela Janiszewska - wywiad

Jak to możliwe – napisać w ciągu roku trzy bardzo dobre powieści kryminalne, będąc jednocześnie mamą dwóch małych chłopców?

W moim przypadku pisanie wynika z pewnego rodzaju głodu, potrzeby opowiadania historii, które nieustannie do mnie wracają. Pierwszą książkę „Wrzask” pisało mi się najłatwiej, bo nosiłam ją w sobie przez wiele lat. Dwie następne „Histeria” i „Amok” były już trochę większym wyzwaniem. Kiedy dzieci są w przedszkolu, siadam przy biurku i maksymalnie ten czas wykorzystuję. Wymaga to ode mnie dużej samodyscypliny, determinacji i elastyczności, bo czasem coś się wydarzy i na przykład przez tydzień mam na głowie dwójkę skaczących, biegających, bardzo energetycznych chłopców. Wtedy jedyne, co mnie ratuje, to element zaufania do życia i wiara w wewnętrzną równowagę. Powtarzam sobie, że na wszystko jest czas, teraz najwyraźniej mamy być razem. Bywa, że całym ciałem jestem w obowiązkach domowych, a głowa intensywnie pracuje nad powieścią, ale szybko staram się wracać na ziemię, bo relacje z bliskimi są najważniejsze.

To łatwe, gdy nagle ze świata psychopatów trzeba się mentalnie przenieść do pokoju dziecięcego?

Ja raczej myślami nie zagłębiam się w strasznych scenach. W moich książkach nie ma brutalności, nie ma sytuacji, w których leje się krew. Rozmyślam raczej o tym, co powoduje, że ktoś zachowuje się w określony sposób. Badam motywacje w sferze psychologicznej. Wyobrażam sobie, co ktoś czuje w różnych sytuacjach. Moi bohaterowie to nie są jacyś wynaturzeni ludzie. To jesteśmy my. Normalni ludzie, którzy pod wpływem bardzo trudnych doświadczeń i niewywrzeszczanych krzywd nie poradzili sobie z ciężarem, który na nich spadł. W moich myślach jest raczej współczucie i zrozumienie, niż okrucieństwo.

Przez lata pracowała pani jako dziennikarka. Bohaterka pani książek Larysa Luboń jest do pani podobna?

Rzeczy, w które wierzy Larysa, to są też moje przekonania. Tak samo jak ja, ona również jest wielką przeciwniczką obłudy i hipokryzji. Zdecydowanie opowiada się za prawdą, choćby była trudna i smutna. Różni nas natomiast to, że Larysa jest w większym stopniu outsiderem, jest też dużo odważniejsza ode mnie. Ja na wiele rzeczy, które ona robi, bym się nie odważyła. Dałam jej jednak dużo własnego dziennikarskiego doświadczenia jeszcze z czasów, gdy pracowałam w telewizji. Jej spotkania ze sponsorami płacącymi młodym kobietom za seks, jej sposób poszukiwania informacji czy jej rozmowy w redakcji to często sytuacje bliźniaczo podobne do tych, jakie ja przeżyłam. Podarowałam jej też odrobinę mojego idealizmu. Ale ja nie trenuję boksu ani nie mam ogolonej na łyso głowy. Nie jestem też równie przebojowa.

Zuza Krajewska / Warsaw Creatives

We wszystkich swoich książkach nawiązuje pani do sytuacji, które naprawdę miały miejsce?

Tak. To nie są książki reportażowe, ale opisana we „Wrzasku” historia chłopca przez lata więzionego przez rodziców w mieszkaniu za regałem jest prawdziwa, to wydarzyło się w Łomży. Autentyczne są też wszystkie wątki dotyczące przemocy psychicznej wobec dzieci przedstawione w „Histerii”. Kryminał w moim wykonaniu to mówienie o rzeczach, które wszystkich nas dotykają, ale nie potrafimy o tym ze sobą nawzajem rozmawiać. Wiele osób pisało do mnie, że mocno przeżyli lekturę moich książek, długo je pamiętali, a nie do końca rozumieli, dlaczego. Myślę, że to wynika z tego, jak wiele doświadczeń, o których piszę, jest dla nas wspólnych. Literatura może być wyzwalaczem różnych emocji, trochę nas od nich uwalniać, trochę skłaniać do refleksji. Oczywiście jest rozrywką, ale moją intencją, może nawet misją jest to, by w każdej powieści gdzieś pod spodem było coś ważnego. Rynek książek zalewa tak wiele tytułów, że po co miałabym dorzucać kolejną stertę kartek na ten stos? Jeśli już coś tam kładę, i daję temu całą swoją energię, swoje myśli, swoje zaangażowanie, to chcę, by to było coś, co stworzy jakąś nową płaszczyznę porozumienia, wywoła rozmowy i pozwoli spojrzeć na pewne zagadnienia z innej perspektywy. Dla mnie te książki są formą dialogu z ludźmi.

I to jest często rozmowa na temat zła, które dotyka kobiet.

Kobiet, ale też w ogóle osób bezbronnych. Nurtuje mnie pytanie, jak to się dzieje, że jesteśmy jacy jesteśmy. Co powoduje, że niektórzy z nas są skłonni robić okrutne rzeczy? Że jednych z nas traumy zniszczą i naznaczą na całe życie, a inni się z tych samych lub podobnych doświadczeń otrząsną i będą żyli zdrowo, szczęśliwie, normalnie, i nie pozostanie na nich ślad? Aspekt psychologiczny jest dla mnie zawsze ważny. Jak się analizuje informacje dotyczące słynnych morderców, gdy psychologowie robią badania na temat ich przeszłości, to bardzo często źródło tego, kim się stali, pochodzi z domu, z zaburzonych relacji z najbliższymi, z ojcem, z matką.

Co możemy powiedzieć o „Amoku”, żeby za dużo nie zdradzić?

„Amok” jest o tym przede wszystkim, że im bardziej staramy się o czymś zapomnieć, tym bardziej to będzie nas ścigało i nigdy nas nie opuści. Sprawy upychane po kątach pęcznieją, narastają i potem atakują ze zdwojoną siłą. Trzeba coś z nimi zrobić, by zniknęły z naszego życia. Inna myśl, która mi towarzyszyła, to że nie ma czynów bez konsekwencji. Nie ma możliwości, by popełniać złe rzeczy i żeby to pozostało bez echa. Każda nasza decyzja czymś skutkuje. Świadomość tego powoduje – przynajmniej u mnie – poczucie odpowiedzialności za swoje czyny. Jestem ciekawa, jak czytelnicy przyjmą „Amok”, bo zdecydowałam się w nim na pewien odważny ruch, o którym nie mogę teraz więcej powiedzieć, by nie zepsuć przyjemności czytania. Myślę jednak, że zrobiłam coś, na co niewielu autorów miałoby odwagę.

"Amok" Izabeli Janiszewskiej - fragment

Od strachu gorsi są tylko ludzie, którzy lęk innych wykorzystują do własnych celów. Ta myśl towarzyszyła kierowcy czarnego ducati panigale, którego koła z chrzęstem wtoczyły się na podjazd domu przy alei Księcia Józefa Poniatowskiego. Wczesnogrudniowa aura sprawiała, że spod dywanu poskręcanych, suchych liści wystawały pojedyncze, zielone jeszcze kępki trawy. Komisarz Bruno Wilczyński ściągnął kask, odsłaniając zarumienioną twarz i zwichrzone włosy. Otarł z czoła drobne krople potu i ciężko westchnął.

Kto to słyszał, żeby temperatura o tej porze roku przekraczała dziesięć stopni, pomyślał, choć tak naprawdę przyczyną jego stanu nie była pogoda, ale złość. Paląca trzewia i dzika. Mimo iż od kilku skrzyżowań próbował uspokoić emocje, nie zdołał okiełznać narastającego gniewu. Powietrze gryzło go w nozdrza duszącym zapachem palonej na sąsiedniej posesji gumy, a miarowy szmer ruchu ulicznego, zamiast odprężać, wzmagał niepokój.

Godzinę wcześniej Bruno dowiedział się, że rodzina jego koleżanki z komendy, Sylwii Konopackiej, zgłosiła zaginięcie policjantki. Dziewczyna od kilku dni przebywała na urlopie, a tego ranka zamierzała wsiąść w samolot linii Lufthansa i razem ze swoim partnerem oraz jego dziećmi polecieć na upragnione wakacje do Bangkoku. Tyle że zniknęła. Nie dojechała na lotnisko, nie było jej w domu, a telefon aspirantki pozostawał wyłączony. Już samo to wystarczyło, by Wilczyńskiego ogarnęły złe przeczucia, ale gdy odkrył, że informację o zaginięciu przekazał funkcjonariuszom chłopak Sylwii, Jacek Lewicki, dotychczasowe obawy zamieniły się w pewność, że wydarzyło się coś bardzo złego.

Komisarz tropił mężczyznę od dłuższego czasu i choć wiedział o nim niemal wszystko, to Lewicki nieustająco wyprzedzał go o kilka kroków. Niczym duch, który nie zostawiał żadnych śladów. Fascynowało go manipulowanie ludźmi, doprowadzanie ich do obłędu i niszczenie. Karmił się strachem. Potrafił doskonale wyczuć słabe punkty drugiego człowieka, a następnie grał na nich z pasją wirtuoza. Wilczyński nigdy wcześniej nie spotkał osoby o tak imponującym umyśle, a zarazem o duszy równie głęboko przesiąkniętej złem. Gdyby nie miał świadomości tego, kim naprawdę był Jacek i ilu zbrodni się dopuścił, być może nawet czułby dla niego podziw. Teraz jednak odnajdywał w sobie tylko gniew.

Policjant zacisnął szczęki, co nadało jego rysom srogi wyraz. Kątem oka dostrzegł dwóch chłopców grzebiących patykami w ziemi tuż przy ogrodzeniu, po wewnętrznej stronie posesji. Nie od razu rozpoznał w nich synów Lewickiego, ale gdy bliźnięta rzuciły mu zimne, pełne wyrzutu spojrzenia, zrozumiał, kim są i dlaczego z taką furią dźgają kijami wyłysiały trawnik. On też byłby zawiedziony i zły, gdyby w ostatniej chwili musiał zrezygnować z pełnych przygód wakacji w zagranicznym kurorcie. Bruno zamierzał rzucić jakiś pokrzepiający komentarz, jednak po chwili stwierdził, że chodzące mu po głowie „chujowo, co nie?” raczej nie nadaje się dla uszu dzieci, i od razu ruszył w stronę drzwi piętrowego domku o kremowej elewacji.

Jego wzrok prześlizgnął się po zaparkowanym nieopodal wejścia i wypolerowanym na błysk czarnym bmw. Samochód musiał należeć do Lewickiego, bo na tylnej kanapie dostrzegł foteliki dziecięce oraz kolorowe zabawki. Miniaturowe monster trucki i figurki dinozaurów. Rozwarte paszcze gadów sprawiały wrażenie, jakby zwierzęta ryczały na siebie. Wilczyński pomyślał, że w środku czuje się jak one. Rozjuszony. Spojrzał w szare niebo, wziął głęboki wdech, a następnie wcisnął guzik dzwonka przy drzwiach.

Ciepły podmuch wiatru załaskotał go w kark, wywołując dreszcz. Komisarz usłyszał szuranie i dźwięk kroków. Ktoś przekręcił klucz w zamku, klamka drgnęła, a następnie w wejściu pojawiła się pięćdziesięcioparoletnia kobieta o pełnych ustach i szerokim nosie, łudząco przypominającym ten należący do aspirant Konopackiej. Właścicielka domu patrzyła na Brunona zaczerwienionymi oczami. Jej twarz wydawała się napuchnięta i blada, a skóra na nosie wysuszona od ciągłego pocierania. Policjant dostrzegł zmiętoloną, wilgotną chusteczkę w dłoni matki Sylwii i obgryziony fioletowy lakier na jej paznokciach.

– Dzień dobry, komisarz Bruno Wilczyński z Komendy Stołecznej – przedstawił się, prezentując odznakę. – Otrzymałem informację, że niepokoją się państwo o córkę.

Kobieta ledwie dostrzegalnie skinęła głową, po czym chrząknęła i przełknęła ślinę.

– Beata Konopacka – przedstawiła się. – Pan jest jej kolegą, prawda? – Przyglądała mu się nieufnie. – Sylwia wspominała czasem o panu.

Wilczyński uśmiechnął się pod nosem.

– Na pewno same dobre rzeczy.

– Niezupełnie. Mówiła, że jest pan piekielnie zdolnym policjantem, ale trudnym człowiekiem. „Ten bystry dupek”, tak pana nazywała.

Bruno przygryzł wargę i z zakłopotaniem podrapał się za uchem. Zdawał sobie sprawę, że jego docinki często irytowały aspirant Konopacką, ale nie przypuszczał, że dziewczyna traktowała je aż tak poważnie. Sylwia sprawiała wrażenie odpornej na złośliwe uwagi i sarkastyczne komentarze. Jednak teraz, patrząc w oczy jej matki, pomyślał, że być może przekroczył granice i powinien był traktować policjantkę bardziej życzliwie. Nagle uderzyło go, jak rzadko ją doceniał, zamiast tego nieustająco podnosił dziewczynie poprzeczkę. Wprawdzie robił to, bo w nią wierzył, dostrzegał jej potencjał i chciał, by była tak dobrym śledczym jak on, ale przez to nie zauważył, że już się nim stała. Na własnych zasadach i na swój sposób.

– I miała rację. To cały ja – odparł lekko zmieszany, a później podążył za kobietą, która zaprosiła go do środka.

Szli wąskim korytarzem wyłożonym miękkim dywanem. Pomieszczenie wypełniał mdły zapach kwiatowego płynu do podłóg. Wilczyński wyłowił z tła dźwięk rozmowy zagłuszanej przez szum czajnika elektrycznego. Wprawdzie nie potrafił rozpoznać słów, ale bez wahania mógł określić, do kogo należała ciepła i głęboka barwa głosu. Na samą myśl o jej właścicielu dłonie policjanta zwinęły się w pięści, a krew zaczęła szybciej krążyć w żyłach.

– Skąd przypuszczenie, że Sylwia zaginęła? – zapytał, spoglądając na zdjęcia policjantki zawieszone w ramkach na ścianie korytarza.

Zza szkła uśmiechała się do niego aspirant Konopacka w mundurze, podczas rodzinnej imprezy, otoczona ramionami dumnych z niej bliskich, i druga, w letniej sukience w kwiaty, uchwycona na jakimś suto zaprawianym grillu z ludźmi, których nie znał.

– Od rana nie odbiera telefonu, nie ma z nią żadnego kontaktu, a jej pokój jest pusty. Jakby zapadła się pod ziemię. – Beata rozłożyła ręce. – Sylwia nigdy nie wystawiłaby tak Jacka i chłopców. Cieszyła się na wyjazd do Tajlandii. Jeszcze w piątek kupowałyśmy razem kostium kąpielowy. „Mamuś”, mówiła, „zobaczysz, jaka wrócę opalona”. A teraz to. – Kobieta pokręciła głową i otarła wilgotne oczy.

– Kiedy się ostatnio widziałyście?

– W sobotę rano. Wyjeżdżaliśmy z mężem na weekend do znajomych. Sylwia życzyła nam dobrej zabawy. Zachowywała się normalnie, jak zawsze, a gdy wróciliśmy wczoraj wieczorem, światło było u niej zgaszone. Pomyślałam, że śpi albo została na noc u swojego chłopaka, skoro rano mieli jechać razem na lotnisko, i napisałam do niej tylko krótkiego SMS-a, żeby na siebie uważali.

– Czyli nie zaglądała pani do jej pokoju?

Kobieta potwierdziła.

– Wtedy nie, dopiero dzisiaj rano, kiedy obudził nas Jacek i zapytał, czy Sylwia jest już gotowa. Poszłam do niej na górę i zobaczyłam spakowaną walizkę na łóżku. To było 14 dziwne, wszystko stało przygotowane jak do wyjścia. Pomyślałam, że może jest w łazience…

– Ale tam też jej nie było – dokończył Wilczyński, gdy usłyszał, że głos Beaty zaczyna drżeć.

Konopacka kiwnęła głową, coraz bardziej zaciskając usta, jakby obawiała się, że lada chwila wyrwie się z nich szloch.

Bruno rozpiął czarną skórzaną kurtkę, po czym zostawił ją w przedpokoju. Od natłoku pytań i niejasności zrobiło mu się gorąco. Jego ściągnięte brwi świadczyły o tym, że intensywnie się nad czymś zastanawia, ale gdy dotarli do kuchni i napotkał wzrok Lewickiego, wszystkie myśli uleciały. Ich miejsce zajęła pogarda. Komisarz bezwiednie napiął mięśnie, a jego oczy zaszły mgłą szaleństwa.

– Kawy? Właśnie zagotowałem wodę. – Chudy, szpakowaty mężczyzna, będący zapewne ojcem Sylwii, niespodziewanie stanął na drodze policjanta, jakby wyczuł gęstniejącą atmosferę. – Władek Konopacki. – Uścisnął Wilczyńskiemu dłoń, niezrażony obojętnością funkcjonariusza. – To co, napije się pan? Wprawdzie mam tylko cienką rozpuszczalkę z marketu, ale jak się doleje mleka, to nawet daje radę.

Wilczyński kiwnął głową na odczepnego, po czym zwrócił się do Jacka:

– Jakim cudem zawsze znajduję cię tam, gdzie dzieje się coś złego? Nie wydaje ci się, że trochę za dużo tych zbiegów okoliczności?

Wdowiec zmarszczył czoło. Na jego twarzy malowało się zdziwienie, idealnie oddane w szeroko otwartych oczach i lekko uchylonych ustach.

– Chyba nie rozumiem. – Jacek posłał Konopackim zdezorientowane spojrzenie. – Przyjechałem po Sylwię, bo umówiliśmy się, że zgarnę ją w drodze na lotnisko. Niestety, jak widzisz, moja dziewczyna zniknęła, a ja robię wszystko, by pomóc jej rodzicom. Zgłosiliśmy już zaginięcie na komisariacie, obdzwoniłem też szpitale i noclegownie, ale nikt tam o niej nie słyszał.

– Jesteś doprawdy nieoceniony – ironizował komisarz. – Serio. Biłbym ci brawo, gdyby nie bolały mnie kciuki po nocy spędzonej z playstation.

Beata Konopacka odchrząknęła, zwracając na siebie uwagę dyskutujących mężczyzn. Ich spojrzenia powędrowały w stronę jej korpulentnej sylwetki, by po chwili zatrzymać się na zasępionej twarzy. Mąż kobiety musiał doskonale znać tę cierpką minę, bo zastygł ze szklanką kawy w dłoni i nie śmiał nawet mrugnąć w oczekiwaniu na rozwój wydarzeń.

– Powinien się pan zająć swoją pracą – wysyczała wściekle. – Słyszałam, że przy zaginięciach liczy się każda minuta, a pan tylko marnuje czas.

Wilczyński czuł, jak żyła na jego szyi zaczyna pulsować, jakby miała lada chwila wybuchnąć. Rozważał uświadomienie matce Sylwii, że mają do czynienia z najbardziej bezwzględnym i przebiegłym człowiekiem, jakiego spotkał w życiu, ale ostatecznie zrezygnował. Dla niej Jacek był zasługującym na współczucie samotnym ojcem i chłopakiem jej córki. Biednym wdowcem, którego żona popełniła samobójstwo, boleśnie go doświadczając. Bruno natomiast grał w tym dramacie rolę błyskotliwego chama, w której obsadziła go nieproszenie aspirant Konopacka. Walka o zmianę tego wizerunku wymagałaby dużo energii, a on musiał ją zachować na pojedynek z Lewickim. Dlatego odpuścił.

Do policjanta niczym echo wracały słowa, które Jacek rzucił mimochodem podczas jednej z ich minionych rozmów. Wtedy Wilczyński brał je za chore pogróżki, wymysły obłąkanego człowieka, tego dnia jednak zyskał pewność, że były ostrzeżeniem. „Nie masz pojęcia, co nadchodzi. Twoja przyjaciółka też nie”. Komisarz przeklął w myślach. Gdyby bardziej dbał o relację z Sylwią, być może powiedziałaby mu, z kim się spotyka. Jego wzrok zatrzymał się na zegarze z kukułką zawieszonym nad regałem. Tykając, złote wahadło odmierzało kolejne sekundy, a Bruno zdał sobie sprawę, jak szybko i nieubłaganie upływa życie.

– Chcę zobaczyć jej pokój – oświadczył, choć tak naprawdę odwiedził go całkiem niedawno.

Beata Konopacka wskazała dłonią drogę, po czym wyprzedziła Wilczyńskiego i dysząc, wdrapywała się po schodach na piętro. Doskonale znał to przejście. Pamiętał skrzypiące drewniane schody, boazerię na ścianie i łaskoczące w policzki liście paproci o charakterystycznym zapachu. Nie chciał jednak o tym wspominać. Intuicja podpowiadała mu, że lepiej będzie, gdy przemilczy swoją ostatnią wizytę w tym domu.

– Rzadko tędy chodzimy – wysapała kobieta. – Jeśli już, to raczej Sylwia zbiega do nas na herbatę albo ciepły obiad. Ojciec urządził jej na górze przytulne mieszkanko. Ma swoją kuchnię, łazienkę i osobne wejście, żebyśmy nie musieli plątać się sobie pod nogami.

Zatrzymała się na szczycie schodów, wzięła kilka głębokich wdechów, po czym wskazała drewniane drzwi po prawej.

– To tam – wyrzuciła z trudem. – Pan idzie, ja tu chwilę postoję, aż złapię dech. Przez to nadciśnienie szybko się męczę.

Obserwując matkę Sylwii, Bruno w duchu obiecał sobie, że następny wolny wieczór zamiast z pizzą, winem i Netfliksem spędzi na basenie albo siłowni. Gdy u jego ojca wykryto raka żołądka, on również postanowił gruntownie się przebadać. Wprawdzie lekarze nie znaleźli symptomów wskazujących na chorobę nowotworową, co przyniosło mu niewysłowioną ulgę, ale byli poważnie zaniepokojeni wynikami morfologii krwi Wilczyńskiego. Diagnosta stwierdził niski poziom żelaza, witaminy B6 i zaniżoną liczbę płytek krwi. Zalecił pacjentowi zmianę diety i ponowne badanie za miesiąc. Komisarz zrobił z tą sugestią to samo, co z innymi dobrymi radami – puścił ją mimo uszu, ale teraz, patrząc na zziajaną kobietę, zaczął myśleć, że może jednak popełnił błąd. Dopytał jeszcze, czy Konopacka nie potrzebuje pomocy, ale gdy zapewniła, że to tylko mała zadyszka, dał za wygraną.

Stanął przed wejściem do sypialni policjantki, odpychając od siebie wspomnienia popołudnia sprzed dwóch dni. Nic się przecież nie wydarzyło, powtarzał w myślach, ale z jakiegoś powodu czuł, że postąpił wówczas niewłaściwie.

– Też się bałem je otworzyć – przyznał Władek Konopacki, który zjawił się na piętrze w towarzystwie Jacka Lewickiego. – Drzwi – wyjaśnił. – Myślałem, że znajdę ją tam nieżywą, i jakoś nie byłem w stanie. Takie rzeczy podobno pamięta się już do końca życia. – Pokręcił głową, a następnie położył dłoń na klamce i nacisnął ją. – Ale nie było sensu panikować. O! – Zatoczył ręką koło, wskazując puste wnętrze. – Nikogo nie ma.

Wilczyński włożył lateksowe rękawiczki i ostrożnie wszedł do pokoju.

– Zaczekajcie na zewnątrz – polecił.

Musztardowa narzuta miękko spływała z łóżka na podłogę. Na toaletce piętrzyły się błyszczące pudełka, różnych rozmiarów kosmetyczki i kolorowe buteleczki z lakierami do paznokci. A stojący obok kwadratowy puf tonął pod górą sukienek, bluzek z cekinami i dżinsów. Przywodził na myśl jedną z tych artystycznych instalacji z ukrytym przesłaniem, którego Bruno nigdy nie był w stanie odgadnąć. Policjant zerknął na stojących w drzwiach Konopackich.

– Ktoś poza wami tu wchodził?

– Ja – odezwał się Lewicki.

Miał w sobie coś wyzywającego. To, jak trzymał dłonie w kieszeniach, wystawiając z nich kciuki, to, jak wysoko unosił podbródek i jak bardzo był opanowany, do szpiku irytowało Wilczyńskiego. Komisarz zacisnął zęby, by powstrzymać niewybredne komentarze, pączkujące w jego umyśle. Podszedł do żółtej walizki błyszczącej w plamie słońca. Leżała na pościeli i choć jej pokrywa zasłaniała zawartość, nie była zamknięta na suwak. Bruno delikatnie uchylił wieko, po czym znacząco mruknął.

– Znalazł pan coś? – Zniecierpliwiona Beata wyciągała szyję w stronę funkcjonariusza, ale ten ją zignorował.

Mrużąc oczy, rozglądał się po pokoju, jakby szukał czegoś konkretnego. Wreszcie zbliżył się do szafy, złapał okrągłe metalowe uchwyty i otworzył skrzydła. W środku w nieładzie kotłowały się ubrania Konopackiej, które zdawały się żyć własnym, bujnym życiem. Bruno pomyślał, że dobrze by jej zrobiło, gdyby obejrzała kilka odcinków Perfekcyjnej pani domu.

Z ironicznym uśmieszkiem w kąciku ust energicznie pociągnął szufladę i zamarł.

Reklama

Materiał powstał z udziałem wydawnictwa Czwarta Strona.

Reklama
Reklama
Reklama