Reklama

Pamiętam, jak jeszcze kilka lat temu koledzy z telewizji żartowali: „Reżyserka? Mówisz o tym pomieszczeniu?”, nawiązując do pokoju, w którym siedzi realizator w trakcie nagrywania programu. Dziś nazwanie kobiety, która kręci filmy, „reżyserką” nie budzi już takich emocji – spowszedniało, weszło do słownika, a – jak wiadomo – jeśli coś wchodzi w językowy zwyczaj, to znaczy, że w rzeczywistości też staje się zwyczajne.

Reklama

Kino kobiet. Tekst Magdaleny Felis z VIVY! 17/2023

Za Słownikiem Języka Polskiego PWN: „reżyserka: 1. «pomieszczenie w studiu radiowym lub telewizyjnym będące miejscem pracy reżysera»; 2. pot. «zajęcie reżysera»; 3. forma ż od reżyser”.

„A ja przejdę do historii właśnie jako reżyserka, nie reżyser”, mówi mi Kinga Dębska, autorka takich kinowych hitów, jak „Moje córki krowy” czy „Zabawa, zabawa”. „Kiedy dwa lata temu odsłonięto moją gwiazdę w łódzkiej Alei Gwiazd, okazało się, że wygrawerowano na niej: KINGA DĘBSKA – REŻYSERKA. I pomyślałam wtedy, że świat się zmienia, bo Agnieszka Holland na swojej gwieździe miała jeszcze napis REŻYSER. Więc stałam się pierwszą reżyserką w Alei Gwiazd”.

Kinga jest jedną z czterech kobiet, których filmy dostały się w tym roku do konkursu głównego Festiwalu Polskich Filmów Fabularnych w Gdyni. Cztery kobiety na 16 wszystkich konkursowych filmów – to bardzo dobry wynik, zważywszy, że w 2016 roku nie było ani jednej. Oprócz Dębskiej – Olga Chajdas, DK Welchman (aka Dorota Kobiela) i Dorota Kędzierzawska. Jeśli dodamy do tego dwie wielkie osobowości polskiego kina – Agnieszkę Holland i Małgorzatę Szumowską, które w tym roku pokazują swoje filmy w konkursie głównym wielkiego festiwalu w Wenecji, mamy sześć mocnych tegorocznych tytułów reżyserowanych przez kobiety. Czy to oznacza, że w polskim kinie nastał czas kobiet?

WIĘCEJ O FESTIWALU POLSKICH FILMÓW FABULARNYCH W GDYNI PRZECZYTASZ TUTAJ.

Agnieszka Smoczyńska. Najbardziej niezwykła wyobraźnia we współczesnym polskim kinie. Za swój ostatni film „Silent Twins” zdobyła Złotego Lwa w Gdyni. Ma na koncie siedem tych statuetek – za „Arię Diva”, „Fugę” i „Córki dancingu”.

L. KOFFEL/GammaRapho/Getty Images

Czy ta Fala jest Nowa?

„Zawsze powtarzam, że kobiety reżyserki to nasz najlepszy towar eksportowy. Zapraszają je zagraniczne festiwale, dyskutuje się o nich na świecie”, mówi Olga Chajdas, reżyserka głośnej „Niny”, poruszającej temat lesbijskiej miłości dojrzałej kobiety, mężatki, do znacznie młodszej dziewczyny,

reprezentującej już nowe, bardziej świadome i odważniejsze pokolenie. „Jeśli to ma być Nowa Fala, to ma olbrzymią rozpiętość”, dodaje Joanna Kos-Krauze, należąca do elitarnej grupy pięciu reżyserek, które w historii 47 edycji gdyńskiego festiwalu zdobyły główną nagrodę – za „Plac Zbawiciela”, współreżyserowany z mężem Krzysztofem Krauze. „Ta fala musiałaby się rozciągać od takich legend, jak Agnieszka Holland po Nataszę Parzymies, bardzo młodą reżyserkę, jeszcze przed pełnometrażowym debiutem, której internetowy serial »Kontrola« obejrzało już 50 milionów widzów na świecie. Ale czy ta fala rzeczywiście jest nowa? I czy na polskim rynku jest dla niej miejsce?”, kończy bez optymizmu.

Wtóruje jej Anna Jadowska, odważna autorka kina, o której mówi się, że jest bardzo twarda, choć ma twarz anioła Botticellego. Jej film „Kobieta na dachu”, nagrodzony rok temu za główną rolę kobiecą Doroty Pomykały, to historia skrajnie wyczerpanej nerwowo położnej, która podejmuje rozpaczliwą próbę napadu na bank. „Nie mam poczucia, że to jest fala zwyżkowa, która doprowadzi nas do jakiegoś złotego wieku kina kobiet. Najwybitniejsza polska reżyserka Agnieszka Holland jest brutalnie atakowana przez polityków prawicy, a jej film wykorzystywany do kampanii wyborczej opartej na najniższych instynktach. Sytuacja polskiego kina jest w tej chwili trudna, jesteśmy w bardzo dynamicznym momencie, zmienia się sposób dystrybucji filmów, a ciągle nie została wdrożona ustawa o tantiemach z internetu. Mam wrażenie, że tegoroczny urodzaj jest wynikiem prosperity i otwartości sprzed kilku lat, które – niestety – przemijają”.

Twórczynie, z którymi rozmawiam, nie mają poczucia, że szklany sufit został przebity – raczej, że są w trakcie przebijania go. Kiedy Agnieszka Smoczyńska, której film „Silent Twins” zdobył rok temu w Gdyni Złote Lwy, zdawała do szkoły filmowej, słyszała, że główną przeszkodą jest… jej płeć. Dziś taki komentarz nie mógłby się zdarzyć, pewna rewolucja już się dokonała. Pomógł jej ruch #metoo, zapoczątkowany w Hollywood w 2017 roku, który szybko dotarł do Polski.

„#metoo było takim momentem, kiedy my, wszystkie kobiety z branży, stanęłyśmy po jednej stronie – bez względu na to, jakie filmy robimy i ponad naszymi środowiskowymi podziałami i konfliktami”, mówi Kinga Dębska. „I kiedy wspólnie o coś zawalczyłyśmy, udało się to załatwić. Dziś nie ma przyzwolenia na to, żeby profesjonalizm był kwestionowany z powodu płci. Kiedy wchodzę na plan, nie muszę już udowadniać, że nie jestem biedronką”.

Coś, o czym wszyscy wiedzieli, ale nikt nie mówił głośno, w końcu stało się przedmiotem publicznej debaty. I stało się wyzwalającym doświadczeniem dla wielu z nas. „To było porażające, jak wiele kobiet dzieli podobne ohydne doświadczenia”, mówi Olga Chajdas. „Ale stało się coś jeszcze: wśród mężczyzn pojawiła się większa uważność i świadomość. Dziś na przykład już nikt na planie nie zwraca uwagi dziewczynie, że chodzi bez stanika”.

Olga Chajdas. Tworzy kino artystyczne. Współpracuje z Kasią Adamik i Agnieszką Holland. Jej głośną „Ninę” wielokrotnie nagrodzono na całym świecie. W Gdyni zobaczymy jej film „Imago”.

Robert Pałka

Wojna albo kuchnia

W „Oppenheimerze” Christophera Nolana jest króciutka, ale błyskotliwa scena, kiedy do ośrodka Los Alamos, gdzie trwają prace nad projektem Manhattan, przyjeżdża naukowczyni. I z automatu

zostaje wzięta za… sekretarkę, co komentuje ironicznie: „Niestety, na Cambridge nie nauczyli mnie pisać na maszynie”. Podobne pomyłki zdarzały się w przeszłości na planie filmowym, gdzie kobieta brana była z reguły za aktorkę, kostiumografkę albo makeupistkę.

Joanna Łapińska, dyrektorka artystyczna gdyńskiego festiwalu, pierwsza kobieta w historii na tym stanowisku, mówi mi: „Zapominamy, że nie tylko reżyserki wnoszą kobiecy pierwiastek do kina. Często za filmami robionymi przez mężczyzn stoją przecież kobiety producentki, których jest bardzo silna grupa w polskiej branży. A przecież jest jeszcze długa lista innych zawodów, które składają się na filmowe dzieło”.

„Kobieta na dachu” Jadowskiej to film niezwykle konsekwentny, jeśli chodzi o obraz. Główna bohaterka wydaje się przezroczysta, przestrzenie, w których przebywa, toną w szpitalnym chłodzie, zimnych odcieniach błękitu. Autorką zdjęć, nagrodzonych na światowej rangi festiwalu Camerimage, jest Ita Zbroniec-Zajt. „Wybierając współpracowników do filmu, nie myślę w kategoriach płci, tylko tego, kto mnie ciekawi, z kim bym chciała pracować”, mówi Jadowska. „Ale chętnie zatrudniam operatorki, bo zdaję sobie sprawę, jak ciężko jest im zadebiutować w fabule. Muszą wiele lat udowadniać swoją wartość, bo zawód operatora jest bardzo zmaskulinizowany. Jest tam grupa mężczyzn, którzy wyglądają, jakby właśnie zakończyli działania wojenne i wyruszają na następną bitwę, która nazywa się film. W tym towarzystwie kobieta czasem przepada”.

„Coś w tym jest, że outfit ekipy filmowej i styl organizacji planu kojarzą się z działaniami wojennymi”, dodaje Smoczyńska. „To się powoli zmienia i to też pozytywny wpływ kobiet, choć nie tylko – zmieniają się standardy pracy. Zamiast krzyków – cisza i większe skupienie. Ale wciąż dwie najważniejsze osoby na planie – czyli drugi reżyser planowy i kierownik planu – są najczęściej mężczyznami, którzy zarządzają w stylu kaprala: krzykiem. Bo utarło się myślenie: kto będzie słuchał kobiety?”.

Kinga Dębska mówi mi, że bycie na planie lubi porównywać do… bycia w kuchni. Gdzie wszyscy dobrze się czują i pracują we wspólnej sprawie. „Każdy przychodzi z innym ego, jest w innym momencie w życiu, przechodzi przez inne problemy. A ja to muszę zrozumieć, zaakceptować i wykorzystać na korzyść filmu”. Przyznaje, że zdarzały jej się na planie starcia z samcem alfa, który krzyczał: Ale co to w ogóle jest?! Tak się nie robi! Ja nigdy tak nie gram. I zawsze pokonywała go spokojem: Jest tak, jak ja chcę. Z uśmiechem i nie podnosząc głosu. „Stawiałam sprawę jasno: albo się pan ze mną dogada i będziemy razem pracować, albo nie. Bo ja tu jestem reżyserką, a nie pan”.

CZYTAJ TEŻ: Tak rodził się Festiwal Polskich Filmów Fabularnych. Dziś odbywa się w Gdyni, ale wszystko zaczęło się od Gdańska

Stabilne twardzielki

Jolanta Trykacz, producentka filmów i seriali („Rodzina na maxa” czy „Osaczony”), nie ma obaw, żeby zatrudniać kobiety, bo jak mówi: „Nawet, jak mają dwójkę dzieci, psa i właśnie są w trakcie rozwodu, w stu procentach skupiają się na pracy – tak jak ja”. Ale wciąż trudniej jest jej przekonać głównych producentów czy stacje telewizyjne do kobiet niż do mężczyzn. „Trudniej, ale walczymy o to i udaje się”, kwituje.

Dlaczego tak boją się kobiet? Zastanawiamy się razem z Joanną Kos-Krauze, która międzynarodową karierę łączy z bardzo aktywną działalnością na rzecz środowiska i między innymi jest członkinią stowarzyszenia Kobiety Filmu. „Słuchaj, ja naprawdę nie znam żadnej reżyserki, która byłaby niestabilna czy histeryczna. One wszystkie są twarde. Mają różne temperamenty i różne osobowości, ale są zawsze przygotowane, stanowcze i wiedzą, co robią. Nie znam ani jednej historii, że pijana reżyserka w histerii uciekła z planu, bo sobie nie mogła z czymś poradzić. A mieliśmy przecież takie przypadki wśród reżyserów…”.

„W świecie zawodowym kobiety przez lata musiały udowadniać, że są lepsze od facetów – bo tylko wtedy dostawały szansę”, mówi Jola Trykacz. „Tak było w większości branży, nie tylko filmowej. Dlatego dziś kobiety nauczone są żelaznej odpowiedzialności. Bo mają świadomość, ile kosztowała ich droga do punktu, w którym są teraz”.

Joanna Łapińska z kolei zauważa uderzającą dysproporcję między zgłoszonymi na festiwal w Gdyni filmami kobiet i mężczyzn. „Na 60 wszystkich zgłoszeń było tylko około 10 kobiet”. Mało, ale widzę w tych liczbach dobrą wiadomość: bo to oznacza, że prawie połowa zgłoszonych filmów zrobionych przez kobiety dostała się do konkursu! Były skuteczniejsze od mężczyzn. Co ciekawsze – każda to oddzielny kosmos. Inaczej prowadzą opowieść, interesują ich inne historie, poruszają się w innym emocjonalnym krajobrazie.

Agnieszka Holland. Jedna z najważniejszych światowych reżyserek. To ona przecierała szlaki koleżankom reżyserkom. Trzykrotnie nominowana do Oscara. Światowa premiera jej najnowszego filmu „Zielona granica” odbyła się na MFF w Wenecji.

Krzysztof Opaliński

Mocna czwórka

Dorotę Kędzierzawską od zawsze nazywano autorką osobną – i jej samej to odpowiada. „Ostatnie trzy lata spędziłam w dziupli, montując film – nie bardzo wiem, co dzieje się na zewnątrz”, śmieje się. Od początku kariery, którą zaczęła z hukiem w 1982 roku szkolną etiudą „Jajko”, nominowaną do studenckiego Oscara, robi własne kino – o tym, co niewygodne, zamiecione pod dywan. Reżyseria była dla niej wyborem oczywistym. „Moja mama, Jadwiga

Kędzierzawska była reżyserem, więc to był dla mnie normalny zawód, któremu nikt się nigdy nie dziwił”, opowiada. „Miałam trzy lata, kiedy mama zabrała mnie pierwszy raz na plan. I później, kiedy mnie nie zabierała, stałam w bramie naszej kamienicy i szlochałam! Plan filmowy to była dla mnie magia”. Wielu wątpiło jednak w to, czy uda jej się zdać na reżyserię – z powodu jej nieśmiałości. „Żeby zostać reżyserem, musiałam przede wszystkim zmierzyć się z moim charakterem. Kobiecość była na drugim miejscu”.

Kędzierzawska ma na koncie nagrody na całym świecie – w tym w Cannes za „Wrony” (1994), opowieść u upokorzonej dziewczynie, która odreagowuje, porywając trzyletnie dziecko, czy w Berlinie za „Jutro będzie lepiej” (2010), film o trójce rosyjskich chłopców, podejmujących brawurową próbę ucieczki do Polski przez zieloną granicę. W tym roku w Gdyni pokaże swój najnowszy film – „Sny pełne dymu”, napisany specjalnie dla Krzysztofa Globisza. To opowieść o spotkaniu dwójki zupełnie różnych ludzi: mężczyzny i dużo młodszej kobiety. O tym, co obce i bliskie – i o wszystkim pomiędzy.

Kinga Dębska zaczynała z kompletnie innego miejsca: w jej rodzinie nie było żadnych tradycji artystycznych, przez co zabrakło jej odwagi, żeby zdawać na wymarzone aktorstwo. Wybrała najbardziej abstrakcyjny z możliwych kierunków: japonistykę. Ale i tak szybko wylądowała w telewizji. Nie dostała się do Łodzi, bo – jak sama mówi – była kompletnie nieprzygotowana. Ale wyciągnęła wnioski i po trzydziestce, już z dzieckiem, jako matka samodzielna, dostała się do słynnej FAMU – szkoły filmowej w czeskiej Pradze, tej samej, którą kończyła Agnieszka Holland. Jej styl to genialne połączenie tego, co najlepsze w komercyjnym kinie, z osobistą opowieścią, oryginalną, do bólu szczerą – nawet jeśli w najgłębszej tragedii odsłania zwykły życiowy komizm. Na premierze jej głośnego filmu „Moje córki krowy” nawet ludzie z branży klaskali na stojąco – ze łzami w oczach. W Gdyni pokaże „Święto ognia” – opowieść o dwóch siostrach i ich trudnej relacji z własnym ciałem. Jedna z powodu niepełnosprawności spędza życie na wózku, druga jest wschodzącą gwiazdą Baletu Narodowego. W wychowującego ich samodzielnie ojca wcielił się Tomasz Sapryk, a w sąsiadkę, która staje się dla nich wszystkich ważną zmianą – Kinga Preis.

Olga Chajdas miała być astrofizykiem i jej nauczyciel fizyki nie krył rozczarowania, kiedy zaczęła studiować produkcję filmową w łódzkiej szkole filmowej. „W liceum oglądałam dużo filmów, ale nikt w mojej rodzinie nie był filmowcem i nie miałam pojęcia, co robi reżyser. Napisałam swój pierwszy scenariusz i uświadomiłam sobie, że ten banał, który wtedy powstał, bardzo mi pomógł. Że pisanie na papierze i wyobrażenie sobie tego w formie filmu ma wielką moc. Można poukładać pewne rzeczy, ponazywać je. I to był przełom”.

Zanim stała się reżyserką, przeszła drogę od asystenta kierownika produkcji po drugiego kierownika, asystenta i drugiego reżysera. Swój pełnometrażowy debiut „Nina” robiła 10 lat, bo niełatwo było zebrać budżet na film o lesbijskiej miłości. „Moja płeć nie miała tu znaczenia. W Polsce to kwestie finansowe są sufitem. Kino artystyczne, autorskie, które wychodzi nam z bebechów, opiera się na finansowaniu publicznym, a to jest ograniczone”.

W Gdyni zobaczymy jej film „Imago”, który światową premierę miał na festiwalu w Karlowych Warach. To historia osadzona w Trójmieście w końcówce lat 80. – punkowa bohaterka kontra beznadzieja PRL-u. Buntownicza scena muzyczna, pogoń za miłością, ucieczka w odmienne stany świadomości, a wszystko oglądane z perspektywy kobiety nieprzystosowanej, niegodzącej się na rzeczywistość. Wciela się w nią Lena Góra, aktorskie odkrycie, współautorka scenariusza.

Czwartą reżyserką w tegorocznym gdyńskim konkursie jest DK Welchman (aka Dorota Kobiela), nominowana do Oscara za swój film fenomen „Twój Vincent”, wyreżyserowany z mężem Hugh Welchmanem, z którym na stałe współpracuje. Absolwentka Akademii Sztuk Pięknych, była w gronie pierwszych studentów Warszawskiej Szkoły Filmowej, gdzie rozwinęła skrzydła i utorowała sobie szczególną i w pełni autorską reżyserską ścieżkę. „Twój Vincent” to pierwsza na świecie animacja malarska, na którą złożyło się 65 tysięcy obrazów zamienionych na filmowe klatki, a namalowało je ponad stu malarzy z całego świata, wiernie odwzorowując technikę bohatera filmu, Vincenta van Gogha. W Gdyni zobaczymy najnowszy film tandemu DK Welchman i Hugh Welchman: adaptację powieści Władysława Reymonta „Chłopi”. „Chłopi” – tak jak „Twój Vincent” – najpierw zostali nakręceni jak zwyczajna aktorska fabuła, aby później poszczególne klatki zamienić na obrazy, tym razem wykonane techniką malarstwa okresu Młodej Polski. Co ciekawe, w sercu tej powszechnie znanej historii w adaptacji Welchmanów znajdują się kobiety, zwłaszcza uwikłana w miłosny trójkąt, który zaburza święty porządek wsi, Jagna.

SPRAWDŹ RÓWNIEŻ: Allan Starski za „Listę Schindlera” dostał Oscara. Wciąż ma apetyt na ambitne projekty

Nowa rzeczywistość, nowe kino

Jestem ciekawa, czy do miejsca, w którym teraz są zawodowo, pomogły im dotrzeć kobiety – czy to one dawały im szansę, doceniały. „Chciałabym tak powiedzieć, naprawdę”, śmieje się trochę gorzko Kinga Dębska. „Mam za to od zawsze to samo grono przyjaciółek i bez nich nie miałabym odwagi do wielu zawodowych decyzji. One wciąż przy mnie są, więc mogę mieć pewność, że żadna sodówa mi nie odbije, bo one by na to nie pozwoliły”.

„Pięknym doświadczeniem była dla mnie praca z Agnieszką Holland przy serialu »1983«, reżyserowanym przez same kobiety”, mówi Agnieszka Smoczyńska. „Holland, ja, Kasia Adamik i Olga Chajdas. To było bardzo budujące: wsparcie, którym Agnieszka nas wtedy otoczyła. Ona daje coś wyjątkowego kobietom w tej branży, ale to zasługa jej charakteru”.

Zawodowego wsparcia kobiet doświadcza za to Olga Chajdas. „Udało nam się stworzyć coś na miarę zespołów filmowych”, opowiada mi. „Pokazujemy sobie wstępne montaże, rozmawiamy o problemach. To nie jest usystematyzowane koło wsparcia, ale grupa dziewczyn, do których możesz się zwrócić”.

Reżyserek jest coraz więcej i każda robi inne, własne kino. Wydarzeniem są kolejne filmy Anny Kazejak, Magdaleny Łazarkiewicz, Jagody Szelc, Urszuli Antoniak, Marii Sadowskiej, a każdego roku debiutują nowe. Krajobraz światowego kina nie istnieje już bez kobiet, których na zagranicznych planach jest jeszcze więcej, i to na wszystkich stanowiskach: od gaferek po kierowniczki planów. Nic dziwnego – coraz więcej kobiet przyjmowanych jest do szkół filmowych na wszystkie wydziały. A statystyki pokazują, że od wielu lat wśród absolwentów uczelni jest więcej kobiet niż mężczyzn. To już nie nowa fala, ale nowa rzeczywistość. Dla mnie, widza, oznacza to kino, które nie jest – jak kiedyś – przedłużeniem męskiego spojrzenia. Kino, które inaczej pokazuje relacje, motywacje i intymność. Nie jest robione dla przyjemności tylko męskiego widza.

Kiedy pytam moje bohaterki, dlaczego zostały reżyserkami, odpowiadają jednym głosem – z pierwotnej potrzeby snucia historii, pokazania świata przefiltrowanego przez ich sposób widzenia i wrażliwość. Z niekończącej się fascynacji, jak pomysł, który w ich głowie ułożył się w historię, staje się faktem. „Z niczego powstaje coś”, mówi Dorota Kędzierzawska. „Tupią ci te postaci po głowie, gadają do ciebie i nagle to, co sobie wymyślisz, się urzeczywistnia. Siedzisz na planie i to wszystko się przed tobą dzieje. Po prostu”.

MARIA SADOWSKA. Jej filmy mają dawać siłę i nadzieję. Zrealizowała głośne superprodukcje: „Sztuka kochania. Historia Michaliny Wisłockiej” i „Dziewczyny z Dubaju” (Bursztynowe Lwy za największy sukces frekwencyjny). W ostatnim filmie „Pokusa” kreśli portrety współczesnych kobiet.

Reklama

Adam Pluciński/MOVE

Reklama
Reklama
Reklama