Nieludzki mróz, jaskrawe słońce... Jak wygląda życie na Dalekiej Północy? Niezwykły los Eskimosa
- Luiza Stosik-Turek
1 z 7
Milczącą pustkę ogromnych białych przestrzeni Grenlandii rozświetla beztroski uśmiech jej mieszkańców. Są pogodni, choć każdy dzień za kołem podbiegunowym to prawdziwe wyzwanie. Nieludzki mróz, jaskrawe słońce, przyroda, która jak nigdzie na świecie broni swoich skarbów.
Zobacz też: Podróże. Ocalić misia
Dlatego, tak jak przed wiekami, polują na foki i zjadają ich mięso. Czasem na surowo! O życiu na Dalekiej Północy pisze Luiza Stosik-Turek.
Zobacz też: W podróży do Laponii. To tu mieszka Święty Mikołaj
2 z 7
Największa wyspa na Ziemi prawie cała pokryta jest lodem. Żyć tu można tylko na wąskim skrawku lądu wzdłuż wybrzeży. Ale ludzie byli tu od zawsze. Europejczycy dotarli na Grenlandię w 982 roku, kiedy to wiking Eryk Rudy zdecydował się popłynąć w stronę nieznanego, owianego legendą lądu. Dopłynął do surowego i niedostępnego wschodniego wybrzeża wyspy. Ale nie zniechęcił go lodowy krajobraz. Wytrwale podróżując na południe, dotarł do fiordów, gdzie klimat był łagodny, a ziemia żyzna i znacznie bardziej zielona niż zachodnia Islandia, skąd pochodził. Musiał trafić na sam środek grenlandzkiego lata, kiedy zieleń jest intensywna, a łąki oszałamiają kolorami i zapachem kwiatów. To właśnie południowe krańce Grenlandii dają wyspie nieco przewrotną nazwę – zielonej ziemi.
Po wyspie najłatwiej poruszać się motorówką. Spływające do fiordów lodowce uniemożliwiają poprowadzenie zwykłych dróg i to właśnie łodzie są tu najpopularniejszym i najbardziej praktycznym środkiem transportu. Przejmująco zimna woda i przepływające gdzieniegdzie niewielkie fragmenty lodu nawet latem nie pozwalają zapomnieć, że jesteśmy na Dalekiej Północy, w gościnie u Królowej Śniegu.
Zobacz też: Podróże. Ocalić misia
Polecamy też: W podróży do Laponii. To tu mieszka Święty Mikołaj
3 z 7
Między fiordami
By dotrzeć do Igaliku, wioski, w której zamierzamy się zatrzymać, trzeba pokonać pieszo kilkukilometrowy odcinek. W ciągu godzinnego marszu nie spotykamy nikogo. W Igaliku – niewielkiej osadzie wciśniętej w głąb fiordu – mieszka około 30 osób, zajmujących się w większości hodowlą owiec. Całą osadę stanowi kilkanaście swobodnie rozrzuconych po wybrzeżu kolorowych, drewnianych domków. Dawniej to właśnie kolory ścian budynków zdradzały profesję ich mieszkańców: w żółtych przyjmował lekarz, w czerwonych natomiast odbywał się handel. I choć dziś istnieje już tylko wspomnienie tej tradycji, to właśnie w czerwonym budynku znajduje się jedyny w wiosce sklep. Nie ma stałych godzin otwarcia. „Gdy będzie czynny, ludzie pójdą w jego kierunku”, wyjaśnia nam napotkany po drodze mężczyzna. Do sklepu co jakiś czas przyjeżdża statek z zaopatrzeniem. Sporo produktów jest zamrożonych, ale ich różnorodność jest zaskakująco duża. W większych miastach funkcjonują duże markety, w których można dostać wszystko: od żywności po ubrania, focze skóry i strzelby. W wiosce jest też tak zwany dom spotkań oraz niewielka, typowo wiejska szkoła, ale na Grenlandii są też większe szkoły, a w stolicy nawet uniwersytet.
Nasza chatka jest ciepła i przestronna. Kiedy siadamy przy kaloryferze, za oknem dostrzegamy małego lisa, który zatrzymuje się i z zaciekawieniem patrzy w naszą stronę.
Zobacz też: Podróże. Ocalić misia
Polecamy też: W podróży do Laponii. To tu mieszka Święty Mikołaj
4 z 7
Śpiew Innuitów
Aby doświadczyć prawdziwego życia ludzi lodu, trzeba ruszyć dalej na północ. Wybieramy statek. „Uwaga, »Sarfaq Ittuk« gotowy do odpłynięcia” – słyszymy z pokładowych głośników, początkowo w języku Innuitów, następnie po duńsku, bo Grenlandia to wyspa należąca do Danii. Podróż do Ilulissat, położonego 1000 kilometrów na północ, zajmie nam prawie cztery dni, ale to jedyna, prócz samolotu, możliwość dotarcia za koło podbiegunowe, a zarazem niepowtarzalna okazja, by przebyć tę trasę w towarzystwie miejscowych. Nie lubią, gdy mówi się o nich „Eskimosi”. Podobno znaczy to „zjadacze surowego mięsa”. Wolą, gdy nazywa się ich Innuitami. Nietrudno jest odróżnić ich od nielicznych turystów – mają śniadą cerę, wąskie oczy i kruczoczarne włosy. Ich przodkowie przybyli tu być może nawet 4500 lat temu, z Azji przez podbiegunową część Ameryki Północnej, do której przedostali się, pokonując skutą lodem Cieśninę Beringa. Dzisiejsi Innuici nadal w większości mówią tylko po grenlandzku. Trudno nam się porozumieć, ale
życzliwe spojrzenie i uśmiech znaczą czasem więcej niż tysiąc słów.
Zatrzymujemy się w kilku większych miejscowościach, a kilka godzin spędzamy w kilkunastotysięcznym Nuuk, stolicy i największym mieście Grenlandii. Miasto zaskakuje swoistą nowoczesnością i typowym miejskim klimatem. Nie ma wielu ludzi na ulicach, ale z wypełnionych po brzegi knajp słychać głośne rozmowy i brzęk butelek.
Zobacz też: Podróże. Ocalić misia
Polecamy też: W podróży do Laponii. To tu mieszka Święty Mikołaj
5 z 7
Kolejnym przystankom towarzyszy specyficzny nastrój – jedni ludzie ze łzami w oczach witają swoich bliskich, inni czule się żegnają, a zgromadzony tłum macha na pożegnanie odpływającym. Kilka razy przy mniejszych osadach zatrzymujemy się pośrodku fiordu – wysokie, skaliste wybrzeże uniemożliwia dotarcie statku do samej wioski, konieczna jest przesiadka na szalupę. W ten sposób do brzegu docierają pasażerowie, a także niektóre towary, na przykład worek z listami.
Z każdym mijanym kilometrem krajobraz staje się coraz bardziej surowy. Morze i niebo ma niespotykany gdzie indziej głęboki błękitny odcień. Jest coraz zimniej i stopniowo zaczynają się pojawiać pierwsze pojedyncze góry lodowe. Ostatnie kilometry pokonujemy w gęstym paku lodowym – pokrywie z kry, która nigdy nie topnieje. Powietrze przesiąknięte jest niezwykłą ciszą, przerywaną jedynie odgłosami kruszonego lodu i dźwięcznymi pluskami wody.
W pewnym momencie grupka ludzi zaczyna śpiewać. Głos niesie się daleko w tym polarnym amfiteatrze i odbija od lodowych ścian. Ktoś wyjaśnia, że to tradycyjne pieśni innuickie wychwalające grenlandzką przyrodę i pory roku. Grenlandczycy są z natury muzykalni, a innuicki chór zaprosiła do współpracy nawet światowa gwiazda pochodząca z Islandii, Björk.
Zobacz też: Podróże. Ocalić misia
Polecamy też: W podróży do Laponii. To tu mieszka Święty Mikołaj
6 z 7
Za kręgiem polarnym
Po czterech dniach docieramy do Ilulissat, niewielkiego miasteczka położonego na wybrzeżu zatoki Disko, około 350 kilometrów na północ od kręgu polarnego. Jego nazwa w języku Innuitów oznacza „góry lodowe” i chyba nie mogła być bardziej trafna. Dwa kilometry od miasta swoje ujście ma najbardziej aktywny lodowiec na świecie. Jego czoło wznosi się na 80 metrów, a jęzor przemieszcza się około kilkunastu metrów dziennie, gęsto wypełniając długi na kilkadziesiąt kilometrów fiord setkami gór lodowych. Gigantyczne bryły lodu są popychane dalej przez oddzielające się kolejne fragmenty w stronę otwartej wody, gdzie uwolnione dryfują przez długi czas, wypełniając wody zatoki po horyzont.
Powietrze, którym oddychamy, jest czyste i rześkie, mrużymy oczy od ostrego słońca. Po drodze z portu mijamy prowizoryczne boisko, na którym latem odbywają się lokalne rozgrywki w uwielbianą przez miejscowych piłkę nożną. Zimą przydomowe ogródki śpią pod grubą pierzyną ze śnieżnego puchu, ale w ciepłych miesiącach roku na wietrze i słońcu suszą się tu ryby. Niewiele osób zwraca na nas uwagę – turystów przybywa z roku na rok. W miasteczku funkcjonuje kilka agencji turystycznych i to właśnie turystyka, obok rybołówstwa i hodowli owiec na południu wyspy, jest najważniejszym źródłem dochodów mieszkańców.
Zobacz też: Podróże. Ocalić misia
Polecamy też: W podróży do Laponii. To tu mieszka Święty Mikołaj
7 z 7
Wieloryb na talerzu
Zimą, kiedy na kilka miesięcy ziemię skuwa lód, skutery śnieżne i sanie są jedynymi dostępnymi środkami transportu. Tuż za miastem w swoich zagrodach mieszkają setki psów husky, które wciąż wykorzystywane są jako zwierzęta pociągowe. Nie powinna dziwić ich ogromna ilość – na Grenlandii psów jest więcej niż ludzi. Jednak, mimo iż żyją w stałym kontakcie z człowiekiem, nie są traktowane jak przyjaciele. Zwykle są utrzymywane tak długo, jak długo mogą pracować.
Kiedy wygłodniali dochodzimy do pobliskiej restauracji, okazuje się, że aby zjeść obiad, musimy się zdeklarować wcześnie rano, tak by gospodyni zrobiła odpowiednią ilość zakupów. Menu może zaskakiwać: steki z renifera, potrawy z foki. Suszone mięso wieloryba czy mewie jaja to nie tylko tradycja, ale też codzienność, a wątroba czy nawet mózg foczy stanowią dla tubylców wyjątkowy rarytas. Szacuje się, że Innuici rozpoczęli polowania na wieloryby około XIII wieku, więc mają one długą tradycję. W 1986 roku komercyjne połowy zostały zabronione i od tamtego czasu są tematem zażartej debaty. Obecnie ściśle określony limit połowu na Grenlandii to niewiele ponad 200 sztuk rocznie i choć Grenlandczycy trzymają się ograniczeń ilościowych, suszone mięso wieloryba można kupić niemal w każdym sklepie.
Wydaje się, że tu, silniej niż w jakimkolwiek innym miejscu, tradycja przeplata się z nowoczesnością. Latem młode dziewczęta zakładają spódniczki i bawełniane koszulki, na sklepowych półkach leżą polary i spodnie z goreteksu, jednak kolorowe ludowe stroje wciąż służą na specjalne okazje, a ciepłe futra i sztywne białe buty z foczej skóry są niezastąpione podczas polowań. I choć nikt tak naprawdę nie mieszka w igloo, to są one używane podczas zimowych wypraw łowieckich, a samo słowo „igloo” w kanadyjskim dialekcie znaczy po prostu dom.
Zobacz też: Podróże. Ocalić misia
Polecamy też: W podróży do Laponii. To tu mieszka Święty Mikołaj