To najlepsza komedia od czasu „Listów do M.”. „Narzeczony na niby” bije rekordy popularności! W czym tkwi jego fenomen?
Do tej pory „Narzeczony na niby” zobaczyło w kinach już ponad milion widzów! Komedia z udziałem Julii Kamińskiej, Piotra Stamowskiego, Mikołaja Roznerskiego i Tomasza Karolaka bije rekordy popularności. Żaden inny film, który miał premierę w tym roku nie miał aż takiej frekwencji! W czym tkwi jego fenomen?
Recenzja „Narzeczonego na niby”. Dlaczego widzowie pokochali ten film?
Film Bartosza Prokopowicza (m.in. „Prawo Agaty”, „Kochaj i tańcz” oraz „Dług”) zachwyca lekkością ujęcia tematu relacji damsko-męskich i niewymuszonymi żartami wplecionymi w scenariusz, przede wszystkim sytuacyjnymi. Dialogi nie dość, że nie nużą i nie wprawiają w zażenowanie, to jeszcze sprawiają, że „Narzeczony na niby” spełnia w 100% swoją funkcję: lekkiej, zabawnej komedii, idealnej, aby spędzić wieczór w miłym towarzystwie i wyjść z kina w dobrym humorze.
Sukces to także dobór znakomitych aktorów, w tym Julii Kamińskiej oraz Piotra Stramowskiego, którzy doskonale sprostali powierzonemu im zadaniu: w umiejętny i wyważony sposób łączą w grze wątki komiczne i dramatyczne, dzięki czemu odbiór „Narzeczonego na niby” jest ze wszech miar pozytywny i trudno mu cokolwiek zarzucić.
To, czego brakowało takim komediom, jak „Ciacho” (uważane przez wielu za jedną z najgorszych komedii w historii polskiej kinematografii) czy „Nie kłam, kochanie”, twórcom „Narzeczonego na niby” udało się się z naddatkiem: lekkość wplecionych w dialogi żartów, ich aktualność, przy jednoczesnym zachowaniu uniwersalizmu, nie unikanie tematów trudnych (homoseksualizm, zdrady w związku, relacje rodzic-dziecko) i podejście do nich w sposób umiejętny, dzięki czemu widz nie ma poczucia nachalnego dydaktyzmu i jednocześnie wychodzi z kina z poczuciem dobrze spędzonego czasu i refleksją dotyczącą norm społecznych i relacji międzyludzkich w XXI wieku.
Być może i twórcom „Narzeczonego na niby” nie udało uniknąć wpadek, takich jak choćby pierwsze minuty filmu, w których siła dialogu zdecydowanie ustępuje miejsca sztuczności i zbędnemu patosowi. Trudno również nie odnieść wrażenia, że Piotr Adamczyk nie do końca odnalazł się w roli przesiąkniętego korporacyjną atmosferą szefa domu produkcyjnego, który nie znosi sprzeciwu, jednak i ta rola koniec końców daje się wybronić. Wart odnotowania jest również fakt, że Barbara Kurdej-Szatan gra dla odmiany karierowiczkę i kobietę silną i stanowczą, a nie zagubioną, efemeryczną i na wskroś dobrą blond piękność.
Także Tomasz Karolak, który wciela się w zafascynowanego światem mody stylistę, sprostował wymagającej kreacji aktorskiej. Należy zaznaczyć, że w swojej lekkiej nieporadności, zagubieniu i naiwności wypada na wskroś autentycznie! Podobnie jak Mikołaj Roznerski, który wciela się w postać geja, w młodości szaleńczo zakochanego w bohaterze granym przez Karolaka.
Czy warto pójść na „Narzeczonego na niby” do kina?
Zdecydowanie tak! Warto odnotować fakt, że od czasu „Listów do M.” i „Planety Singli” nie było w polskiej kinematografii tak dobrej komedii romantycznej, która podejmowałaby ważne tematy społeczne w sposób niewymuszony, inteligentny oraz zabawny. Wypada zatem stwierdzić, że „Narzeczony na niby” doskonale wpisuje się we wzorce nowoczesnej komedii, które w kinematografii zachodniej zapoczątkowały takie filmy, jak „To właśnie miłość” czy „Notting Hill”. I jest zwiastunem odwilży po zupełnie nieśmiesznych, wymuszonych i przyciężkich komediach romantycznych, które w polskich kinach wyświetlano w latach 2007-2012. Jeśli ten poziom uda się utrzymać, śmiało można stwierdzić, że ten gatunek filmowy wkracza w Polsce w nowy etap i z czasem nie będziemy musieli się wstydzić żadnych obrazów, które zostały w tym klimacie stworzone.
Solidne 7/10. Z adnotacją, że filmowi zabrakło naprawdę niewiele, żeby być „bardzo dobrym”.