Heathcliff Janusz Iwanowski: wychowywał go Krzysztof Kowalewski, dziś jego filmy podbijają świat
Nam mówi o rodzinie, pasji i potrzebie opowiadania ważnych historii
- Krystyna Pytlakowska
Producent filmowy i reżyser, a także czasami scenarzysta. Jego film w dwóch częściach „Gdzie diabeł nie może, tam baby pośle”, o aferze spirytusowej w Polsce lat 80., bije rekordy popularności na Amazonie. Część pierwsza została filmem stycznia, a druga część - filmem lutego. Janusz jest w połowie Polakiem. Jego ojciec z żydowskim pochodzeniem, profesor inżynierii Janusz Iwanowski-Metz w latach 60. wyjechał z Polski do Hawany, gdzie objął własną katedrę na politechnice hawańskiej i zakochał się w Kubance, solistce i gwieździe teatru „Tropicana”. Janusz urodził się w 1964 roku, krótko przed rozstaniem rodziców.
Twoja mama ma bardzo ciekawy życiorys. Bo nie dość, że przyjechała do Polski, do Warszawy, to jeszcze została żoną znanego aktora Krzysztofa Kowalewskiego, o czym mało kto wie.
Mama nazywała się Pineiro Rodriguez, a Krzysztof Kowalewski, mój ojczym, właściwie mnie wychował. Ale miałem tu w Warszawie kontakt z dziadkiem, ojcem mojego taty. Był bardzo wierzącym w komunizm komunistą. Gdy poszedłem pierwszy raz do niego do domu, już w czasie epoki gierkowskiej, okazało się, że mieszkał bardzo skromnie przy ulicy Partyzantów w Warszawie. Tam zajmował z babcią dwupokojowe M3. Nie miał swojego samochodu, chociaż miał różne kontakty i pracował w ministerstwie oświaty. Umarł w 1981 roku na raka. Pierwszy raz o tym, że mój ojciec był Żydem, dowiedziałem się dość późno, bo dopiero, gdy miałem trzynaście lat. Wcześniej przezywałem nielubianych kolegów i mojego brata przyrodniego Wiktora, syna mamy i Krzysztofa Kowalewskiego: „Ty Żydzie”. Kiedy moja mama się o tym dowiedziała, a mieszkała już za granicą, w Szwajcarii, powiedziała: „Nie wiem, czy wam się to spodoba, ale możecie z Wiktorem przestać wyzywać się od Żydów, bo też nimi jesteście”.
Jak zapamiętałeś Polskę z lat dziecinnych?
W 1969 roku przyjechaliśmy z mamą z Hawany do Warszawy - dużo ludzi opuszczało wtedy Kubę. Popłynęliśmy nerdowskim statkiem do Berlina i stamtąd już było blisko do Warszawy. Miałem wtedy pięć lat, było mi ciężko, bo nie chciałem się uczyć polskiego, nie lubiłem przedszkola i uciekałem z niego.
Gdzie wtedy mieszkaliście?
Przy Nowogrodzkiej 25, u Krzysztofa Kowalewskiego, z którym moja mama wtedy się związała. Nie za bardzo mieli czas się mną i Wiktorem zajmować. W sumie więc wychowywałem się sam. W końcu wylądowałem w Zalesiu Górnym u przedwojennej zubożałej szlachty – w okresie międzywojennym właścicieli sklepów mięsnych w Skierniewicach, a po wojnie prowadzących fermę kurzą. Ta rodzina miała syna geja, który oficjalnie żył z drugim gejem. Zbierała się u nich cała gejowska bohema warszawska. Normalnie siedziałem tam w kuchni, chociaż jedliśmy w pokoju jadalnym. I tam odwiedzał mnie Krzysztof Kowalewski, który choć nie był moim ojcem, pełnił rolę mojego opiekuna. Ale to, kim jestem, zawdzięczam tamtej rodzinie. Dużo się u nich czytało, a nie oglądało telewizję, jak w innych domach.
Czytaj także: Córką opiekował się od początku. Z synem odnowił kontakt po latach. Tak wyglądała relacja Krzysztofa Kowalewskiego z dziećmi
Czułeś się już wtedy Polakiem?
Oczywiście. Czułem się Polakiem i czuję się nim cały czas, bo przecież tutaj się wychowywałem. Mam sentyment do Kuby. Nawet pracuję teraz z Kubańczykami przy nowym filmie. Ale mam przed Kubą mimo wszystko jakiś lęk, chociaż jestem jej obywatelem. To państwo dalekie od demokracji. Teraz jednak będę musiał tam pojechać w ramach współpracy przy filmie.
No dobrze. Skończyłeś liceum, zdałeś maturę. Co potem?
Studiowałem zarządzanie na Uniwersytecie Warszawskim, a potem otworzyłem własną firmę - agencję reklamową. A przez moment nawet wydawałem książki. Jedna do dziś jest popularna. To „Dieta odchudzająca bez wyrzeczeń”. Na okładce jest Darek Gnatowski, który niestety już odszedł z tego świata, a autorem książki był lekarz Mularczyk, zwolennik diety keto, która wtedy wzbudzała falę zachwytu. Darek na niej schudł prawie 30 kilogramów.
Chwytałeś się wielu rzeczy, żeby zarobić pieniądze?
Tak. Ciągle zaczynałem od nowa, a kiedy w 2002 roku wyczytałem w „Angorze”, że Katarzyna Grochola zarabia na każdym egzemplarzu swojej książki złotówkę, umówiłem się z nią i zaproponowałem, że będę płacił za każdą jej sprzedaną książkę minimum osiem złotych. Dla niej był to absurdalny pomysł, bo moje wydawnictwo było przecież bardzo malutkie, a ją wydawał WAB, bardzo znana oficyna wydawnicza. Spytała: „Czy to się panu opłaca?”. A ja na to: „Wie pani, kiedy się sprzedaje pół miliona egzemplarzy pani powieści, a ja z każdego egzemplarza będę miał cztery złote, to zarobię dwa miliony, ale pani o wiele więcej”. No i tak się zdarzyło, że posłuchała mojej rady i sama założyła wydawnictwo, w czym zresztą przyznałem jej rację.
Chyba nie jest łatwo Cię złamać psychicznie. Jesteś dzielnym człowiekiem.
Często jestem, chociaż cierpiałem w swoim życiu na depresję, ale jakoś z tego wszystkiego wyszedłem. Któregoś dnia zadzwoniła do mnie Katarzyna Grochola, mówiąc, że zrobimy interes. Kolega zawiózł mnie do niej do Milanówka, przykazując mówić, że jest moim kierowcą, żeby dodać całej sytuacji powagi. Przesiedziałem u Katarzyny cztery godziny, zjedliśmy kolację, a pod koniec zabrała talerze, mówiąc: „Ale mojej książki panu nie dam”. Myślę: To po co, do cholery, tam jechałem? A ona powiedziała: „Zrobi pan film”. Ja pytam: „Jaki?”. Ona mówi: „No jak to? Druga część „Nigdy w życiu”. To jest moje życie, chcę mieć wpływ na ten film”.
Czytaj także: Byli małżeństwem przez 19 lat. Miłość Krzysztofa Kowalewskiego i Agnieszki Suchory przerwała śmierć
„Nigdy w życiu” uważam za jedną z najlepszych polskich komedii romantycznych.
Świetna rola Danuty Stenki. I w ogóle film sprawnie zrobiony przez Ryszarda Zatorskiego, który ma gust. Bo ważne jest u reżysera, żeby miał dobry gust – to wpływa na jakość filmu. Grocholi się ten film nie bardzo podobał, zarzucała mu wiele nieprawdy. Albo inni mieli pretensje, że warkot silnika nie pochodzi od sfilmowanego samochodu. Ale wtedy takich niuansów nie znałem. Zgodziłem się więc: „Dobrze, zrobię film”. Zaprzyjaźniłem się z dziennikarzem Henrykiem Szulcem, to pseudonim Janusza Kacprzyckiego, który wiele mi w życiu pomógł, chociaż niezbyt wiele mógł zrobić. A w latach 70. był sekretarzem Gierka i pisał dla Urbana. Zresztą dlatego w mojej filmografii znalazł się film o Gierku. W każdym razie, producent filmowy to był dobry pomysł, a film „Ja wam pokażę” okazał się jednym z największych sukcesów kasowych, chociaż krytycy go zjechali. Ale u krytyków nie widziałem jeszcze żadnego dobrego filmu. Ale jak powiedział Tadeusz Boy-Żeleński: „Eunuch i krytyk są z jednej parafii, obaj wiedzą jak, lecz żaden nie potrafi”.
Masz dobre serce, ale czy naiwność to cecha pożądana u producenta?
Staram się być dobrym człowiekiem. Nie znoszę matactwa. Może dlatego nie dostałem przy robieniu filmu żadnej dotacji od państwa, żadnego wsparcia finansowego, co w Europie się raczej nie zdarza. Straciłem wtedy moją pierwszą firmę. Teraz również nie dostaję dotacji na filmy.
Bo nie jesteś „czyimś” człowiekiem?
Jestem niczyim człowiekiem.
A ile filmów już zrobiłeś?
Seriale i dziewięć fabularnych. Między innymi „Gierka”. No a teraz „Gdzie diabeł nie może…”. Dwie części, z którymi problem jest taki, że nie można polubić żadnego bohatera. To film o kasie i przekrętach.
Obejrzałam obie części. Moim zdaniem nie chodzi tu o lubienie bohaterów, ale o pokazanie, jak się zarabia i jak się traci pieniądze. Twój bohater Bączek na końcu traci wszystko.
Takie są losy tych ludzi. Łatwo przyszło, łatwo poszło. Ale zawsze znajdują sposób na ponowne zarobienie kasy. W każdym razie, starałem się, żeby tak do końca Bączka nie polubić, żeby nie stał się wzorem dla innych.
W jednej z ról wystąpił Michał Koterski, odtwarzając znanego tenisistę, otoczonego prostytutkami…
To prawda, tak było. Każdy ma swoje słabości. A Michał w tej roli jest bardzo dobry.
Ten film jest ostrzegawczy. Zgodzisz się ze mną?
Właśnie po to go zrobiłem. To jak z „Ojcem chrzestnym”, którego bardzo sobie cenię. Protoplastą Corleone był Luciano, który miał u siebie prywatny cmentarz wielu ludzi. Ale większość młodych widzów też stała się gangsterami, bo wzorcem dla nich był właśnie Corleone. Nie chcę, żeby Bączek i inni bohaterowie byli naśladowani przez młodych uważających, że przekręty są dobrym sposobem na zarabianie pieniędzy i dochodzenie do dużego majątku.
Kto był pierwowzorem Bączka?
Wolałbym o tym nie wspominać. W każdym razie, to postać autentyczna. Facet, który zarobił ogromną kasę na handlu spirytusem - sprzedawaniu go za granicę, z której wracał do Polski jako alkohol tam wyprodukowany. Na koniec wyjechał do Dubaju, gdzie stracił wszystkie pieniądze. Do dzisiaj tam jest.
Jaka była Twoja rola w tym filmie jako producenta?
Byłem też tu reżyserem, bo chciałem, żeby film był właśnie taki, jaki sobie wyobraziłem i o czym wiedziałem z licznych opowieści. Pierwsza część dzieje się w komunistycznej Polsce.
Czytaj także: On szanował jej zdanie, a ona była przy nim w trudnych chwilach. Tajemnice rodziny Gierków
Wyrosłeś w Polsce na antykomunistę?
Wychowałem się w środowisku Krzyśka Kowalewskiego. Na wakacje jeździliśmy do Chałup, gdzie słuchało się Wolnej Europy. Wierzyliśmy, że Gierek to nicpoń, bo Krzysiek powiedział: „On zbudował hutę Katowice i za 20 lat nie będzie już Krakowa, bo opary z huty roztopią wszystkie zabytki łącznie z Wawelem”. A myśmy w to wszystko wierzyli. Ale gdy Gierka zdjęto ze stanowiska pierwszego sekretarza PZPR, zmieniłem zdanie i uważam, że był jednym z najuczciwszych ludzi rządzących Polską, tylko że Polska obeszła się z nim niesprawiedliwie. To taki pozytywista lewicowy, a nam brakuje współczesnych bohaterów. Nie możemy podpierać się ciągle Piłsudskim, któremu się to miejsce w historii należy i miał ogromny wpływ na odzyskanie niepodległości. Ale przecież był też człowiekiem lewicy związanym z PPS. A Polska wtedy była bardzo prawicowa.
Wróćmy jednak do afery spirytusowej. Nikt nie pisał o niej i nikt nie został ukarany. To była niesamowita afera, bo ci ludzie zarabiali kilka milionów dolarów tygodniowo, a zostały ukarane tylko płotki i nikt nie poszedł do więzienia. Potem za Mazowieckiego cała afera została wyciągnięta na światło dzienne, obradowała na ten temat komisja sejmowa. Uważam, że przypomnienie tej historii było moim obowiązkiem.
Ale dlaczego Ty akurat?
Bo znałem Krzysztofa Tokarka, który znał kulisy tych przekrętów i opowiedział mi o tym wszystkim, podpisał się pod tym i zgodził na ujawnienie, a nawet pracował na planie filmowym. Dostarczył nam masę zdjęć, które filmowi pomogły. W filmie gra go Rafał Zawierucha. Ale część jego modus operandi przypisałem postaci kobiecej, którą gra Małgorzata Kożuchowska. Zmieniłem mu płeć (śmiech).
A pierwowzór Bączka wiedział o tym filmie?
Nie, dowiedział się dopiero niedawno. Nie znam go osobiście. Nie chodziło mi o to, żeby go stygmatyzować, tylko o pokazanie mechanizmów, jak taka afera się rodzi.
Dlaczego nakręciłeś drugą część?
Bo pierwsza to były lata 80., czyli jeszcze PRL. Ale potem w latach 90. wszyscy ci panowie mogli rozwinąć skrzydła. A zrobiłem ten film też po to, żeby średnia klasa wyleczyła się z kompleksów wobec wszystkich bardzo bogatych ludzi, którzy mają ogromne fortuny, nie bardzo wiadomo, w jaki sposób zdobyte, podczas gdy młodzi z klasy średniej wyjeżdżali latem zbierać winogrona i mieli z tego trochę dolarów. Na pewno nie stawali się miliarderami.
W drugiej części filmu Twój bohater Bączek robi kolejne przekręty, ale to źle się dla niego kończy.
Ucieka za granicę i baluje. Umieściłem go we Francji, ale to ściema, żeby uniknąć pozwów procesowych. Potem jedzie do Marrakeszu, gdzie pokazałem mechanizm chciwości, jak ludzie wpadają w piramidy finansowe, ładując w nie większość swoich oszczędności. Chodziło mi też o pokazanie stanu umysłu takiego człowieka, dla którego pieniądze nie są ważne, wraca do Polski, a nawet do swojej żony. Chciałem zrobić trzy filmy o PRL-u. Gierek - lata 70., drugi o tym, co działo się w Polsce w okresie przełomu, gdy rodził się tu kapitalizm . I trzeci – konsekwencja tego w latach 90.
Ja nie robię sentymentalnych komedii romantycznych, tylko filmy, w których wypowiadam się na różne ważne tematy. Przytoczę tu zdanie Lenina, że „10 muza jest najważniejszą z muz, bo przemawia nie tylko słowami ale i obrazem”.
Czy Ty jesteś bogaty, jak Twoi bohaterowie?
Jestem bogaty w filmy, ale nie w pieniądze. Taka jest rola producenta. Za chwilę, jak się wszystkim popłaci, znowu tych środków nie ma.
No nie powiesz mi, że nie działasz również dla własnych korzyści majątkowych.
Ja bym nie umiał nawet nimi zarządzać, ale na szczęście mam żonę, która się na tym zna. Jesteśmy sześć lat razem. Kiedy sam zarządzałem firmą, źle się to skończyło, bo jak ktoś przychodził i mówił, że chce więcej, to mu dawałem po prostu. A moja żona jest dość asertywna i zarządza kasą bardzo oszczędnie.
Dobrze więc, że spotkałeś swoją Jolę. I w dodatku jest ładną blondynką.
Bardzo dobrze. Ona się zajmuje większością spraw przy pracy nad filmem i już stała się nawet fachowcem w tej dziedzinie. Ale działamy też wspólnie, opiekując się drużyną osób z niepełnosprawnościami „Prometeusz”. Za mało się osoby z niepełnosprawnością w Polsce zauważa, ich los tak naprawdę nie leży nikomu na sercu. A ja będąc z nimi, odpoczywam. Bo oni na nic nie narzekają, kochają życie, mimo że los odebrał im tak dużo.
Ci ludzie lubią też pewnie Twoje filmy? Jaki będzie następny?
„Zabić bogatych”, realizowany na podstawie książki. Ale za granicą, w Grecji, i z zagraniczną obsadą. Nasza z żoną firma „Global Studio” będzie się nim zajmować i miejmy nadzieję, że ujrzy światło dzienne. Wszystko toczy się swoim rytmem, ale to filmowi nie przeszkadza. Jest już prawie na ukończeniu, a tobie pierwszej o tym mówię.
Rozmawiała: KRYSTYNA PYTLAKOWSKA