Marek i Barbara Torzewscy o pierwszym spotkaniu: „To było jak błysk, który trwa już prawie 40 lat”
„Miłość to energia, którą trudno opisać słowami. A ja tę energię poczułem od pierwszego wejrzenia”
- Krystyna Pytlakowska
Barbara i Marek Torzewscy są nierozłączni od 40 lat. Razem na dobre i złe, niezmiennie w sobie zakochani. Od początku byli pewni swojej miłości. Jej przypieczętowaniem było urodzenie się córki Agaty. „Uważaliśmy, że świat jest piękny, a my idziemy do przodu", mówi nam Marek Torzewski. Dla artysty żona i córka były największym wsparciem w walce z chorobą. „Jesteśmy ciągle razem i to się liczy. Patrzymy w nasze serca. A serce jeśli jest pełne miłości, to wszystko odbija się w oczach”, mówi przed kamerą viva.pl Barbara Romanowicz-Torzewska. Czego życzyć małżonkom? „Miłości, jeszcze gorętszej”, dodaje aktorka. Jak wyglądało ich pierwsze spotkanie? O tym zakochani opowiedzieli Krystynie Pytlakowskiej w wywiadzie VIVY!.
Barbara i Marek Torzewscy o pierwszym spotkaniu
Podobno poznaliście się, bo mieszkaliście po sąsiedzku.
Marek: W październiku 1983 roku przyjechałem na galę operową do Łodzi, gdzie zakwaterowano mnie w domu aktora. Pewnego dnia wychodzę wynieść śmieci i na korytarzu widzę tak piękną kobietę, że aż mnie zamurowało. To było jak błysk, który trwa już prawie 40 lat.
Podobno nie powiedział Pan wtedy do niej ani jednego słowa.
Marek: Nie powiedziałem, bo nie mogłem wydobyć głosu. Jej uroda tak mnie zatkała, że zabrakło mi słów. Ale następnego dnia już się do niej odezwałem, co wyznaczyło nam nasze kolejne 40 lat życia.
I cały czas jest Pan zakochany?
Marek: Tak, jestem. Miłość to energia, którą trudno opisać słowami. A ja tę energię poczułem od pierwszego wejrzenia. Byłem wtedy jeszcze studentem w pulowerku i dżinsach. Do dzisiaj Basia wypomina mi ten pulowerek. Ale w niej też zaiskrzyło.
Barbara: Zobaczyłam młodego chłopaka, bardzo przystojnego, ale nie zamurowało mnie tak, jak jego. Wtedy śpieszyłam się, biegłam na próbę do teatru, ale później spotykałam go w domu aktora wielokrotnie – takie dziwne zbiegi okoliczności, że wychodziliśmy z mieszkania w tym samym czasie.
Kierowała Wami Opatrzność.
Barbara: Nie. Marek po prostu nasłuchiwał i wiedział, kiedy wychodzę, więc i on się pojawiał. A później zapytał, czy może wpaść do mnie z wizytą.
Pani wtedy studiowała w łódzkiej filmówce?
Barbara: Tak, i dostałam się do Teatru Powszechnego w Łodzi, co pozwalało mi na uzyskanie miejsca w domu aktora. A tak na marginesie, pochodzę z Białegostoku.
Mieszkańcy Białegostoku są bardzo otwarci i serdeczni.
Marek: To naprawdę wspaniali ludzie.
Barbara: Marek był nimi zachwycony, kiedy odwiedzaliśmy moją rodzinę na Podlasiu. I ten Białystok też nas połączył.
Marek: Bo ja pochodzę z Poznania, a poznaniacy mają dystans do rzeczywistości i nie od razu podają serce na dłoni.
Barbara: Ale ten mój poznaniak jest wyjątkowy.
Marek: I od razu się zakochałaś?
Barbara: Tak od razu to nie.
Zakochała się w Panu, dopiero kiedy usłyszała, jak Pan śpiewa.
Barbara: To prawda. Gdy zaprosiłeś mnie na galę i zobaczyłam cię na scenie, i usłyszałam, to we mnie wtedy strzelił piorun. Twój głos mnie powalił. Nagrałam twój śpiew na dyktafon, który potem wiele razy przesłuchiwałam. Dla mnie opera w tamtych latach kojarzyła się z koturnowością. Byłam do niej zdystansowana, pod wpływem Marka zmieniłam zdanie.
Do odbioru opery trzeba dorosnąć.
Barbara: Różnice między operą a inną muzyką zobaczyłam, kiedy wyjechaliśmy na Zachód. Tam liczyło się wszystko: głos, śpiew i aktorstwo, a nie tylko, jak wówczas w Polsce, wykonanie arii. Gdy Marek grał amanta, musiał wyglądać jak amant. I wyglądał.
Marek: Pamiętam, że śpiewałem wtedy w operze „Łucja z Lammermooru” rolę Edgarda.
Barbara: Pięknego, zakochanego, świetnego aktorsko i bardzo naturalnego. Dopiero na Zachodzie zobaczyliśmy symbiozę śpiewu i sztuki aktorskiej, wyglądu i kondycji fizycznej. Tam na przykład Halka nie mogła ważyć ponad 100 kilogramów, a towarzyszący jej tenor nie mógł być mały i tłuściutki. Hamowałam się z pokazywaniem reakcji, gdy coś mi nie pasowało, a wszyscy się tą operą zachwycali. Dopiero Marek pokazał mi, jaka może być opera, wielostronna pod każdym względem. I wtedy poraziła mnie strzała Amora.
Zobacz też: Marek Torzewski i Barbara Romanowicz-Torzewska od niemal 40 lat tworzą zgrany duet. Oto historia ich miłości
I co zrobiliście z tą strzałą? Od razu się pobraliście?
Marek: Utworzyliśmy rodzinę, z najcenniejszym jej członkiem, naszą córką. Zawsze mówiliśmy, że rodzina jest najważniejsza, chociaż wiele osób podchodziło do tego z dystansem. Teraz wszyscy twierdzą, że rodzina to opoka, a myśmy wiedzieli to od początku. Bo jeżeli rodzina jest scalona i rozumiemy, co ta druga osoba czuje i czego pragnie, to jest jak skała – podwalina wszystkiego. Mogą być różne zawirowania, ale ta skała stoi w tym miejscu, w którym została stworzona. Pamiętam, że jeszcze nie byliśmy małżeństwem, a ja z Poznania przyjeżdżałem do Basi do Łodzi na piątek, sobotę i niedzielę. Szykujemy się do spania, a nagle mamy telefon z portierni: „Pani Basiu, mama do pani przyjechała”. Basia zeszła po nią, a ja musiałem ubrać się w ciągu półtorej minuty aż po krawat.
Barbara: Nie wiedziałam, czy Marek zdąży, bo byliśmy już w piżamach. Starałam się więc przedłużyć czas zejścia ze schodów. Chciałam, żeby mama myślała, że to tylko przyszedł kolega, który się zasiedział. Jeszcze nie wiedziała, że Marek jest moim chłopakiem. Weszłyśmy do windy, chociaż chciałam, żebyśmy poszły schodami, ale mama nie dała się przekonać. No i zastałyśmy Marka kompletnie ubranego, którego przedstawiłam już jako mojego chłopaka, co nie było wtedy tak do końca między nami ustalone.
Marek: Przedstawiłem się i mówię: „Ale się zasiedziałem, już wychodzę”. A mama Basi: „No to do widzenia panu”.
Barbara: A ja przeraziłam się, gdzie on, biedny, będzie nocował. Ale znalazł pokój w Hotelu Centrum. Mama dbała o dyscyplinę i bała się o swoje trzy córki. Ale chyba nie przyjechała bez powiadomienia dlatego, żeby mnie sprawdzić. Myśmy w domu nie mieli telefonu.
Marek: Czuła jednak, że jesteś zakochana. A ja bardzo polubiłem moją przyszłą teściową. No i tak się to zaczęło.
Barbara: Mama chciała jedynie, żebyśmy dobrze w życiu sobą pokierowały. Była pragmatyczką, po przejściach. Przez jej pragmatyzm wylądowałam w liceum ekonomicznym, chociaż z matematyką byłam na bakier. Ale już wtedy ciągnęło mnie do szkoły filmowej. Mam więc również zawód ekonomistki i nauczyłam się liczyć.
[...]
Artystę zwykle ciągnie do podobnej artystycznej duszy. Może dlatego zakochał się Pan w Barbarze.
Marek: Gdy spotkałem Basię, wiedziałem, że jest aktorką po szkole aktorskiej i że pracuje w teatrze, ale nigdy nie myślałem w kategoriach podobieństwa zawodowego. Patrzyłem na nią jak na piękną kobietę i wspaniałego człowieka, a potem matkę mojego dziecka. Nigdy nie było dla mnie najważniejsze, jaki zawód wykonuje. I tak jest do dzisiaj. Natomiast ważne, że rozumie to, co ja robię. Gdy w Teatrze Królewskim w Brukseli grałem Nerona, a moją nałożnicą była bardzo znana śpiewaczka, z którą w słynnej „Tosce” u Zeffirellego graliśmy na żywo scenę erotyczną, Basia patrzyła na to jak na pracę, a nie na jej fizyczne aspekty.
Barbara: Nieprawda, płakałam po nocach. Można być profesjonalistą, ale człowiek jest jednak człowiekiem. Kiedy po iluś latach grałam u Jacka Bromskiego sekretarkę burmistrza w dwuznacznych scenach przy ekipie filmowej, to też było dla mnie stresujące.
Marek: A wtedy w Brukseli podchodzili do ciebie ludzie i pytali, jak to się dzieje, że godzisz się na taki zamysł reżyserski. Patrzyłaś na nich okiem osoby, która zna ten zawód od podszewki.
Barbara: Na pewno to pomaga, że się rozumie, na czym ten zawód polega. Ale jeśli jest taka miłość jak nasza, która zaślepia, to można stracić dystans do tego, co się robi na scenie. My byliśmy tak zakochani, że kiedy pytano mnie, czy nie jestem zazdrosna, czułam, że chcą, żebym się zdenerwowała. Byłam jednak tak pewna Marka, że nie myślałam o tym, iż on może czuć podniecenie, dotykając obcej kobiety. Podobnie było, jak Marek wyjeżdżał, a ja musiałam zająć się Agatą. Ani przez myśl mi nie przeszło, że może mnie zdradzić. Miłość nas ratowała. I dlatego nie zastanawiałam się nad tym, kogo on gra na scenie. Wierzyłam mu bezgranicznie. To raczej Marek był o mnie zazdrosny, gdy wyjeżdżał, a ja zostawałam w Brukseli.
Marek: Byłem i jestem do dzisiaj.
Barbara: Na szczęście twoja zazdrość nie była zaborcza.
Marek: Normalna, męska zazdrość, która pojawia się, gdy się kogoś bardzo kocha.
Nie ma miłości bez zazdrości?
Marek: Dokładnie. Tak było, jest i będzie. Wiedziałem, że Basia jest bardzo piękna i że krążą wokół niej mężczyźni jak sępy. Może dlatego tak szybko się oświadczyłem, bo po trzech miesiącach. Nie chciałem, żeby jako osoba wolna była wyciągana na różne imprezy beze mnie. No i oświadczyny zostały przyjęte, a w kwietniu 1984 roku pobraliśmy się.
Cały wywiad w nowym numerze VIVY! Magazyn dostępny w punktach sprzedaży w całej Polsce od 22 września.
Sprawdź też: Barbara Torzewska o chorobie męża: „Byłam na wykończeniu, szczególnie że Marek nie chciał pomocy”