Reklama

Ponad trzynaście lat temu 18 lutego podczas obozu szkoleniowego w Portugalii zmarła Kamila Skolimowska. Ta nagła i smutna wiadomość na długie lata podłamała jej bliskich. Mama olimpijki potrafi nie tylko wspominać córkę w wywiadach, ale i mieszkać w jej dawnych czterech kątach. Teresa Skolimowska pokazała nam je przed kamerą. Dzisiaj lekkoatletka skończyłaby 40 lat...

Reklama

Przypominamy wideo VIVY.pl z 2021 roku.

Dawne mieszkanie Kamili Skolimowskiej – ściana pamiątek

Kamila Skolimowska mieszkała pod koniec swojej kariery na warszawskiej Pradze Południe. Jej mama zupełnie gdzie indziej, ale jednej nocy po śmierci lekkoatletki wszystko się zmieniło. „Teraz z mężem mieszkamy w dawnym mieszkaniu Kamili. Po jej śmierci przez pół roku nie potrafiłam do niego wejść. Aż przyśniła mi się i powiedziała: „Mamusiu, dlaczego mnie nie odwiedzasz? Ja tu siedzę i czekam, żeby się kawy z tobą napić”. Obudziłam się cała zapłakana. My przecież zawsze razem kawę piłyśmy. Od razu powiedziałam mężowi, że muszę się przemóc i pojechać do mieszkania Kamy”, mówiła w VIVIE! Teresa Skolimowska.

ZOSIA ZIJA Dla magazynu Twój Styl

Z kolei przed naszą kamerą opowiedziała o tym, jak spędzała czas z ukochanym dzieckiem. „Miałam z córką relacje przyjacielskie. Miałyśmy babskie wieczory – najczęściej w soboty. Siadałyśmy sobie, nakładałyśmy kosmetyki, maseczki… Oczywiście przy lampce wina albo drinku opowiadałyśmy sobie o wszystkim do nocy. Mało było czasu, ale dla mnie miała go zawsze”, opowiadała VIVIE.pl mama Kamili.

CZYTAJ TEŻ: Monika Mrozowska: "dostaje mi się za to, że mam dzieci z kilkoma mężczyznami"

Naszą uwagę zwrócił fakt, że wśród pamiątek po olimpijce brakuje jej złotego medalu z Sydney. „Niestety nie mamy głównego medalu Kamili – tego olimpijskiego. Wystawiliśmy go bowiem na licytację, kupił go od nas Komitet Olimpijski. Krążek jest dziś w Muzeum Sportu, a my za zebrane pieniądze założyliśmy fundusz, a potem Fundację imienia Kamili”, wytłumaczyła VIVIE.pl Teresa Skolimowska.

Co jeszcze zdradziła? Zobacz pełne wspomnień wideo od początku do końca, a tymczasem przypominamy niezwykłą rozmowę Katarzyny Piątkowskiej z mamą Kamili Skolimowskiej, która ukazała się w sierpniu 2021 roku w magazynie VIVA!.

Mama Kamili Skolimowskiej - wywiad

„Widzi pani, tu jest pokój cały zawieszony zdjęciami Kamy. W salonie też stoją. Przy jednym zawszę palę świeczkę. Codziennie od 12 lat”, mówi Teresa Skolimowska, matka Kamili Skolimowskiej, wybitnej polskiej lekkoatletki, zdobywczyni złotego medalu olimpijskiego w rzucie młotem, która odeszła niespodziewanie na obozie sportowym w Vila Real de Santo António. I robi wszystko, by pielęgnować pamięć o córce i strzec jej dobrego imienia.

Na rozmowę o Kamili Skolimowskiej, mistrzyni olimpijskiej w rzucie młotem, jej mama Teresa zaprasza mnie do domu. Mieszkanie na warszawskiej Pradze Południe pełne jest pamiątek po sportsmence, która zmarła podczas obozu szkoleniowego w Portugalii w 2009 roku. Ściany jednego z pokojów zawieszone są zdjęciami i półkami z pucharami. Wiszą też dwie tablice z medalami. Na pierwszej są te, które w ciągu 25-letniej kariery zdobył tata Kamili, Robert Skolimowski, sztangista, medalista mistrzostw świata i olimpijczyk. Na drugiej medale Kamili. Nie ma tylko tego najważniejszego, złotego medalu z igrzysk w Sydney w 2000 roku. „Ile on dla niej znaczył!”, mówi mama najmłodszej polskiej złotej medalistki olimpijskiej. „Kupił go od nas Polski Komitet Olimpijski i przekazał do Muzeum Sportu.

Pieniądze przeznaczyliśmy na Fundację imienia Kamili Skolimowskiej. Dzięki temu udało nam się pomóc już bardzo wielu sportowcom. Mam nadzieję, że Kama nie miałaby o to do nas pretensji”. Pani Teresa pokazuje mi też półkę z figurkami słoników z podniesionymi trąbami, które zbierała jej córka. A potem prowadzi do salonu, gdzie znajdują się kolejne. Przechodząc przez przedpokój, widzę wielkie ciemne akwarium. Zaciekawiona zerkam i widzę… węża. To nie akwarium. To terrarium. Pytam o jego mieszkańca. „To pyton królewski”, odpowiada Robert Skolimowski. „To wąż mojego męża. Dostał go od dzieci na Gwiazdkę, tuż przed śmiercią Kamili. Niech pani zgadnie, jak się nazywa”, zachęca Pani Teresa. Nie przychodzi mi do głowy, jakim imieniem można ochrzcić dwumetrowego pytona. „Zuzia”, śmieje się Pani Teresa. I dodaje: „Kiedyś w Egipcie mój mąż założył na szyję takiego gada i zażartował, że kiedyś sobie takiego kupi. Dzieciaki wzięły to na poważnie. I tak Zuzia mieszka z nami już 13 lat”.

Często ogląda Pani zdjęcia córki?

Widzi pani, tu jest pokój cały zawieszony zdjęciami Kamy. W salonie też stoją. Przy jednym zawsze palę świeczkę.

Codziennie od 12 lat?

Tak. Raz nawet o mały włos mieszkania nie spaliłam. Nie tego, poprzedniego. Teraz z mężem mieszkamy w dawnym mieszkaniu Kamili. Po jej śmierci przez pół roku nie potrafiłam do niego wejść. Aż przyśniła mi się i powiedziała: „Mamusiu, dlaczego mnie nie odwiedzasz? Ja tu siedzę i czekam, żeby się kawy z tobą napić”. Obudziłam się cała zapłakana. My przecież zawsze razem kawę piłyśmy. Od razu powiedziałam mężowi, że muszę się przemóc i pojechać do mieszkania Kamy. A dzień później w naszym wybuchł pożar.

Zobacz: Żona Wiesława Nowobilskiego zrezygnowała z pracy. Wszystko ze względu na „Taniec z Gwiazdami"

Teresa Skolimowska, matka Kamili Skolimowskiej, VIVA! 15/2021

Jak to się stało?

Poprosiłam męża, żeby kupił mi zapas świeczek. Nie było takich, jakich używałam, więc Robert kupił wkłady jak do zniczy. Szykowaliśmy się na wyjazd do Ostrawy, gdzie odbywały się zawody imienia Kamili. Jechał też z nami jej chłopak, Marcin Rosengarten, i nocował u nas. Położyłam się spać późno i nie zgasiłam tej świeczki. W nocy mąż nie mógł spać. Coś go ciągnęło do dużego pokoju. Okazało się, że pół pokoju już stoi w płomieniach. Rzuciliśmy się do gaszenia. Na szczęście nikomu nic się nie stało. To dzięki Kamie. Jestem tego pewna, że to ona wyciągnęła tatę z łóżka. To nie był zresztą ostatni raz, kiedy poczuliśmy, że nad nami, a szczególnie nad mężem czuwa.

Była córeczką tatusia?

O tak! Była oczkiem w głowie Roberta. Ale my też miałyśmy wspaniałą relację. Wie pani, że ona nigdy o nas nic złego nie powiedziała? Nie tak jak inne dzieciaki, które się wiecznie z rodzicami kłócą i mówią o nich „starzy”. Kama kiedyś przyszła do mnie i mówi: „Wiesz, mamuś, jakie to jest okropne, że dzieci mówią o rodzicach »starzy«?”. Zażartowałam, że jak nie słyszymy, to sama pewnie tak o nas mówi. A ona odpowiedziała, że to niemożliwe.

Byłyście przyjaciółkami?

Wszystko o niej wiedziałam. Mi pierwszej powiedziała, że się zakochała. Z poznaniem Marcina łączy się zabawna historia. Przyjechał zrobić z nią wywiad. Ależ ją wtedy zdenerwował. Wróciła do domu i mówi: „Mamo, nawet nie wiesz, jak bardzo jestem wkurzona. Taki gówniarz przyszedł do mnie na rozmowę. Chciał mnie zagiąć, chciał mi dowalić, pokazać ze złej strony. Ale żeby chociaż się do tej rozmowy przygotował!”. Za jakiś czas znów się umówiła z nim na wywiad. Nie pamiętała, że ten Marcin, który do niej zadzwonił z prośbą o wywiad, to ten sam chłopak, co ją wkurzył. Chciała zrezygnować, ale coś ją podkusiło… i zakochali się w sobie. Po śmierci Kamy Marcin długo nie mógł ułożyć sobie życia. Prosiłam go, żeby nie bał się przedstawić nam nową dziewczynę, mówił, że to jeszcze nie czas na nową miłość.

Ale życie nie znosi próżni.

I na Marcina w końcu przyszedł czas. Układa sobie życie z Marysią Andrejczyk, oszczepniczką. Mam wrażenie, że ona jest bardzo podobna z charakteru do Kamy. Też jest samicą alfa.

Ale Kamila, choć związana z Marcinem, mieszkała z Wami.

Szykowali się do wspólnego mieszkania. Sportowcy prowadzą życie na walizkach. Wracają do domu na chwilę, właściwie tylko po to, żeby się przepakować, i lecą dalej. Na kolejne zawody, kolejne mistrzostwa, kolejne zgrupowanie. Tak było wygodniej, a nam odpowiadało, bo kiedy tylko się dało, mieliśmy ją przy sobie i mogliśmy pomóc.

Oprócz tego tragicznego momentu.

Do dzisiaj nie mogę sobie darować, że kiedy umierała, nie było mnie przy niej. Ona tak o wszystkich dbała. Martwiła się o nasze zdrowie. Marcin jej kiedyś powiedział, że tak dba o innych, że powinna zadbać o siebie. A ona mu powiedziała, że o nią to on musi zadbać.

Nie zdążył.

Myśmy wszyscy nie zdążyli. Ta myśl, że to była kwestia kilku dni, nie daje mi spokoju. Przecież po powrocie z Portugalii, z obozu, podczas którego zmarła, Kama miała położyć się do szpitala na kompleksowe badania. Wszystko było już załatwione, bo ona od dłuższego czasu czuła się źle.

A jednak zdecydowała się pojechać na obóz, na którym doznała zatoru płucnego i zawału serca.

Ona bardzo dbała o swoje zdrowie. Mój mąż przez 25 lat dźwigał ciężary. Ja trenowałam rzut dyskiem. Oboje wiemy, że zawodowego sportowca zawsze coś boli. Ale są takie bolaki, jak ja to mówię, że się do nich człowiek przyzwyczaja, a są takie, które są sygnałem, że naprawdę w organizmie dzieje się coś złego. Kama była bardzo na to wyczulona. Każdy drobiazg konsultowała z lekarzami. Ona przeszła tyle zabiegów, tyle operacji, bo nigdy nie czekała, aż samo przejdzie.

Co więc zawiodło?

Moim zdaniem lekarze. I o to już zawsze będę mieć wielki żal. Przecież ona cały czas była pod ich opieką. W końcu była w kadrze narodowej, olimpijskiej. Z Kamą źle się zaczęło dziać wcześniej, podczas olimpiady w Pekinie. Miała duszności, zemdlała. Uznano, że to z powodu smogu. A to nie był smog, tylko już wtedy prawdopodobnie przeszła pierwszy zator. Tyle że skrzep był na tyle mały, że skończyło się na omdleniu. Mam żal, że nie znalazł się nikt, kto by ją potem pokierował, nie powiedział, jakie badania powinna zrobić. A przecież wiadomo, że miała nadwagę, brała tabletki antykoncepcyjne, dużo trenowała, latała samolotami, nurkowała, co było jej wielką pasją. I z tego wszystkiego nikt nie wyciągnął wniosków. Dopiero lekarz, który miał przyjąć Kamę na oddział w szpitalu. Gdy 18 lutego 2009 roku trener Kamy zadzwonił do męża z Portugalii z informacją, że nasza córka zemdlała, od razu skontaktowaliśmy się z naszym lekarzem. Po opisie objawów od razu postawił diagnozę, że to może być zator. Kazał mężowi dzwonić do trenera, żeby przekazał tamtejszym lekarzom, żeby podali jej zastrzyki z aspiryną.

Teresa Skolimowska, matka Kamili Skolimowskiej, VIVA! 15/2021
Szymon Szcześniak

Nikt nie posłuchał?

Nie. To był maleńki ośrodek zdrowia. Dopiero gdy Kama tam trafiła, wezwano karetkę z Faro. Jak ona pędziła! Ale było już za późno.

Wcześniej Pani brat zmarł z tego samego powodu co Kamila.

Mój brat Edward Wenta też był sportowcem. Jak cała moja rodzina. Ale nikt nie pomyślał, że możemy mieć jakieś predyspozycje rodzinne w tym kierunku. Po tym wszystkim zrobiliśmy z mężem badania genetyczne, żeby sprawdzić, czy dzieciom jakiegoś świństwa nie sprzedaliśmy. Okazało się, że nie.

Ma Pani wyrzuty sumienia, że nie zatrzymała jej w domu?

Ogromne. Cały czas myślę, że gdyby nie pojechała, gdybym się uparła, żeby została, wszystko skończyłoby się inaczej. Żyłaby, miałaby rodzinę… Ale ona była uparta. Gdy w Pekinie oprócz tego omdlenia nabawiła się kontuzji, lekarz odradzał jej start w zawodach. Mówiłam jej, żeby zrezygnowała, ale powiedziała tylko, że nie pojechała tam na wycieczkę. A miała taką przepuklinę, że zerwane powięzi wyglądały jak szmata. Dopiero jak wróciła do Polski, poszła na operację.

Skąd wiadomo, że wtedy w Pekinie też przeszła zator?

Podczas sekcji zwłok okazało się, że ten, który ją zabił, był prawdopodobnie drugim zatorem. Kolejny raz już nie miała tyle szczęścia.

Po Jej śmierci niektórzy twierdzili, że to może przez doping…

Była czysta. Dlatego też upubliczniliśmy wyniki sekcji zwłok. Niczego nie wykryto. Owszem, raz zdarzyło jej się zażyć niedozwolone substancje. Przeze mnie. Często z Kamą się potem z tej historii śmiałyśmy. To była nasza rodzinna anegdota. Kama kaszlała. Kupiłam w aptece syrop. Gdy poszła na trening, trener kazał coś jej zrobić z kaszlem, a ona mu powiedziała, że już pije syrop, tussipect. Jak on ją wtedy okropnie zrugał! Żadna z nas nie pomyślała, że ten syrop ma taki skład, że gdyby przyszła komisja antydopingowa, Kama nie przeszłaby testów. Od tamtej pory każdą receptę konsultowała z lekarzem kadry.

Jaka ona była?

Bardzo ambitna. Jak się już za coś zabrała, to musiała być najlepsza. We wszystkim. Czy to na zawodach, czy w szkole. I rządziła. Zawsze była duża, więc nikt jej nie podskoczył. Stawała w obronie słabszych, karmiła koleżanki, które nie miały w szkole jedzenia. Mówiłam już, że zawsze myślała o innych. Gdy 23 grudnia urodziła się jej bratanica, denerwowała się, że biedne dziecko będzie o jeden prezent mniej dostawało. „Będę pamiętała, żeby Marysia dostawała dwa”, zapewniała. Żyła szybko i intensywnie. I zawsze mi mówiła, że swoim życiem to jeszcze parę osób mogłaby obdzielić. Ale była zadowolona ze wszystkiego, co miała, i miała szczęście, bo kochała to, co robi. A ile marzeń miała…

Sportowych?

Oczywiście. Chciała być najlepsza. Znów sięgnąć po olimpijskie złoto. Potem założyć z Marcinem rodzinę. To miał być zupełnie niesportowy etap. Kupiła działkę, żeby budować dom. I żartowała: „Musisz, mamusiu, dbać o swoje zdrowie, bo chciałabym, żebyś pomogła mi dzieci wychować”. A tymczasem zamiast tego muszę odwiedzać ją na cmentarzu. Zawsze, gdy do niej idę, myślę, że to nie tak powinno być. Że nie w tym miejscu ją odwiedzam, w którym powinnam.

Miała 26 lat, planowała dzieci, ale spisała też testament. Ludzie w jej wieku raczej o tym nie myślą. Coś przeczuwała?

Mówiła, że trzeba to zrobić, bo nie wiadomo, co człowieka w życiu spotka. To samo mówiła Marcinowi, gdy kupowała mu czarny garnitur. A tak… to było w styczniu, miesiąc przed śmiercią. To może wyglądać tak, jakby ubrała go na swój pogrzeb. Ale też miała w samochodzie popakowane prezenty gwiazdkowe dla przyjaciół. Nie zdążyła im wręczyć przed wyjazdem do Portugalii. Po jej śmierci my jeździliśmy z nimi i je rozdaliśmy. Czy przeczuwała? Nie wiem. Czasami człowiek robi pewne rzeczy podświadomie.

Czasem śmierć dziecka powoduje rozpad rodziny.

Nas jej śmierć wzmocniła. Wiem, że gdybyśmy nie przeszli tego z mężem razem, to oddzielnie byśmy sobie nie poradzili. Mieliśmy nawet różne czarne myśli. Na przykład jechaliśmy samochodem i zastanawialiśmy się, czyby nie pojechać szybko prosto przed siebie…

A co z synem?

Właśnie myśl o nim i o wnuczce, chrześnicy Kamy i mojego męża, powstrzymała nas. Na taką rozpacz nie ma lekarstwa, ale można próbować jakoś się ratować. Mi pomogły wizyty u psychologa. Chociaż mój mąż bardzo tego nie lubił.

Reklama

Dlaczego?

Uważał, że po każdej wizycie wracam bardziej rozwalona. Tyle lat już minęło, a ja wciąż mam w głowie te pytania co wtedy: dlaczego ona, dlaczego to nie my? Przecież ona miała tyle życia przed sobą. Teraz już i tak jest lepiej. Ale po jej śmierci tymi pytaniami się zadręczaliśmy. Psycholog uświadomił mi, że życie toczy się dalej. I, jak zapowiadał, nadszedł moment, że zrozumiałam, że dalej tak nie da się żyć, a każdy musi sobie znaleźć sposób na poradzenie sobie z żałobą. Z mężem założyliśmy Fundację, Marcin jest dyrektorem Memoriału imienia Kamili. Myślę, że to wszystkich nas uratowało. Wie pani, że Kama przyjaźniła się z Otylką Jędrzejczak. Niech pani zobaczy, jak to życie różne scenariusze pisze. Nigdy nie jest tak, jak byśmy chcieli. Może byłoby za fajnie, za pięknie, za lekko? Wciąż nie znalazłam na żadne z tych pytań odpowiedzi. Czasem myślę, że tak musiało być. Że złoto zdobyła tak wcześnie, żeby zdążyła się nim nacieszyć. Ale nigdy nie zrozumiem, dlaczego Pan Bóg zabrał nam ją tak wcześnie. Moją Kicię. Moją Myszkę. Moją Kamę.

Reklama
Reklama
Reklama