Reklama

Marek Kondrat jest ojcem trójki dzieci: Mikołaja, Wojciecha i Heleny. Wybitny aktor nie ukrywa swojej radości i faktu, że to właśnie rodzina jest dla niego najcenniejszym skarbem. Jednak czy zawsze jego realcje z dziećmi były idealne? Jak to wyglądąło w przypadku Mikołaja, który przed laty próbował swoich sił w aktorstwie?.

Reklama

Marek Kondrat - relajca z synem Mikołajem Kondratem

Mikołaj Kondrat przyszedł na świat w 1974 roku. Sześć lat później Marek Kondrat i jego ówczesna ukochana doczekali się kolejnej pociechy - Wojciecha. „Zarówno Wojtek, jak i Mikołaj są dosyć zamknięci. Są błyskotliwi, inteligentni, mają kolosalne poczucie humoru i niezwykłą wstrzemięźliwość, jeśli chodzi o emocje. Ale są zamknięci w sobie. Mikołaj już w szkole średniej zaznaczył swoją indywidualność", przyznał wybitny aktor na łamach magazynu VIVA! w 2005 roku. Mikołaj w przeszłości próbował swoich sił w aktorstwie. U boku sławengo ojca zasmakował gwiazdorskiego życia. Jak się znalazł na planie? „Były wa­ka­cje, nie miałem nic do ro­bo­ty. Po­sze­dłem na ca­sting. Pra­ca nie była zbyt cięż­ka, bo głów­nie po­le­gała na tym, że się sie­działo i cze­kało na uję­cie. Wte­dy nie zaj­mo­wałem się ni­czym spe­cjal­nym. Żyłem so­bie z dnia na dzień. Nie za­sta­na­wiałem się, co bę­dę ro­bił. Na tym eta­pie ta­ki styl ży­cia był dla mnie naj­wy­god­niej­szy", wspominał.

Nie jest też tajemnicą, że Marek Kondrat największym zainteresowaniem medialnym cieszył się w czasach, gdy był ojcem. Ciężko mu było pogodzić życie prywatne z zawodowym. Z tego powodu rzadko bywał w domu, był czas, w którym był tatą nieobecnym. W prewnym momencie zrozumiał, co jest jego priorytetem, a była to rodzina.

Okazuje się, że wbrem temu, co przed laty pisały media, Mikołaj Kondrat ma świetną relację z ojcem. Dzisiaj obaj się wspierają i bardzo kochają. „Jestem szczęśliwym człowiekiem, jestem w dobrym momencie swojego życia. Mam wspaniałych bliskich ludzi, z którymi uwielbiam przebywać, i córeczkę, o której marzyłem przez całe życie. Cieszę się, że mam ją w chwili, gdy mam na nią czas", przyznał artysta w Tygodniku Powszechnym. Obecnie Mikołaj zarządza jedną z największych winiarni, co bardzo cieszy jego ojca.

Przypomninamy archiwalny wywiad Marka Kondrata z synem Mikołajem, który ukazał się na łamach VIVY! w 2005 roku.

CZYTAJ TEŻ: Niedawno rozwiodła się z mężem. Sonia Bohosiewicz znów jest zakochana

Marek Kondrat, Mikołaj Kondrat, VIVA, 2005 rok

Jacek Poremba

Cięż­ko być sy­nem Mar­ka Kon­dra­ta?

Ma­rek Kon­drat: Pew­nie. Mi­kołaj nie jest ano­ni­mo­wy. Do ni­cze­go nie do­cho­dzi sam, bo w tle jest za­wsze mit oj­ca. Naj­gor­sze jest to, że mu­si speł­nić wy­śru­bo­wa­ne ocze­ki­wa­nia resz­ty świa­ta. Wszyst­kim się wy­da­je, że je­mu jest le­piej. A to jest po­zór. Wiem to, bo sam je­stem sy­nem zna­ne­go ak­to­ra.

Mi­kołaj Kon­drat: Jesz­cze za­nim za­cząłem mó­wić, sły­szałem py­ta­nie: „A czy ty, Mi­kołaj­ku, też bę­dziesz aktorem?” Jest ro­dzaj pre­sji. Ale za­wsze so­bie po­wta­rzałem, że to mnie do ni­cze­go nie zo­bo­wią­zu­je.

Ale za­grałeś w se­ria­lu.

Mi­kołaj K.: Były wa­ka­cje, nie miałem nic do ro­bo­ty. Po­sze­dłem na ca­sting. Pra­ca nie była zbyt cięż­ka, bo głów­nie po­le­gała na tym, że się sie­działo i cze­kało na uję­cie. Wte­dy nie zaj­mo­wałem się ni­czym spe­cjal­nym. Żyłem so­bie z dnia na dzień. Nie za­sta­na­wiałem się, co bę­dę ro­bił. Na tym eta­pie ta­ki styl ży­cia był dla mnie naj­wy­god­niej­szy.

Czy Ty cza­sem nie je­steś roz­ka­pry­szo­nym sy­nem zna­ne­go ak­to­ra?

Mi­kołaj K.: To zda­nie przy­po­mi­na mi dy­rek­tor­ki z ko­lej­nych szkół, z któ­rych mnie wy­rzu­ca­no. One mó­wiły: „Niech się to­bie, Kon­drat, nie wy­da­je, że ci wszyst­ko wol­no”. A ja tak ni­gdy nie uwa­żałem.

Pan też jest sy­nem zna­ne­go ak­to­ra. Co dla Pa­na było naj­trud­niej­sze?

Ma­rek K.: Miałem po­nie­kąd ła­twiej. Wy­sze­dłem z bie­dy Mu­ra­no­wa wcze­snych lat 50. A i tak, ku swo­jej roz­pa­czy, byłem wy­róż­nia­ny. Dla­te­go ob­se­syj­nie na po­dwór­ku roz­wa­lałem so­bie ko­la­na i ło­bu­zo­wałem, że­by być za­ak­cep­to­wa-
­nym przez gru­pę ró­wie­śni­ków. Mo­że za­brzmi to głu­pio, ale ja wal­czyłem o prze­cięt­ność.

Bo Pa­na oj­ciec miał dość wy­nio­sły sto­su­nek do tak zwa­ne­go nor­mal­ne­go ży­cia.

Ma­rek K.: On po­ru­szał się w sztucz­nym świe­cie. A dla mnie spra­wy, któ­ry­mi się zaj­mo­wał, były kom­plet­nie nie­na­tu­ral­ne. Nie in­te­re­so­wał się trud­no­ścia­mi ży­cia mo­jej mat­ki, któ­ra więk­szość ży­cia stra­wiła w ko­lej­kach. On żył spo­tka­nia­mi z przy­ja­ciół­mi oraz wyj­ściami do swo­je­go uko­cha­ne­go SPA­TiF­-u, do klu­bu, gdzie miał swój sto­lik i przy­ja­ciół na całej sa­li. Tam mógł bi­sur­ma­nić, spo­ży­wa­jąc wy­so­ko­pro­cen­to­we al­ko­ho­le.

To Pa­na bo­lało?

Ma­rek K.: Bo­lało. Wi­działem utra­pie­nie mat­ki, któ­ra za­wie­siła na nim całe swo­je ży­cie. Ma­ma miała do czy­nie­nia z nie­speł­nio­nym do koń­ca ak­to­rem. Po­za tym było jej cięż­ko z po­wo­du po­wo­jen­ne­go za­mie­sza­nia: dziw­ni lu­dzie, do­zor­ca ubek, no­wa wła­dza, któ­ra for­mo­wała wy­my­ślo­ne ży­cie wbrew za­sa­dom zdro­we­go roz­sąd­ku.

Ni­gdy oj­ciec nie od­ra­dzał Pa­nu ak­tor­stwa? Nie mó­wił: „Mar­ku, mnie to zżarło, to­bie też to gro­zi”?

Ma­rek K.: Ni­gdy. To jest wła­śnie do­wód na brak kon­tak­tu mię­dzy na­mi. To wy­ni­kało ze strasz­li­wej sa­mot­no­ści w tym za­wo­dzie. I z pew­ne­go wsty­du. Ak­tor­stwo to kon­cen­tra­cja na so­bie sa­mym. Ge­niusz ob­ja­wia się w świe­tle re­flek­to­rów. Wte­dy wia­do­mo, jak się za­cho­wać. Nie­daw­no po­wie­działa mi Kryś­ka Jan­da: „Jak nie mam te­atru, nie wiem kom­plet­nie, co mam ro­bić. Te­atr wy­zna­czał mi wszyst­kie za­sa­dy za­cho­wań w ży­ciu”. Oj­ciec, ja­ko do­bry ak­tor, do­sko­na­le to wie­dział: jak ma sta­nąć, skąd przejść, co po­wie­dzieć. Ale na sce­nie. Na­to­miast nie miał zie­lo­ne­go po­ję­cia, kim jest je­go syn, kim jest je­go żo­na. To jest ofia­ra, któ­rej nikt ni­gdy nie bie­rze pod uwa­gę. Być żo­ną ak­to­ra to ska­za­nie się na pa­mięć ja­kie­goś unie­sie­nia z mło­do­ści, a po­tem trwa­nie przy nie­szczę­ściu. Przy nie­szczę­ściu, któ­re jest ego­cen­trycz­ne, ab­so­lut­nie skie­ro­wa­ne na sie­bie.

Pan też ta­ki by­wa?

Ma­rek K.: Po­sta­no­wiłem swo­je ży­cie po­pro­wa­dzić ina­czej niż oj­ciec. Po pierw­sze nie bę­dę miał je­dy­na­ka. Bo sam nim je­stem. Po dru­gie by­li­śmy mło­dy­mi ro­dzi­ca­mi, jak Mi­kołaj przy­szedł na świat. Mie­li­śmy po 24 la­ta. Moi ro­dzi­ce na­tomiast by­li 40-lat­ka­mi, jak się urodziłem. Więc w tym sen­sie prze­kro­czyłem tra­dy­cję ro­dzin­ną. Men­tal­nie mię­dzy mną a ro­dzi­ca­mi była prze­paść dzie­jo­wa. Oni nic nie ka­po­wa­li po­za tym, że mam być ubra­ny, nie mam się po­cić i być punk­tu­al­ny.

Ro­zu­miem, że re­la­cja Pa­na z sy­na­mi wy­glą­da ina­czej. Du­żo ze so­bą roz­ma­wia­cie?

Ma­rek K.: Za­rów­no Woj­tek, jak i Mi­kołaj są do­syć za­mknię­ci. Są bły­sko­tli­wi, in­te­li­gent­ni, ma­ją ko­lo­sal­ne po­czu­cie hu­mo­ru i nie­zwy­kłą wstrze­mięś­li­wość, je­śli cho­dzi o emo­cje. Ale są za­mknię­ci w so­bie. Mi­kołaj już w szko­le śred­niej za­zna­czył swo­ją in­dy­wi­du­al­ność.

Jak? Pa­mię­ta Pan naj­za­baw­niej­sze sy­tu­acje?

Ma­rek K.: Oj, za­baw­ne to to nie było wca­le. Prze­no­sił się kil­ka ra­zy ze szkół. To był kry­tycz­ny umysł. Bun­to­wał się prze­ciw fał­szo­wi, obłu­dzie. Wyłu­ski­wał po­zo­ry i gło­śno to na­pięt­no­wy­wał.

Co ta­kie­go wy­czy­niałeś, Mi­kołaj?

Mi­kołaj K.: Wa­ga­ro­wałem, pa­liłem pa­pie­ro­sy, od­szcze­ki­wałem się na­uczy­cie­lom.

Co się ro­bi na wa­ga­rach?

Mi­kołaj K.: Po­zna­je oko­licz­ne miej­sca. Cza­sa­mi zo­sta­wa­li­śmy w szko­le i gra­li­śmy w bry­dża w szat­ni.

Ma­rek K.: W su­mie Mi­kołaj był nihi­li­stą. Ab­ne­ga­tem. Po­ka­zy­wał wszyst­kim wo­kół: Mam swo­ją wol­ność. Bę­dę ro­bił, co chcę. Mó­wił: „Nie chcę żyć tak jak wy. Mnie to kom­plet­nie nie in­te­re­su­je”.

Mi­kołaj K.: Do­brze się ba­wiłem. Nie wi­dzę w tym nic złe­go. O ile nie wy­rzą­dzam krzyw­dy ni­ko­mu, to chy­ba nie jest na­gan­ne.

Pan ka­rał Mi­koła­ja za tę osten­ta­cyj­ną ab­ne­ga­cję?

Ma­rek K.: Nie. Przy­cho­dzi ta­ki mo­ment, kie­dy nie ma ar­gu­men­tów. Co ja mo­gę zro­bić, je­śli ktoś sta­je dę­ba? Moż­na wy­słać do szkoły z in­ter­na­tem. Ale to śle­pa ulicz­ka. Wo­lałem go wspie­rać. Stać po je­go stro­nie. Mo­ja żo­na bar­dziej to wszyst­ko prze­ży­wała.

Mi­kołaj K.: Tak, ma­ma krót­ko nas trzy­mała. Ta­ta naj­chęt­niej uznał­by mnie za do­ro­słe­go w wie­ku sze­ściu lat. Ale, mó­wiąc po­waż­nie, u nas sza­no­wało się to, że każ­dy jest pa­nem swo­je­go lo­su. Cho­ciaż w środ­ku mo­że ro­dzi­ce się wście­ka­li.

Ma­rek K.: Oczy­wi­ście każ­dy ro­dzic chce chro­nić dziec­ko, że­by nie po­wta­rzało je­go błę­dów. Ale w pew­nym mo­men­cie zro­zu­miałem, że dzie­ci to są kom­plet­nie no­we by­ty. I nie ma co się ob­wi­niać za ich błę­dy. On ma pra­wo wy­brać, co mu przy­no­si szczę­ście. Ja mu nie po­mo­gę w tej kwe­stii. Nie wiem, czym jest szczę­ście dla Mi­koła­ja.

Czym jest szczę­ście, Mi­koła­ju?

Mi­kołaj K.: Mieć ko­cha­ną oso­bę przy so­bie. Mieć od­da­nych przy­ja­ciół. Mieć ro­dzi­nę. Cie­szyć się z te­go, że się wsta­je ra­no. Nie ma co się fru­stro­wać, bo z fru­stra­cji nic nie wy­ni­ka. Lu­bię cho­dzić ze zna­jo­my­mi nad Wi­słę i sie­dzieć tam w pia­sku. Ga­da­my o tym, co się do­okoła nas dzie­je. Cza­sa­mi wy­głu­pia­my się. Czer­pie­my z sie­bie.

Dzi­siaj się cie­szyłeś, że wstałeś ra­no?

Mi­kołaj K.: Tak, cho­ciaż nie za bar­dzo o tym wie­działem, bo byłem pół­przy­tom­ny.

Mi­koła­ju, skoń­czyłeś stu­dia?

Mi­kołaj K.: Za­czy­nałem wie­le wy­działów: dzien­ni­kar­stwo, za­rzą­dza­nie. Ale nie skoń­czyłem żad­nych.

Ma­rek K.: Do pew­ne­go mo­men­tu bo­lałem nad tym. Ale na­tych­miast prze­czy­tałem pa­rę ży­cio­ry­sów i jak już się upew­niłem, że naj­bar­dziej war­to­ścio­we jed­nost­ki miały trud­no­ści ada­pta­cyj­ne, to się wy­lu­zo­wałem.

Za­my­ka­jąc wą­tek trud­ne­go do­ra­sta­nia Mi­koła­ja, osta­tecz­nie udało się wy­brnąć z tych kło­po­tów?

Ma­rek K.: Tak, cho­ciaż te­raz wi­dzę, że sto­so­wałem me­to­dę stru­sia. My­ślałem: ja­koś to bę­dzie. Do­ro­śnie. Dziś Mi­kołaj ma 30 lat i kie­dy wi­dzę je­go ak­tyw­ność w na­szej wspól­nej fir­mie, jak bie­gle mó­wi dwo­ma ję­zy­ka­mi, zna się na tech­nicz­nych no­win­kach, jak świet­nie so­bie ra­dzi w cza­sie po­waż­nych ne­go­cja­cji han­dlo­wych, to je­stem z nie­go dum­ny.

Cała Pol­ska pa­mię­ta Pa­na wzru­sza­ją­ce prze­mó­wie­nie do sy­nów na Fe­sti­wa­lu w Gdy­ni. Po­wie­dział Pan wte­dy ze łza­mi w oczach, jak wie­le im Pan za­wdzię­cza, jak bar­dzo ich ko­cha i że ro­lę w „Dniu świ­ra” wła­śnie im de­dy­ku­je. Dla­cze­go Pan to zro­bił?

Ma­rek K.: Speł­niłem swo­ją głę­bo­ką po­trze­bę. Chciałem po­ka­zać mo­im sy­nom, ja­ka jest ce­na wraż­li­wo­ści. W Gdy­ni coś we mnie pę­kło, bo po raz pierw­szy ten za­wód mnie do­tknął tak na­praw­dę. Do tej po­ry za­wsze grałem w do­brych wa­run­kach, w ko­stiu­mie. Bez kosz­tów. A tu na­gle ro­la, któ­ra się stała czę­ścią mo­je­go ży­cia. Za­grałem fa­ce­ta, któ­ry pod pew­ny­mi wzglę­da­mi był tak bo­le­śnie do mnie po­dob­ny. Chciałem, że­by sy­no­wie to zro­zu­mie­li.

Ale dla­cze­go Pan to zro­bił w świe­tle ju­pi­te­rów? Mó­wił Pan do nich ze sce­ny Te­atru w Gdy­ni. Sły­szała to cała Pol­ska. Wi­działa Pa­na łzy.

Ma­rek K.: No kur­czę, wła­śnie – dla­cze­go...? Bo nie umie­my ze so­bą ga­dać. Bo się wsty­dzę. Bo najła­twiej mi coś po­wie­dzieć, gdy pa­trzą in­ni, gdy za­pa­la­ją się świa­tła. Wte­dy je­stem naj­szczer­szy.

Nie roz­ma­wia­li­ście po­tem o tym?

Ma­rek K.: Nie, męż­czyś­ni tak nie ga­da­ją. Ale sam coś po­dob­ne­go prze­żyłem, kie­dy zo­ba­czyłem mo­je­go ta­tę w „Sa­na­to­rium pod klep­sy­drą” Ha­sa. Ni­gdy wcze­śniej nie ob­ja­wił mi się z ta­ką wraż­li­wo­ścią, z ta­kim czło­wie­czeń­stwem, jak w tym fil­mie. Ja oj­cu swe­mu ni­gdy nie po­wie­działem, że go ko­cham. Ja­każ to bie­da...

Wa­sza re­la­cja jest in­na?

Ma­rek K.: Przy­tu­lam swo­ich sy­nów. Choć nie jest to wol­ne od lek­kie­go za­wsty­dze­nia.

To te­raz, bez wsty­du, po­wiedz, Mi­koła­ju, co po­czułeś po Gdy­ni?

Mi­kołaj K.: Wzru­szyłem się bar­dzo. Po­tem nie roz­ma­wia­li­śmy o tym. Są ta­kie prze­ży­cia, któ­re faj­nie jest mieć w so­bie i już o nich nie ga­dać.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Burzliwe rozstania i powroty… Historia miłości Tomasza Karolaka i Violi Kołakowskiej

Marek Kondrat, Mikołaj Kondrat, VIVA, 2005 rok

Jacek Poremba

A mo­że oj­ciec się z cze­goś tłu­ma­czył w ten spo­sób?

Mi­kołaj K.: Nie są­dzę. On nie ma nas za co prze­pra­szać. Ni­gdy nie od­czułem ne­ga­tyw­nych skut­ków je­go za­wo­du.

A po­zy­tyw­ne? Mu­si­cie mieć w do­mu we­soło z ta­kim ta­tą.

Ma­rek K.: Mo­ja żo­na, ile­kroć jej mó­wio­no, że ma far­ta, bo we­sołe­go fa­ce­ta ma w do­mu, mó­wiła: „Nie znam ta­kie­go go­ścia. Ży­ję z naj­bar­dziej po­nu­rym dra­bem, ja­ki stą­pał po tej zie­mi”. Bra­wu­ra, żar­ty są na ze­wnątrz, dla ko­le­gów. A dom? To miej­sce po­nu­re­go wy­po­czyn­ku.

Pa­na młod­szy syn, Woj­tek, też nie zo­stał ak­to­rem, choć wy­stę­pu­je na sce­nie.

Ma­rek K.: Mu­siał ze mnie ema­no­wać ja­kiś od­ruch nie­chę­ci, sko­ro sy­no­wie nie po­szli tą sa­mą dro­gą. Woj­tek zo­stał przez nas za­pro­wa­dzo­ny do szkoły mu­zycz­nej i łyk­nął te­go bak­cy­la. Jest szczę­śli­wym czło­wie­kiem z in­stru­men­tem w rę­ku, cze­go mu za­zdrosz­czę. On ob­cu­je z czymś, co jest do­sko­na­le zhar­mo­ni­zo­wa­ne. Ja nie mo­gę być ak­to­rem bez re­ży­se­ra, sce­na­riu­sza, ko­le­gów. Mu­szę ak­cep­to­wać czy­jeś pa­ra­no­je, wred­ną mor­dę, ja­kiś in­ny punkt wi­dze­nia.

W czym Woj­tek jest po­dob­ny do Pa­na?

Ma­rek K.: Oże­nił się w lip­cu te­go ro­ku. Z wiel­kiej, nie­okieł­zna­nej miło­ści. Tak jak ja. Ma 26 lat i swo­ją ro­dzi­nę. Je­go żo­na gra na or­ga­nach.

Mi­kołaj K.: Skrzyp­ce i or­ga­ny – ze­spół to jest zgra­ny.

I jak Pa­nu jest w no­wej ro­li, te­ścia?

Ma­rek K.: Świet­nie, choć za ni­mi tę­sk­nię. Miesz­ka­ją w Bruk­se­li. Ale ma­my faj­ne re­la­cje. Za­wsze jak ma­ją kon­cert, to z przy­ja­ciół­mi or­ga­ni­zu­je­my wy­jazd do Bruk­se­li.

Mi­kołaj K.: Bar­dzo fa­scy­nu­ją mnie or­ga­ny, na któ­rych gra mo­ja bra­to­wa. To jest jed­nak ko­smicz­ne urzą­dze­nie. Wy­glą­da to jesz­cze bar­dziej skom­pli­ko­wa­nie niż sa­mo­lot. Nie wiem, jak Ew­cia so­bie z tym ra­dzi.

Tę­sk­nisz za bra­tem?

Mi­kołaj K.: Nie ma go już trzy la­ta. Ale ma­ile są. Wo­lę mieć bra­ta da­lej i szczę­śli­we­go niż bli­sko nie­szczę­śli­we­go.

Po­wie­działeś, że szczę­ście to mieć przy so­bie ko­goś bli­skie­go. Masz ko­goś ta­kie­go?

Mi­kołaj K.: Tak. To oso­ba, któ­rą znam od 16 lat. Mo­ja dziew­czy­na, Ka­sia, jest sto­ma­to­lo­giem.

Ma­rek K.: Sto­ma­to­log i gra­barz za­wsze pra­cę znaj­dzie.

Już 16 lat te­mu wie­działeś, że to ko­bie­ta Twe­go ży­cia?

Mi­kołaj K.: Nie. Prze­wę­dro­wałem róż­ne li­cea. Spo­tka­li­śmy się przy­pad­kiem po ma­tu­rze i tak to się za­częło. Mu­siałem nie­śle o nią wal­czyć.

Sza­leń­stwo ja­kieś dla Ka­si zro-
­biłeś?

Mi­kołaj K.: Mie­li­śmy się spo­tkać w To­ska­nii. Oka­zało się, że nie ma bi­le­tów lot­ni­czych. Wsia­dłem w sa­mo­chód i po­gnałem do niej. Sta­rym fia­tem uno, więc do dziś uwa­żam, że ry­zy­ko­wałem ży­cie.

A ona czym Ci im­po­nu­je?

Mi­kołaj K.: Zno­si mnie. To już jest coś. Bo trud­ny je­stem na co dzień. Bała­ga­nia­rzem je­stem. Z miesz­ka­nia w dwie go­dzi­ny po­tra­fię zro­bić je­sień śre­dnio­wie­cza.

Gdy­byś miał użyć win­nych me­ta­for, to jak opi­sał­byś Two­ją dziew­czy­nę?

Mi­kołaj K.:Kie­dyś szam­pan, bą­bel­ki. A te­raz przy­rów­nał­bym ją do al­zac­kie­go ge­wurz­tra­mi­ne­ra. To wi­no, któ­re ma w so­bie du­żo sło­dy­czy i du­żo ta­jem­ni­czych za­pa­chów. To jest wi­no, któ­re moż­na pić do ostrych se­rów, mi­mo iż jest słod­kie. Jest w tym pew­na per­wer­sja.

Wie­rzysz w miłość do­zgon­ną?

Mi­kołaj K.: Nie wie­rzę. Miłość to nie jest ja­poń­ski sa­mo­chód. Ona za­wsze prę­dzej czy póś­niej się po­psu­je, je­śli się o nią na­le­ży­cie nie za­dba. Trze­ba wy­ma­gać od sie­bie, od dru­giej oso­by.

Jak dbasz o ten zwią­zek?

Mi­kołaj K.: Je­stem pod­po­rą. Sta­ram się ro­bić drob­ne, miłe ge­sty. Nasza re­cep­ta na kry­zy­sy: wy­lu­zo­wać się.

Dla­cze­go nie wziąłeś ślu­bu, jak brat? Co Cię po­wstrzy­mu­je?

Mi­kołaj K.: Lu­bię, jak coś jest w za­wie­sze­niu. To bar­dziej pro­wo­ku­je, że­by o to dbać. Nie lu­bię kwi­tów, przy­pie­czę­to­wa­nia.

Jak się Pan czu­je z tym, że Pa­na ko­le­dzy z cza­sów dzie­ciń­stwa bę­dą Pa­nem rzą­dzić?

Ma­rek K.: Bra­cia Ka­czyń­scy krę­ci­li „O dwóch ta­kich, co ukra­dli księ­życ”, a obok ja grałem w „Hi­sto­rii żół­tej ci­żem­ki”. By­li za­wsze i wszę­dzie z ma­mą. Do dzi­siaj ma­ma im cią­gle to­wa­rzy­szy. By­li wte­dy po­twor­ny­mi ło­bu­zia­ka­mi. To roz­ra­bia­ki pierw­szej wo­dy, ale też nie­zwy­kle bły­sko­tli­wi i in­te­li­gent­ni. Te­raz są nie­co pod­ta­tu­siali, choć po­dej­rze­wam, że ele­ment de­struk­cyj­ny na­dal w nich sie­dzi.

Pa­mię­tasz, Mi­koła­ju, pierw­szą lek­cję biz­ne­su, ja­kiej udzie­lił Ci oj­ciec?

Mi­kołaj K.: Pierw­sza lek­cja? Że trze­ba za­su­wać. Za­nim za­czę­li­śmy pro­wa­dzić ro­dzin­ny in­te­res, pra­co­wałem sześć lat w fir­mie ubez­pie­cze­nio­wej. To był mój po­mysł. Wstałem któ­re­goś dnia ra­no, ku­piłem ga­ze­tę, zna­la­złem ogło­sze­nie i za­trud­niłem się.

CZYTAJ TEŻ: Małgorzata Foremniak rozstała się z partnerem? Problemem okazała się odległość

Marek Kondrat, Mikołaj Kondrat, VIVA, 2005 rok

Jacek Poremba

Na­praw­dę chciałeś być agen­tem ubez­pie­cze­nio­wym? Sztyw­nym pa­nem z tecz­ką?

Mi­kołaj K.: Nie miałem po­trzeb, że­by ro­bić coś od­jaz­do­we­go. A ta pra­ca w su­mie nie była sztyw­na. Wie­le się na­uczyłem. Po­znałem świet­nych lu­dzi.

To były Two­je pierw­sze za­ro­bio­ne pie­nią­dze?

Mi­kołaj K.: Nie. Kie­dyś udzie­lałem ko­re­pe­ty­cji z ma­te­ma­ty­ki. Lu­biłem to. Kil­ko­ro dzie­cia­ków dzię­ki mnie do­stało się do li­ceum.

To du­że ry­zy­ko od­dać sy­no­wi sklep do pro­wa­dze­nia?

Ma­rek K.: Mi­kołaj po­siadł wie­dzę, ma wiel­kie chę­ci. Moż­li­wo­ści są. To dla­cze­go się bać? Nie lę­kam się spe­cjal­nie.

Mi­kołaj K.: To nie jest pre­zent, któ­ry do­stałem od oj­ca i mo­gę so­bie zro­bić, co chcę. Tu li­czy się kon­kret. Je­stem z te­go roz­li­cza­ny. To jest wy­zwa­nie.

Ma­rek K.: Gdy­bym wie­dział, że to ma zmie­nić Mi­koła­ja, to bym te­go mu nie da­wał. Ale wiem, że go to nie ze­psu­je. Moi sy­no­wie cięż­ką pra­cą za­słu­ży­li na to, co ma­ją. Woj­tek też na swój suk­ces za­słu­żył. Je­go pro­fe­sor, Aru­tu­nian, po­wie­dział, że po­za ta­len­tem wniósł do swe­go bel­gij­skie­go śro­do­wi­ska wie­le ła­du, spo­ko­ju i sza­cun­ku. My­ślę, że moi sy­no­wie nie są roz­piesz­cze­ni. Są ser­decz­ni dla in­nych lu­dzi i nie pod­kre­śla­ją, że ich stać na wię­cej niż in­nych ró­wie­śni­ków. Nie cho­dzą do eks­klu­zyw­nych knajp i dys­ko­tek. My nie gro­ma­dzi­my przed­mio­tów. Na­to­miast zwra­cam uwa­gę sy­nów na ja­kość ży­cia. Je­stem wier­ny lu­dziom, nie przed­mio­tom. Nie in­te­re­su­je mnie do­sta­tek, któ­ry ob­ja­wia się w ja­kichś ga­dże­tach, choć lu­bię wy­god­ne ży­cie.

Pro­wa­dzi­cie ra­zem in­te­res win­ny, to po­roz­ma­wiaj­my o wi­nie. Pa­na pierw­szy kie­li­szek?

Ma­rek K.: Ma­tu­ra. Mar­ne wi­no.

A pierw­szy kie­li­szek Mi­koła­ja?

Mi­kołaj K.: Nie pa­mię­tam.

Ma­rek K.: Za to ja do­brze pa­mię­tam. Mu­siałem in­ter­we­nio­wać. Po­szu­ki­wałem Mi­koła­ja w róż­nych miej­scach. Ostat­nio mó­wię mu: „Za­czy­nasz pra­cę w skle­pie z du­żą ilo­ścią bu­te­lek. To mo­że być po­cią­ga­ją­ce i zgub­ne”. A on na to: „Ale ta­to, w na­szym do­mu ni­gdy te­go nie bra­ko­wało”. I po­my­ślałem so­bie: to praw­da. A cóż ja ro­biłem w swo­im ży­ciu? Bie­sia­da była na po­rząd­ku dzien­nym. Po przed­sta­wie­niu w Dra­ma­tycz­nym, bez wie­dzy żo­ny, ścią­gałem ko­leż­ków i ba­lan­ga trwała do czwar­tej ra­no. Wy­da­wało mi się, że to jest cho­ler­nie we­sołe i faj­ne. Ale co oni o tym my­śle­li, to już nie wiem.

Mi­kołaj K.: Ro­dzi­ce by­li w tym wie­ku, co ja te­raz, al­bo jesz­cze młod­si. Mie­li spo­ro zna­jo­mych wo­kół, to było spo­ro ba­lang. Pa­mię­tam też, że jak przed­szko­le było za­mknię­te, bo była ró­życz­ka lub ospa, to du­żo sie­działem w te­atrze. Ak­to­rzy tam prze­sia­dy­wa­li, czy coś mie­li do ro­bo­ty, czy nie. Gra­li w ko­ści. Ja so­bie to miło wspo­mi­nam. To był za­cza­ro­wa­ny świat.

Trud­no pro­wa­dzić fir­mę han­dlu­ją­cą wi­na­mi? Al­ko­hol chy­ba wciąż jest ta­bu w Pol­sce.

Mi­kołaj K.: Al­ko­hol po­wią­za­ny z fru­stra­cja­mi – to jest al­ko­ho­lizm. We Fran­cji pi­je się dwa ra­zy wię­cej al­ko­ho­lu i nie ma tam al­ko­ho­li­zmu na ta­ką ska­lę, jak u nas. Ale co­raz wię­cej osób się in­te­re­su­je wi­na­mi. Co­raz wię­cej lu­dzi chce się cie­szyć tym al­ko­ho­lem i nie trak­tu­je te­go w ka­te­go­rii: „ku­pić flasz­kę i się nią upić”.

Ma­rek K.: O wi­nie mo­że­my roz­ma­wiać go­dzi­na­mi. Cza­sa­mi mó­wi się o nim bar­dzo po­etyc­ko, cza­sa­mi nie. To są okre­śle­nia wi­niar­skie: czu­ję szma­tę, czu­ję lu­kre­cję, ty­toń, skó­rę, cze­ko­la­dę.

Gdy­byś miał, Mi­koła­ju, Two­je­go oj­ca opi­sać tak, jak opi­su­je się wi­na?

Mi­kołaj K.: Po­rów­nał­bym go do bar­dzo szla­chet­ne­go wi­na o zhar­mo­ni­zo­wa­nych, bo­ga­tych nu­tach. Było­by to wi­no doj­rzałe, o zbu­do­wa­nej struk­tu­rze. Gdzie ża­den smak się nie wyła­mu­je wy­ra­zi­ście, a wszyst­kie ra­zem two­rzą faj­ny bu­kiet.

Mi­koła­ju, co za­wdzię­czasz oj­cu?

Mi­kołaj K.: Sie­bie. Du­żo zro­zu­miałem, ob­ser­wu­jąc go. To do­bry czło­wiek. On na­uczył mnie ra­do­ści ży­cia.

Roz­ma­wiała AN­NA KA­PLIŃ­SKA­-STRUSS, Zdjęcia Jacek Poremba.

CZYTAJ RÓWNIEŻ: Był ateistą, nakłonił żonę do aborcji, a później ją zdradzał. Dzisiaj Jerzy Zelnik wszystkiego żałuje i mówi o silnej więzi z Bogiem

Reklama

Niemiec/AKPA

Reklama
Reklama
Reklama