Reklama

Narodziny Emi wywróciły cały świat do góry nogami. Bycie mamą to dla niej najważniejsza rola życia. Agnieszka Kaczorowska-Pela opowiada o rodzinnym porodzie, radościach i trudach rodzicielstwa i zdradza tajemnicę, jak udało im się z mężem Maćkiem stworzyć partnerski związek.

Reklama

– Ostatnia nasza rozmowa kończyła się słowami: „Chcielibyśmy, żeby dziecko było już z nami”. A Pani mąż dodał: „Nie możemy się doczekać”. 26 lipca na świecie pojawiła się Wasza córeczka.
Aż mnie dreszcz przeszedł, bo minęło ponad dziewięć miesięcy, a to wszystko wciąż jest takie świeże. Emi nie śpieszyła się na świat. Urodziła się po terminie, nie chciała wychodzić, musieliśmy jej trochę pomagać. Ale obie dałyśmy radę. Udało mi się urodzić w sposób naturalny, na czym bardzo mi zależało. Malutka od samego początku za bardzo nie krzyczała, nawet pani położna mówiła: „Niech płacze, pokrzyczy, niech nabierze oddechu”, ale ona była spokojniutka, grzecznie przystawiła się do piersi. Ten czas w szpitalu w ogóle był wyjątkowy.

– Dlaczego?
Po porodzie czułam się bardzo słaba. Cudownie, że Maciek był przy mnie. Od razu zaliczył hardcore’ową szkołę rodzicielstwa, bo robił przy małej wszystko poza karmieniem: przewijał, przebierał, otulał i podawał mi do karmienia, bo ja nie miałam siły wstać. Niczego się nie bał. Myślę, że dzięki temu od razu narodziła się między nimi niezwykła więź.

– Mąż był z Panią przy porodzie? Pamiętam, że oboje mieliście trochę wątpliwości.
Przez ostatnie miesiące ciąży dużo na ten temat rozmawialiśmy, również z położnymi. Zastanawialiśmy się, jak to można zorganizować, żebyśmy wszyscy dobrze się w tym czuli. I znaleźliśmy rozwiązanie. Maciek przez cały poród puszczał mi muzykę, był moim osobistym didżejem, trzymał mnie za rękę i cały czas był przy mnie, a nie po stronie położnej. Aż do momentu, kiedy zobaczył małą. To było ekstra. Z perspektywy czasu nie wyobrażam sobie, że mogłoby być inaczej. Chciałabym, żeby był przy mnie przy kolejnych porodach. Jest najbliższą mi osobą, która daje mi największe wsparcie w każdej sytuacji.

– Spojrzała Pani na swoje nowo narodzone dziecko i…
…pomyślałam: O Jezu, jaka ona jest śliczna (śmiech). Trochę się tego bałam, powiem szczerze, bo noworodki nie są najpiękniejsze, ale kiedy na nią popatrzyłam, poczułam ogromny przypływ miłości i radości, że to jest najcudowniejsze dziecko na świecie. Zakochałam się w niej od pierwszego spojrzenia. Jak tylko położyli mi ją na brzuchu i ona zaczęła przesuwać się w kierunku piersi, nie mogłam opanować emocji i wzruszenia, że już jest z nami. Pełnia szczęścia. Tak mam do dziś. Jestem tą radością, miłością i wzruszeniem od samego porodu przepełniona. Owszem, macierzyństwo to są jasne i ciemne strony, trudne i łatwe momenty, jest przyjemność, ale też zmęczenie. A mimo wszystko nie powiem złego słowa na temat macierzyństwa.

@FOTOGRAFIE_EWELINY/ fotografieeweliny.pl

– To raczej jest Pani w mniejszości.
Mam tego świadomość. Zresztą nie lubię tej narracji, która teraz bardzo często pojawia się w internecie wśród gwiazd, znanych influencerów, blogerów czy w ogóle wśród młodych rodziców, którzy „żartują”, jak to macierzyństwo jest straszne, trudne, wyczerpujące. Kiedy dziewczyna zajdzie w ciążę, koleżanki „żartują”: „Ale wpakowałaś się na minę”. Takie heszki, heheszki. Denerwuje mnie to. Ktoś może powiedzieć, że nie mam dystansu. Wręcz przeciwnie. Uważam, że to, co myślimy, nawet kiedy żartujemy, zapisuje się w naszej podświadomości i nasze dziecko czy w brzuchu, czy obok nas też to czuje. Nie podoba mi się mówienie o macierzyństwie w kategoriach: jakie to straszne, jaka to męczarnia dla rodziców.

– Albo że jest to przysłowiowy „koniec świata”.
No właśnie, koniec wszystkiego. A tak naprawdę to jest dopiero początek wszystkiego. Mam w sobie niezgodę na to, co czytam. Dlaczego nie możemy mówić: „Nie wyspałam się, ale córka uśmiechnęła się do mnie i jestem szczęśliwa”. Tak po prostu.

– Kiedy mama przyjrzała się Pani tuż po narodzinach, zmieniła Pani imię. Stwierdziła: „To nie jest żadna Agatka, tylko Agnieszka”. Pani z mężem popatrzyliście na córeczkę i…
…byliśmy pewni, że zostanie Emilką, tak jak chcieliśmy. Śmieszne, bo w szpitalu nikt nie wiedział, jak ona ma na imię – ani panie położne, ani lekarz. Na karcie szpitalnej, którą wkłada się do tego malutkiego łóżeczka, było napisane „córka Agnieszki”. Dopiero po dwóch dniach dopisałam „Emilka”.

@FOTOGRAFIE_EWELINY/ fotografieeweliny.pl

– Emi zaraz kończy 10 miesięcy. Wywróciła Wasz świat do góry nogami. Co Panią w tym wszystkim najbardziej zaskoczyło?
Najsilniej chyba to, jak ja jako mama i Maciek jako tata odnaleźliśmy się w tych nowych, kompletnie nam nieznanych rolach, bo przecież nie mieliśmy żadnego doświadczenia. Kocham obserwować, jakim Maciek jest ojcem, jaki ma niesamowity instynkt, jaki ma kontakt z Emilką, jak oni się bawią, wygłupiają, przytulają, jak Emi mu daje całuski. Tak jest od samego początku. Nie wiedzieliśmy dużo o rodzicielstwie. Kiedy mieliśmy jakieś wątpliwości, pytania, dzwoniliśmy do specjalistów, ale tak naprawdę staraliśmy się intuicyjnie na wszystko znaleźć nasz sposób, naszą odpowiedź. Dlatego najbardziej zaskoczona jestem tym, że nam to naprawdę wychodzi. Że jesteśmy fajnymi rodzicami. Oczywiście popełniamy błędy, ale to nie jest dla nas Wielki Mur Chiński nie do przejścia, tylko coś, co daje nam radość, w czym się odnajdujemy.

– To widać i czuć. Mam wrażenie, że mieliście to wcześniej przemyślane, zaplanowane. A przede wszystkim, że naprawdę chcieliście zostać rodzicami.
Bardzo. Do rodzicielstwa i wszystkiego, co jest związane z dzieckiem, byłam nastawiona na zasadzie: będzie tak albo będzie tak, zobaczymy. Uznałam, że będę sprawdzała, czego Emi potrzebuje. Dzięki temu, że na nic się nie nastawiałam, nie czułam rozczarowania: Ojejku, ona jeszcze nie przewraca się na plecki; ojejku, ona strasznie płacze, a ja nie chcę dać jej smoczka… Miałam przygotowany smoczek i czekałam: będzie go chciała, weźmie, nie będzie chciała – nie weźmie. Emi bardzo polubiła smoka, ale też szybko go odstawiliśmy, bo już po szóstym miesiącu. Tak naprawdę wszystko dostosowujemy do niej, a nie do tego, co piszą w książkach, podręcznikach, co mówi babcia.

– Robiłam tak samo, to się zawsze sprawdza. Każde dziecko jest inne i trzeba podejść do niego indywidualnie.
Oczywiście przeczytałam mnóstwo książek na ten temat, rozmawiałam z różnymi ludźmi, każdy mówił co innego, nawet specjaliści. Może nie zaprzeczali sobie, ale każdy skupiał się na czymś innym. Uważam, że warto się edukować, uczyć od specjalistów, bo w momencie, kiedy dużo wiem na jakiś temat, mogę wybierać. Jeśli wiem, że rozszerzanie diety niemowlaka może być takie, siakie i owakie, że możemy to pomieszać albo zrobić jeszcze inaczej, to ja sobie wybieram te elementy, których moje dziecko potrzebuje. Nie podążam ślepo za trendami, idę własną drogą. Zastanawiam się, co sprawdzi się u mojego dziecka? Co moje dziecko wybierze? Nasze dzieci są takie mądre, że szok (śmiech).

– To prawda… Kiedy przyszliście do domu z córeczką, byliście sami we trójkę po raz pierwszy w życiu. Magiczna chwila.
I wyjątkowa jeszcze z tego względu, że czekaliśmy na nasz dom, w którym teraz jesteśmy. Przez miesiąc, góra dwa mieliśmy mieszkać w małym, wynajmowanym mieszkaniu. Oczywiście, jak to z budowami bywa, wszystko się przesunęło i spędziliśmy tam pięć miesięcy, co było trudne, bo brakowało nam przestrzeni. Na początku wszędzie walały się pieluchy tetrowe, wszystko było w moim mleku, lepiło się (śmiech). To był jeden wielki harmider i bałagan, bo nie potrafiliśmy sobie tego wszystkiego ułożyć, ale bardzo chcieliśmy być w tym tylko we trójkę. Prosiliśmy nawet, żeby nikt nas nie odwiedzał, że my musimy sobie zorganizować życie na nowo i jak będziemy gotowi, to zaprosimy gości. Dopiero po sześciu dniach ruszyliśmy pierwszy raz samochodem w odwiedziny do mojej mamy i siostry. Ale ten pierwszy tydzień był tylko dla nas.

– Myślę, że paradoksalnie ta mała przestrzeń bardzo Was zbliżyła.
Oczywiście, bo jakikolwiek dyskomfort, małe wyzwania bardzo scalają. Uświadamiają, że w ich obliczu mamy tylko siebie i jedno drugiemu pomaga. Dzieliliśmy się wszystkim i tak jest do tej pory.

– W tym numerze mamy też rozmowę z panią psycholog o partnerstwie, o tym, jak trudno wypracować sensowny model. Mam wrażenie, że należycie do tej elitarnej grupy, której się to udało. A jednocześnie widać wyraźnie, jak konsekwentnie sami sobie to wypracowaliście.
Pomógł nam w tym na pewno system pracy, w jakim funkcjonujemy. Oboje mamy elastyczne grafiki. Jedynym stałym punktem w naszym życiu były zajęcia, które Maciek zawsze prowadzi w konkretne dni o stałej godzinie. A cała reszta: lekcje prywatne, warsztaty, Maćka firma, gdzie dużo pracuje zdalnie, moje nagrania do serialu, różne zlecenia i projekty z jednej strony są nieprzewidywalne, a z drugiej dają nam możliwość, żeby tym żonglować i ułożyć grafik według naszych potrzeb i upodobań. To jest coś, z czego bardzo się cieszę. Oczywiście ma to swoje niebezpieczeństwa i minusy, ale wolę skupiać się na pozytywach.

– Rozumiem, że nie korzystacie z pomocy niani?
Założyliśmy, że nie chcemy osób trzecich. Pomaga nam babcia, zwłaszcza moja mama, bo po prostu jest na miejscu, mieszka w Warszawie. Kiedy tylko ją prosimy, zawsze nas wspiera. Ale to są bardzo krótkie momenty, kiedy musimy gdzieś jechać obydwoje. Poza tym staramy się tak dopasować, że przy Emi jestem ja albo Maciek. To my jesteśmy rodzicami, to my chcemy wychowywać naszą córkę. Zdecydowaliśmy się na dziecko, bo chcieliśmy się nim zająć. Zawodowo swoje zrobiliśmy i jeszcze zrobimy, a teraz jest czas na bycie rodzicami. To jest dla nas priorytetowe.

– Kiedy na dłużej wypuści Pani córeczkę spod swoich skrzydeł?
Chcieliśmy posłać Emilkę dopiero do przedszkola. Choć Emi miała trzy miesiące, jak zaczęła chodzić na zajęcia dodatkowe, to były Gordonki – zajęcia umuzykalniające dla maluchów. Chodziliśmy też w każdą sobotę na basen. Dbamy, żeby miała dużo kontaktu z dziećmi, bo jest ciekawa i chętna do odkrywania świata.

– A ja jestem ciekawa, co Pani odkryła w mężu?
Inny rodzaj miłości. Niekończące się źródło miłości tacierzyńskiej, której nie znałam w jego wykonaniu. Niesamowicie się w tym odnalazł. Zresztą troszczy się o nas od samego początku, wykorzystując swoje umiejętności. Maciek świetnie gotuje, zawładnął kuchnią, gdzie przygotowuje różne pyszne rzeczy dla „swoich dziewczyn”, jak mówi. To jest jego przestrzeń i kolejny sposób okazywania nam miłości.

– Kiedy mieliście pierwszy wspólny wieczór tylko we dwoje?
To jest zabawna historia. Wiadomo, że te pierwsze miesiące były totalnie niepoukładane, nie było żadnych stałych pór. Zrobiłam nawet na YouTubie odcinek o spaniu niemowlaka. Konsultowaliśmy się z panią psycholog, która zajmuje się snem maluszków. Emilka miała troszkę ponad sześć miesięcy, kiedy zdecydowaliśmy, że chcemy z nią popracować i wprowadzić pewną rutynę w ciągu dnia, żeby unormować jej sen i przenieść Emi do jej pokoiku, bo już zamieszkaliśmy w nowym domu. Pomyśleliśmy, że to jest dobry moment, żeby odzyskać naszą sypialnię (śmiech). Wprowadziliśmy dość dużo zmian, przede wszystkim stałe pory i pewnego wieczoru Emilka, położona do łóżeczka o godzinie 20.00, zasnęła spokojnie w swoim pokoju, a my nagle mieliśmy czas wolny…

– …z którym nie wiadomo, co zrobić?
Tak właśnie się skończyło. To było magiczne i zabawne zarazem. Maciek zrobił kolację, usiedliśmy do stołu, a potem padło pytanie: „I co teraz?” (śmiech). Będziemy oglądać telewizję, zagramy w jakąś planszówkę? Jesteśmy tylko we dwoje, możemy robić, co chcemy, Emilki nie ma u nas na rękach, nie ma jej obok, nie trzeba chodzić na paluszkach. Nagle mamy swoją przestrzeń, wyłącznie dla nas. Zaczęliśmy żartować, że tak się od tego odzwyczailiśmy, że teraz nie wiemy, co zrobić z taką ilością wolnego czasu. Ulga i zaskoczenie jednocześnie. Przyznam, że do dziś nie mamy takiej potrzeby, żeby wyjechać tylko we dwoje na weekend albo pójść do kina, żeby odpocząć od dziecka. Oczywiście każdy potrzebuje chwili dla siebie, ale to da się zrobić przy dziecku, jeśli człowiek dobrze się zorganizuje.

@FOTOGRAFIE_EWELINY/ fotografieeweliny.pl

– Powrót do pracy to problem dla większości młodych mam. Pani miała jakiś plan?
Miałam plan, że wrócę najwcześniej po dwóch miesiącach albo później, ale życie wszystko zweryfikowało. Ekipie z serialu zależało, żebym wróciła jak najszybciej, więc postawiłam konkretne warunki. Powiedziałam: „OK, ale Emilka jest na planie ze mną, mamy kawałek przestrzeni dla siebie, gdzie Maciek może z nią posiedzieć, a ja nakarmić. Jeśli gram jedną scenę, to starajmy się tak ułożyć plan, żebym mogła to zrobić między karmieniami”. Nawet w pracy byłam przede wszystkim mamą, która karmi piersią i jest przy swoim dziecku.

– I udało się?
Tak. Po dwóch miesiącach zaczęłam pracować na poważnie, a kiedy Emi miała cztery–pięć miesięcy, rozstawałyśmy się na troszkę dłużej. Wtedy Maciek zostawał z nią w domu i karmił moim mlekiem z butelki. O dziwo, początki były dosyć łatwe. Okazało się, że wyjście na trzy godziny było fajne, wracałam do domu radosna. Największy problem zaczął się, kiedy wychodziłam na pół dnia czy nawet na dłużej. Pamiętam, któregoś popołudnia wracałam ze zdjęć i płakałam, że nie chcę pracować, wolę zostać z moim dzieckiem w domu. Wtedy zadzwoniłam do produkcji i powiedziałam: „Słuchajcie, z powrotem zmniejszamy ilość scen dziennie, bo nie dam rady psychicznie. Ja chcę być mamą. Za bardzo tęsknię, powinnam być przy niej, przecież ona ma dopiero sześć miesięcy”. Może nie jest to poprawne politycznie, ale pandemia i narodowa kwarantanna były dla mnie super. Jestem przy Emi non stop, Maciek też, pracujemy zdalnie. Dzięki temu obserwuję wszystkie zmiany u Emi, słyszę wszystkie nowe sylaby, widzę nowe gesty, nowe umiejętności. To jest piękne być teraz z córeczką w domu.

– Czym Panią wzruszyła?
Pierwszy raz powiedziała „mama” jakiś czas temu, ale całkiem niedawno usłyszałam „mama” takie konkretne i świadome. Emi wstała, opierając się o mnie, i przytuliła się, bo chciała mleczka. To było jak zawołanie: „Mamo, poproszę”. Ale wzrusza mnie każda nowa umiejętność: to, że zaczęła bić brawo, przybijać piątkę, że się przewróciła z plecków na brzuszek, jak miała trzy miesiące. W takich sytuacjach oboje z Maćkiem siedzimy i płaczemy ze wzruszenia. To jest w ogóle inny wymiar szczęścia, radości i spełnienia, jakiego wcześniej nie doświadczyłam.

– Ale czekało na Panią.
Niedawno dostałam od Igora Herbuta jego nową płytę, na której jest piosenka „Wdzięczność” – o tym, że można latami czekać na jakieś wielkie wyzwania, wzniosłe sprawy, ale można też w takich małych codziennych rzeczach dostrzec piękno, radość i szczęście. Ja nie mówię: „Zostań mamą, zostań tatą”, każdy dokonuje swoich wyborów, ma inne potrzeby i plan na życie. Ale według mnie kluczem do bycia szczęśliwą mamą czy w ogóle szczęśliwym człowiekiem jest wdzięczność za to, co nas otacza i co nam się przydarza w życiu.

Rozmawiała: Beata Nowicka

Zdjęcia: @FOTOGRAFIE_EWELINY/fotografieeweliny.pl

Agnieszka i Emilia mają na sobie ubrania polskiej marki Lamita ORGANIC/lamita-kids.com

Reklama

Właśnie zostałaś mamą, a może akurat czekasz na swoje maleństwo? Koniecznie zajrzyj do nowego numeru magazynu „VIVA!Mama”. Już w kioskach!

@FOTOGRAFIE_EWELINY/ fotografieeweliny.pl
Reklama
Reklama
Reklama