Patricia Kazadi: „Nie angażuję się już w nic, w co w 100% nie wierzę, co wydaje mi się nieprawdziwe”
„Pozwalam sobie na błędy. Wybaczam je sobie”
- Redakcja VIVA!
W ramach cyklu Archiwum Vivy!: wywiady przypominamy rozmowę z Patricią Kazadi. Wywiad ukazał się we wrześniu 2015 roku w magazynie VIVA!.
„Kiedy dotykam stopami kongijskiej ziemi, płaczę. Nie mogę nad tym płaczem zapanować. Cieszę się jak mała dziewczynka. Wiele lat czekałam na tę podróż”, mówi Patricia Kazadi we wzruszającej rozmowie o wyprawie do kraju ojca i kraju przodków. A także wyprawie w głąb samej siebie.
Samolot zbliża się do lotniska w Kinszasie, ląduje. Schodzisz po trapie, rozglądasz się. Jesteś w Kongu. Marzyłaś o tym tyle lat. Wielkie wzruszenie?
I ogromna radość, podniecenie, niecierpliwość. Tyle uczuć w głowie, że do końca nie wiem, co się ze mną dzieje. Nie ogarniam tego. A kiedy dotykam stopami kongijskiej ziemi, płaczę. Nie mogę nad tym płaczem zapanować. Cieszę się jak mała dziewczynka. Nawet sobie nie wyobrażasz, jakie to uczucie. Marzenie, które właśnie się spełnia. Wiele lat czekałam na tę podróż.
Dlaczego więc do tej pory tam nie pojechałaś? Bałaś się tej podróży? Odkrywania swoich korzeni? Ich obcości?
Nie bałam się. Ja tej podróży pragnęłam całe życie. Odkąd jako mała dziewczynka dowiedziałam się, skąd pochodzi moja rodzina ze strony ojca, ciągnęło mnie, żeby zobaczyć kraj przodków. Prosiłam rodziców: „Jedźmy tam, jedźmy”. Ale oni odpowiadali, że to bardzo droga wyprawa, że teraz nie mogą sobie pozwolić na taki wyjazd całą rodziną. A poza tym w latach 90. w Kongu nie było bezpiecznie. Później, gdy dorosłam, co roku planowałam, że na wakacje wybiorę się do Konga już sama. I ciągle coś stawało na przeszkodzie. A czas mijał.
Może po prostu nie interesowałaś się krajem przodków na tyle, by wszystko zostawić dla tej podróży?
Od dziecka fakt, że pochodzę również stamtąd, wzbudzał we mnie emocje. Chciałam poznać swoje korzenie, zrozumieć je. Miałam przecież świadomość, że mój tata jest z Afryki, mama – z Polski. Poznali się na studiach. Chciałam zobaczyć, jak wygląda moje kuzynostwo, mój dziadek. Czułam zew krwi, z którego nie zdawałam sobie wtedy sprawy. Moje reakcje na przykład na muzykę etniczną, nie tylko afrykańską, były bardzo żywiołowe, spontaniczne. Kiedy ją słyszałam, bezwiednie zaczynałam tańczyć, śpiewać. Wypełniała mnie radość. Ta muzyka poprawiała mi nastrój, jeśli akurat byłam w dołku. Jakiś czas zresztą śpiewałam w orkiestrze kubańskiej. Nie ukrywam też, że podobali mi się mężczyźni „południowi” (śmiech). Wiele lat temu ambasada Konga organizowała spotkania kongijskie. I ja na nie chodziłam. Poznałam tam mojego „przyszywanego” kuzyna, z którym nawet próbowaliśmy robić coś muzycznie. Ale dopiero gdy brat mojego ojca przyjechał do nas pierwszy raz w 2000 roku i przywiózł kilka płyt z muzyką afrykańską, zaczęłam jej namiętnie słuchać. Zauroczyła mnie. Wtedy pierwszy raz usłyszałam afrykańskiego artystę Papa Wembe, z którym teraz w Kongu się spotkałam.
W jakim języku rozmawiałaś z kongijskim stryjem?
Po francusku. Moja afrykańska rodzina mówi w dialekcie lingala, ale urzędowym językiem Konga jest francuski.
W Kongu jest 250 grup etnicznych, które rozmawiają ze sobą w około 300 dialektach.
Tak, a jednym z najpopularniejszych jest lingala, który również przepięknie brzmi w muzyce. Piękny, melodyjny język. Zaczęłam się go uczyć, jakieś słówka już wyłapuję.
Jakie?
Na przykład nalingi yo – po polsku „kocham cię” (śmiech). Ładnie?
Ślicznie. Nalingi yo, Pati.
Nalingi yo, Krissie. Z dziadkiem, którego poznałam, mając lat 11, też rozmawiam po francusku. Żałuję, że nie mówię biegle w lingala czy suahili i że nie mieliśmy dla siebie więcej czasu. Że nie porozmawialiśmy tak głęboko, od serca. Wiesz, jak to jest, kiedy ma się niewiele lat, interesuje nas głównie to, co dzieje się aktualnie – teraźniejszość. Dopiero z czasem rodzi się ciekawość przeszłości. Teraz chciałabym się z nim spotkać, zadać mu tyle pytań: jak żył, jak wyglądała jego młodość, jak wychowywał swoich 11 dzieci… Od dwóch lat coś się we mnie zmieniło – pragnę zgłębiać swoją historię, poznawać korzenie. Rodzina zawsze była u mnie na pierwszym miejscu, ale teraz mam potrzebę coraz większej troski o nią i większej wiedzy nie tylko o najbliższych, lecz i dalszych krewnych.
Dużo masz kuzynów? Ciotek? Wujów?
Oj, sporo (śmiech). Moja rodzina pochodzi z plemienia Baluba, jednego z głównych w Kongu i bardzo licznego. Mój dziadek ma 50 wnuków i kilkoro prawnuków. Ja jestem jego najstarszą wnuczką i w ogóle pierwszym wnukiem. On ma 84 lata.
Jak zareagował, kiedy dowiedział się, że jego syn chce się ożenić z Polką?
Nie wiem, nie spytałam go o to, ale teraz zapytam. Może będę nagrywać nasze rozmowy. Chcę, żeby zostawił mi swoją historię, żebyśmy zdążyli.
A babcię poznałaś?
Nie, zmarła, gdy mój tatuś miał sześć lat. Tata i dziadek zawsze mówią o niej ze wzruszeniem. Odziedziczyłam po babci imię. A dziadek, gdy ze mną rozmawia, zwraca się do mnie „żono”. Chodzi o szacunek dla osoby, która już umarła, do jej duszy, której część jest we mnie.
Jak to się stało, że teraz w końcu pojechałaś do Konga?
Wmieszało się przeznaczenie. Gdyby nie ono, pewnie do tej pory nie odbyłabym podróży życia. Zostałam zaproszona przez organizatorów gali Bilily Awards w Kongu. To gala rozdania nagród za najlepsze teledyski roku, ja byłem nominowana w dwóch kategoriach. Nominacja była tym bardziej wyjątkowa, że zgłaszają artystów sami słuchacze.
To znaczy, że Twoje piosenki były tam znane?
Okazuje się, że tak. Oglądano moje teledyski na YouTube. Dziś, w dobie Internetu, zacierają się granice, odległości. Ale i tak byłam ogromnie zaskoczona, że moja muzyka dotarła do ludzi na innym kontynencie. I co więcej, znalazła swoich odbiorców. Nawet nie próbowaliśmy z Warnerem – moją wytwórnią – wchodzić na inne rynki. A zwłaszcza afrykańskie. To był dla mnie szok. I nie dość że mogłam tam pojechać, to jeszcze mogłam zaśpiewać z moim idolem z dzieciństwa, artystą Papa Wemba.
Legendą muzyki afrykańskiej?
On od 40 lat istnieje na rynku muzycznym. Nie tylko afrykańskim. Jego muzyka znana jest również w Europie, szczególnie w Paryżu. Słuchałam go i był dla mnie inspiracją od dziecka.
Muzyki afrykańskiej słuchano u Ciebie w domu?
Tak, bardzo często, ale nie tylko. W domu były płyty różnych artystów – od Michaela Jacksona, Elvisa Presleya po artystów afrykańskich. Sama je sobie włączałam. A Papa Wemba zrobił na mnie szczególne wrażenie. Był międzynarodowy, jego melodie chwytały za serce, a teksty były szczere i inspirujące. Jego głos do dziś powoduje, że mam ciarki na całym ciele. Nie potrafię tego opisać. Utworu „Awa Y’Okeyi”, który mieliśmy teraz wykonać wspólnie, słuchałam w trudnych momentach mojego życia. Wracam do niego za każdym razem, kiedy potrzebuję otuchy bądź prawdy w życiu. Gram go często na fortepianie, moja interpretacja znalazła się również na mojej pierwszej EP-ce, którą nagrałam, mając 17 lat. Teraz w Kongu przy cudownych wodospadach nagrałam teledysk do jednego z najbliższych mi utworów z mojej nowej płyty. On również powstał w ciężkim dla mnie momencie, ale jest przepełniony nadzieją i duchowością. Klip będzie gotowy po wakacjach.
Dostałaś tę nagrodę Bilily Awards?
Tak, chociaż kompletnie się tego nie spodziewałam, bo byłam nominowana z naprawdę niesamowitymi artystami w obu kategoriach. Do samego końca gali byłam pewna, że nie wygram. To był najpiękniejszy prezent, jaki mogłam dostać podczas swojej pierwszej wizyty. Ten cały wyjazd był dla mnie prezentem i ogromną niespodzianką. A gdy organizatorka gali zapytała w pierwszej rozmowie – przez telefon – czy znam takiego artystę jak Papa Wemba, o mało nie spadłam z krzesła. „Bo on będzie tę uroczystość otwierał”, powiedziała. „Pomyśleliśmy więc, że byłoby wspaniale, gdybyście wspólnie wykonali jakiś utwór”. Zaczęłam tańczyć z radości. Natychmiast zadzwoniłam do przyjaciółki, a potem do mamy i oddzwoniłam do organizatorki, mówiąc, że to dla mnie ogromny zaszczyt. Wykonaliśmy właśnie „Awa Y’okeyi” – nigdy tego nie zapomnę – przełomowy dla mnie utwór i przełomowy moment.
Oboje byliście wzruszeni?
On starał się mnie uspokajać i sprawić, abym czuła się jak najbardziej komfortowo. To prawdziwy artysta o ogromnej klasie… Przy naszym pierwszym spotkaniu nie wiedziałam, co mam powiedzieć, jak się mam zachować. Chciałam zawiesić mu się na szyi (śmiech). Tak spontanicznie wyściskać go, ale się powstrzymałam. Powiedziałam tylko, że jest moim idolem i to dla mnie wielka radość, że mogę wystąpić tutaj razem z nim. Kiedy już stanęliśmy razem na scenie, po policzkach pociekły mi łzy. A kiedy ja płakałam, publiczność klaskała, krzyczała, śpiewała razem z Papa, to było coś wyjątkowego. Spędziłam w Kongu dziewięć dni i już planuję kolejny wyjazd – chciałabym pojechać do Lubumbashi, czyli w dół Konga, aby odwiedzić moją rodzinę, która tam mieszka. Teraz się z nią nie spotkałam, nie było niestety takiej możliwości. Kongo to ogromny kraj, drugi co do wielkości w Afryce, ja tym razem byłam tylko w Kinszasie, w stolicy. Moi krewni nie mogli być ze mną podczas gali, ale widzieli mnie w telewizji, widzieli billboardy ze mną i reklamy. Cieszyli się, że nareszcie przyjechałam i promuję swoją muzykę, spełniam marzenia. Bardzo czułam ich wsparcie.
Wyobrażałaś sobie, że to tak właśnie będzie?
Chyba nic sobie nie wyobrażałam. Przed wyjazdem strasznie dużo się działo, żyłam w jakimś chaosie, brakowało mi snu, czasu dla siebie – koncerty, program, studio, klipy, festiwal. Prosto z planu serialu „Bodo” we Wrocławiu o 4.00 rano poleciałam do Warszawy, skąd o 7.35 miałam wylot do Kinszasy. Zawrotne tempo. Dopiero siedząc już w samolocie, mogłam pomyśleć, że to wszystko dzieje się naprawdę, że jadę do Afryki, po raz pierwszy! Na lotnisku czekała na nas prasa, telewizja, wszystko działo się bardzo szybko.
Zweryfikowałaś swoją kongijską” część osobowości? Jaka ona jest?
Bardziej podobna do kongijskich mężczyzn niż kobiet. Wiele cech charakteru przejęłam od taty, a kobiet kongijskich właściwie nie znałam.
A jakie są te kongijskie kobiety?
Bardzo silne. Ale mimo to w Kongu głową rodziny jest mężczyzna, a kobieta dba o dom. Ja też byłam tak wychowywana, bardzo konserwatywnie i surowo. Ale nie wiem, czy bym umiała się tak podporządkować. Pewnie dążyłabym do niezależności. Podobnie jak Kongijczycy jestem silna, zawsze staram się nie załamywać nawet w najgorszych momentach. Tylko wstać, otrzepać się i iść dalej. Trudna sytuacja mnie wzmacnia, podnoszę się o wiele silniejsza. Nie wiedziałam, że to jest takie afrykańskie. To, że kobieta jest na drugim planie, wcale jednak nie oznacza, że w Kongu nie ma inspirujących i wykształconych, inteligentnych kobiet. Podczas mojego pobytu poznałam pierwszą damę, panią inżynier, której wynalazki wyróżniają Kongo na tle innych krajów afrykańskich. Tam też się wszystko zmienia. A ich małżeństwa? Nie zajmowałam się analizą związków w Kongu, zaobserwowałam tylko, że tam kobiety pozwalają swojemu mężczyźnie o siebie zadbać. A ja zawsze, jak na razie, dbałam o siebie sama.
I szukasz takiego mężczyzny, na którym będziesz mogła się oprzeć?
Teraz jestem na takim etapie, że niczego i nikogo nie szukam. Mam dobry czas solo, randkuję, imprezuję, mam dobry humor. Czuję, że wreszcie poznałam samą siebie. Jako człowieka i kobietę. Znam moje ciało, moje potrzeby i nie wstydzę się ich. Korzystam ze swojego życia w 100 procentach. Potrzebowałam tej wolności i luzu. Gorzej byłoby, gdybym ocknęła się, mając 50 lat, w małżeństwie z trójką dzieci i uznała, że mało jeszcze przeżyłam i że właśnie teraz chcę się bawić i być wolna.
Spodobałaś się Kongijczykom?
W prasie pojawiły się po występie bardzo miłe artykuły, otrzymałam naprawdę dużo wsparcia, usłyszałam wiele ciepłych słów. Mówili, że są ze mnie dumni, że reprezentuję oba kraje. Oni są ogromnymi patriotami. A ja? Dla mnie patriotyzm też nie jest pustym słowem. Najmilszy komplement jednak usłyszałam od Papa Wemba. Kiedy śpiewaliśmy naszą piosenkę, powiedział na scenie do wszystkich, że mam wielkie serce, a jak śpiewam, to całą duszą. Myślę, że każdy artysta czeka na takie słowa.
Widzę, że ten wyjazd naładował Cię energią.
Na pewno. Dał mi też mnóstwo nowych pomysłów. Sprawił, że chcę tam wrócić, wydać płytę i koncertować. Otworzyły się przede mną nowe drogi. Chciałabym tam działać charytatywnie. Odwiedziłam kilka kongijskich sierocińców – wszystko działa dość prężnie, ale sierot jest bardzo dużo i każda pomoc jest mile widziana. Kongo jest bardzo bogatym w złoża naturalne krajem, ma wszystkie surowce, piękną przyrodę, zwierzęta, ale ludziom nie żyje się aż tak dobrze, jak by mogło. Turystycznie też nie jest to kraj wyeksploatowany. Tu widzę lukę, w której mogłabym podziałać.
Masz 27 lat i wreszcie – jak mówisz – odkrywasz siebie. Czym różnisz się od Patricii 18-letniej?
Na pewno jestem o wiele bardziej spokojna, mam na myśli siebie tam, w środku. Nawet gdy dookoła panuje chaos, ja odnajduję w sobie równowagę. I wreszcie wiem dokładnie, czego chcę, i na co zasługuję.
A czego chcesz i na co zasługujesz?
Chcę 100 procent życia. I jeżeli ja te 100 procent komuś daję – w pracy, w życiu prywatnym, w rodzinie – chciałabym otrzymywać tyle samo. Za połowiczność bardzo dziękuję. Mówię: nie chcę! Mnie 50 procent nie wystarczy! Dlatego nie angażuję się teraz już w nic, w co w 100 procentach nie wierzę, co wydaje mi się nieprawdziwe. Pozwalam też sobie na błędy. Wybaczam je sobie. Zawsze starałam się nikogo nie zawieść, nikogo nie urazić. Nieważne było, co ja chcę robić, tylko to, co inni sobie o mnie pomyślą i czy mnie zaakceptują. A teraz jest odwrotnie.
Mogłabyś mieszkać w Kongu na stałe?
Chyba nie. Ale nie wyobrażam sobie, żebym choć raz w roku tam nie pojechała. Ta muzyka, jedzenie, optymizm… Kongijczycy cieszą się życiem. Wielu z nich żyje bardzo skromnie, ale nie są tym zdołowani, to są ich realia. Kiedy wyjeżdżałam, za naszym samochodem biegło kilku chłopaków i krzyczeli: „Maman” – tam wszystkie kobiety nazywają mamą – „Musisz zostać i zjeść więcej fufu”. Fufu to rodzaj afrykańskiej kaszy. „Będziemy za tobą tęsknić. A jak zjesz więcej fufu, będziesz grubsza i ładniejsza” (śmiech).