Reklama

W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę Aliny Mrowińskiej z Barbarą Bursztynowicz. Wywiad ukazał się w kwietniu 2018 roku w magazynie VIVA!.

Reklama

Magazyn VIVA! Barbara Bursztynowicz wywiad

Od 20 lat cała Polska ogląda ją w „Klanie”. Ale mało kto zna ją naprawdę. Rzadko udziela wywiadów, mało mówi o sobie. Jaką cenę zapłaciła za rolę Elżbiety Chojnickiej? Czy mąż, też aktor, nie zazdrości jej sławy? Czy chciałaby cofnąć czas? I dlaczego w ogóle nie korzysta z zabiegów medycyny estetycznej? Jedna z najpiękniejszych polskich aktorek, Barbara Bursztynowicz w wyjątkowej rozmowie z Aliną Mrowińską.

Kiedy zadzwoniłam do Pani, żeby umówić się na spotkanie, była Pani w Bielsku-Białej, swoim rodzinnym mieście. Lubi Pani tam wracać?

Magiczne miejsce. Kojarzy mi się z najpiękniejszymi chwilami dzieciństwa i młodości. Jedna trzecia mojego życia. Nasz dom stał na wzgórzu, pamiętam, jak zbiegałam rano do szkoły. Z okna mojego pokoju roztaczał się widok na Beskidy. W nocy góry stawały się zupełnie ciemne, jakby zlewały się z horyzontem.

A Pani rodzinny dom?

Mieszka w nim siostrzeniec z rodziną. Ulica niewiele się zmieniła. Tylko samochodów dużo więcej. W czasach mojego dzieciństwa może jakiś przejeżdżał czasami, a tak to wozy z węglem. Wiosną ulica zamieniała się w rwącą rzekę, a ja z dziećmi sąsiadów bawiłam się w budowanie tamy z patyków i kęp trawy. Mama była krawcową, bardzo zajętą osobą, późnym wieczorem znajdowała czas, żeby uszyć coś dla mnie i siostry. Lubiłam oglądać francuskie żurnale, dotykać bielskich przedwojennych wełen i jedwabi. Patrzeć, jak klientki mamy przymierzały sukienki. Chociaż sama przymiarek nie znosiłam i nie znoszę do dzisiaj (śmiech).

Jakim była Pani dzieckiem?

Bardzo wrażliwym i ambitnym. Często było mi trudno, bo wszystko mocno przeżywałam. Wtedy dzieci często bawiły się w wojnę. Nikt nie chciał być Niemcem. I jak pani myśli, kto musiał odgrywać tę rolę?

Pani?

Tak, bo byłam taka pokorna, zgodna. Za dobrze wychowana, żeby się buntować. Dzieci strzelały do mnie z patyków, ja zabita padałam na ulicę. Któregoś dnia udałam, że umarłam naprawdę. Tak sugestywnie to zagrałam, że dzieci uwierzyły. Przestraszyły się, przepraszały, obiecywały, że już nie będą mi dokuczać. Wtedy zrozumiałam, że mam ogromną moc. Że to moje udawanie jest wiarygodne.

Czytaj także: Ilona Kuśmierska sławę zdobyła jako Jadźka z filmu „Sami swoi”. Tragiczny wypadek na zawsze zmienił jej życie

Olga Majrowska

Tamta wrażliwość została w Pani?

Na pewno tak, ale nauczyłam się wiele spraw racjonalizować, radzić sobie z nimi. Jedyne, z czym się nigdy nie pogodzę, to chamstwo innych ludzi. Przeraża mnie.

Kiedy na początku lat 70. zaczynała Pani studia w Akademii Teatralnej w Warszawie, Pani mama wyjechała do Chicago. To było dla Pani trudne?

To był bardzo burzliwy czas w życiu naszej rodziny. Wyjazd do Warszawy dawał mi szansę bycia daleko. Moi rodzice się rozwodzili. Nie rozumiałam tego, bo oboje zawsze bardzo się kochali. Musiałam wtedy szybko dojrzeć, nie miałam czasu na rozpacz. Egzamin do wymarzonej szkoły teatralnej był wręcz opatrznościowy. Cudownie się zdarzyło, że zdałam. Byłam najszczęśliwszą osobą na świecie. I to mi dało ogromną wiarę w siebie. Rozstanie rodziców bardzo mnie bolało, ale było przyćmione czymś dobrym, na co od jakiegoś czasu liczyłam. Nie mam pojęcia, co by się ze mną działo, gdybym się wtedy nie dostała na studia.

Brakowało Pani codziennego kontaktu z mamą?

Mama miała wyjechać tylko na chwilę, w odwiedziny do swojego brata i siostry w Stanach, żeby się pozbierać. Została do dzisiaj, później dojechał do niej mój młodszy brat. Musiałam sobie wytłumaczyć, że jestem dorosła i że sobie poradzę. Były momenty, kiedy czułam się samotna i chciałam mieć mamę przy sobie, ale jej nie było… Na pierwszym roku mieszkałam u wujostwa, bardzo mi było z nimi dobrze. Później przeniosłam się do Dziekanki, żeby trochę uwolnić się od nadopiekuńczości rodziny (śmiech). Często jeździłam do Bielska, do taty. Martwiłam się, jak sobie da radę. To, że mama sobie poradzi, wiedziałam. Zawsze była silną osobą. Do dzisiaj taka jest. Po 10 latach rozstania rodzice wrócili do siebie. Ojca już nie ma. Mama ma 90 lat, mieszka sama w domku z ogrodem i świetnie sobie radzi. Zawsze też może liczyć na pomoc mojego brata, który mieszka niedaleko. Widzimy się raz na dwa lata. Mama uwielbia gotować. Kiedy przyjeżdżamy, wita nas świetnymi mielonymi kotletami, ogórkami i pomidorami z własnego ogródka.

A wtedy, w latach 70., po jakim czasie zobaczyłyście się?

Przez sześć lat nie dostawałam paszportu. Strasznie to było upokarzające. Raz usłyszałam od pani urzędniczki: „Jak chcecie się spotkać, to niech matka przyjedzie do Polski”. To były bardzo trudne czasy. Źle je wspominam, bez sentymentu. Pierwszy raz dostałam służbowy paszport, kiedy jechałam do Sztokholmu z Teatrem Ateneum. Niedługo potem zobaczyłam się z mamą. Złagodniała. Wtedy zrozumiałam, jak bardzo przeżyła rozłąkę z nami.

Była już Pani po ślubie?

Od dwóch lat. Ale proszę sobie wyobrazić, że mama wcześniej nad wszystkim czuwała zza oceanu. Teatry z Polski często przyjeżdżały do Chicago, a mama nie opuściła żadnego przedstawienia. I wypytywała o Jacka kolegów aktorów. Opowiadali mi potem, że była dociekliwa.

Przyszłego męża poznała Pani w szkole teatralnej?

Śmieję się, że najpierw zakochałam się w jego grze na pianinie. W piwnicy szkoły była stołówka i w takim ciemnym rogu stało pianino. Jacek często tam siedział w skórzanej kurtce i grał. Pierwszy raz rozmawialiśmy ze sobą na imprezie u kolegi. Byłam tak rozkojarzona, że dopiero po chwili dotarło do mnie, że to ten chłopak, który tak cudownie gra jazz. Do tego ciekawie mówił i potrafił słuchać. Zaimponował mi. A ja miałam bardzo sprecyzowane wymagania. Chłopak musiał być inteligentny, dowcipny, wrażliwy, przystojny i musiał grać na fortepianie.

Skąd ten fortepian?

Sama zawsze chciałam grać. Rodzice spóźnili się z zapisaniem mnie na pianino, zostały tylko miejsca na mandolinę. Grałam na niej dwa lata, koszmarne to było, przepraszam wszystkich mandolinistów (śmiech). Chłopak moich marzeń musiał jeszcze uprawiać jakiś sport – ja sama grałam w koszykówkę – i palić papierosy.

???

Sama też trochę paliłam, żeby obniżyć głos, bo zarzucano mi, że mam za wysoki. Wtedy elegancki mężczyzna musiał palić papierosy. Pamiętam zajęcia z Andrzejem Łapickim. Przychodził do szkoły świetnie ubrany, miał wyglansowane francuskie buty, piękny krawat, wspaniały uśmiech. Był niesamowicie przystojny. I wyciągał paczkę marlboro.

Czytaj także: Anna Prucnal: aktorka wyklęta. PRL-owskie władze odebrały jej paszport i zakazały powrotu do kraju

Olga Majrowska

Na zajęciach???

Takie były czasy. Częstował nas tymi papierosami z taką ogromną klasą. Dla mnie i chyba wszystkich moich koleżanek był ideałem mężczyzny. Nigdy się nie kochałam w Łapickim, ale bardzo mi imponował dostojnością, kulturą, elegancją. Jacek trochę go przypominał.

Ślubu udzielał Państwu w kościele Wizytek ksiądz Jan Twardowski. To był przypadek?

Absolutny. Jacek już skończył studia, ja byłam na czwartym roku. Wybraliśmy Wizytki, bo podobał nam się kościół. Blisko Dziekanki, czasami tam wstępowaliśmy. Ksiądz Twardowski był już wtedy znanym poetą, więc to było przyjemne, że udzielał nam ślubu.

Uważa Pani, że ważne rzeczy, które nam się w życiu przydarzają, są gdzieś zapisane, czy to tylko zwykłe przypadki?

Moja córka Małgosia uważa, że wszystko jest zapisane w górze, jak mówi Kubuś Fatalista. Ale co to znaczy? Im jestem starsza, przekonuję się, że owszem, wiele zależy od przypadku, ale też wiele od nas samych. Zawsze kiedy mam problem, dzwonię do Małgosi i słyszę: „Mamo, spokojnie, zastanów się, czy ty tego naprawdę chcesz”. Wiele razy mi pomogła. Również w wyborach zawodowych. Ona i mąż. Miałam wiele momentów, kiedy zastanawiałam się, czy stawiać na swój rozwój zawodowy, rezygnując z czegoś, co mnie hamuje, ale też daje poczucie bezpieczeństwa, czy wybrać ambitną, ale niepewną przyszłość. I ten dylemat ciągle mi towarzyszy.

Chciała Pani zrezygnować z „Klanu”, w którym od 20 lat gra Pani jedną z głównych ról?

Były takie momenty i będą się zdarzały. Bo rola Elżbiety Chojnickiej odcisnęła takie piętno na moim zawodowym życiu, że reżyserzy, producenci postrzegają mnie jako tę postać z „Klanu”. Widzowie zresztą też. Wiem, że widzom jest przykro, kiedy mówię, że chciałabym zrezygnować. Też biorę ich zdanie pod uwagę, bo wiem, że publiczność lubi mnie za rolę Elżbiety. Żyją z nią od 20 lat, jest w ich domach pięć razy w tygodniu. Siła oddziaływania takiego serialu jest niewyobrażalna. Często słyszę od ludzi na ulicy i podczas spotkań: „nasza Elunia”. Dla pań jestem dobrą koleżanką, córką albo nawet matką. Lubią mnie też dzieci. Podoba im się, jaką Elżbieta jest babcią, jak rozwiązuje rodzinne problemy.

Pani lubi swoją postać?

Czasami tak, ale bywam też nią zmęczona. I od czasu do czasu proszę o zmiany w moich wątkach, które uatrakcyjniałyby moją postać. Bo czasem, snując codzienne dialogi, zapominam, że jestem dobrą aktorką.

Nie ma Pani co grać?

Nie chciałabym wciąż pytać: „Czy napijesz się kawy, czy może herbaty?” albo przytakiwać. W każdym dobrym serialu, filmie, sztuce teatralnej musi być konflikt. Nie chcę, by moja postać była tylko spolegliwa, dobra, ciepła. Chciałabym jej dodać kolorów, trochę ożywić. Elżbieta bywa czasem nudna dla mnie jako aktorki i jako widza. Ale serial na szczęście ostatnio ożył. Słyszę, że znowu jest interesujący. Wreszcie mam coś do zagrania.

Zaraz po studiach zaczęła Pani grać w znakomitym Teatrze Ateneum. A kiedy te 20 lat temu przyjmowała Pani rolę w serialu, to wielu Pani dawnych profesorów uważało, że serial to coś gorszego.

Już wtedy nie żyła Aleksandra Śląska, która miała ogromny wpływ na moje zawodowe wybory. Zawsze się jej radziłam. Kiedy mówiła, że czegoś mam nie robić, to nie robiłam. Stanisław Bareja prosił mnie, żebym zagrała w jego filmie. Ale pani Aleksandra uważała, że ta rola nie zbuduje mnie artystycznie. Filmy Barei okazały się kultowymi. Gdybym przyjęła tamtą rolę, pewnie wcześniej zaistniałabym publicznie.

Żałuje Pani?

Nie. A co do decyzji zagrania w „Klanie”, jeśli miałam wątpliwości, to tylko ze względu na reakcję środowiska. Mój mąż powiedział wtedy: „Od ciebie też zależy, jaki poziom będzie miał ten serial”. Od początku bardzo rzetelnie podeszłam do roli. Pierwsze lata „Klanu” były wielką gorączką u nas wszystkich. Towarzyszyły nam fantastyczne emocje, które podzielali widzowie.

Przez serial straciła Pani ważne role?

Pewnie tak. Już na początku grania w „Klanie” Krzysztof Zaleski zaproponował mi dużą rolę w teatrze. To było nie do pogodzenia. Ale Krzysztof powiedział wtedy: „Bierz serial”. Wielu moich kolegów mówiło: „Co ty robisz? Tak dobra teatralna aktorka w serialu?”. Dzisiaj oni wszyscy zmienili zdanie. Później zaczęłam się denerwować o swój rozwój artystyczny. Bo to, że mam tyle lat, ile mam, nie znaczy, że nie mogę się rozwijać. Jestem szczęśliwa, kiedy pojawia się ciekawa propozycja. Z wielką przyjemnością grałam w „Dziewczynach z kalendarza” i „Furiach” w Teatrze Komedia, a teraz w „Rannym ptaszku” Colleen Murphy. Jeździmy z tym spektaklem po Polsce. Małe miejscowości mają cudowną publiczność.

Przychodzą, żeby zobaczyć Elżbietę z „Klanu”?

Różnie. Ale przeważnie jest to publiczność „Klanu”. Cieszę się, że mogą mnie zobaczyć inną.

Czytaj także: Grażyna Barszczewska: wyrzucili ją ze szkoły aktorskiej, bo była za delikatna. Jej rola Niny Ponimirskiej przeszła do historii

Olga Majrowska

Kim Pani jest w „Rannym ptaszku”?

Wymagającą panią z ogromną wyobraźnią. To historia dojrzałego małżeństwa, które trochę jest już sobą znudzone. I w to zrutynizowane życie wkracza ten trzeci, młodszy. I nic już nie jest takie jak przedtem.

Jest romans?

Tego nie mogę zdradzić. Sztuka ciekawie się kończy. Ciągle odkrywam w mojej postaci coś nowego. Bardzo jestem szczęśliwa na scenie. Ale muszę też oddać sprawiedliwość „Klanowi”, który nauczył mnie natychmiastowego wywoływania w sobie różnych emocji. Przed kamerami trzeba umieć się rozpłakać o szóstej rano. A to nie takie proste.

Aktorstwo domaga się popularności. Pani to się udało, mężowi nie. Jak to znosi?

Myślę, że czasem jest mu przykro. Ale nie okazuje tego, bardzo mnie wspiera. Poza tym ma swoje mniej spektakularne dokonania. Jeżeli jest zazdrosny, to o czas, jaki nie spędzam z nim. A lubimy ze sobą być. 41 lat jesteśmy już razem. Nie lubię o nas mówić, bo staliśmy się już taką dyżurną szczęśliwą parą, a to trochę nudne (śmiech).

Ale nadal jesteście szczęśliwą parą?

Tak, ale to nie znaczy, że nigdy się nie kłócimy. W wielu sprawach się różnimy. Ja uważam, że trzeba walczyć. Mąż, że trzeba się poddać temu, co przyniesie życie, godzić się z losem. Czasem mówił: „Jeżeli masz siłę, walcz, ale mnie w to nie wciągaj”.

Mąż nie walczył o siebie w zawodzie?

Nigdy. I nie walczy. Aktorstwo to piekielnie ciężki zawód, niesprawiedliwy, okrutny. Jeżeli nie masz siły przebicia, determinacji albo nie pomoże ci ktoś wpływowy, możesz przepaść. Znam wielu bardzo utalentowanych ludzi, którzy przez swój słaby charakter zginęli. Na pierwszym roku Tadeusz Łomnicki powiedział mi: „Basiu, ciebie zjedzą w teatrze. Jesteś bardzo słaba psychicznie, musisz się wzmocnić”. Miał rację. Gdyby nie opieka Aleksandry Śląskiej, dzięki której dostałam się do Ateneum, w którym zagrałam wiele ról, kto wie, jak potoczyłyby się moje losy.

Chciałaby Pani czasem cofnąć czas, mieć znowu 20, 30 lat?

Nie. Za dużo było we mnie niepewności, wrażliwości, braku wiary w siebie. Lubię siebie taką, jaką jestem teraz. Wzmocnioną, dającą sobie radę w trudnych sytuacjach.

A jak Pani to robi, że w ogóle się nie starzeje?

Dziękuję. Nie korzystam z żadnych zabiegów medycyny estetycznej, nie chodzę nawet do kosmetyczki. Nie mogę, mam silną alergię. Zawsze byłam alergikiem, odziedziczyłam to po tacie. Muszę uważać, co jem, w otoczeniu jakiego zapachu przebywam, jakich używam kosmetyków. Gdy coś jest nie tak, puchnę, duszę się. Zawsze noszę przy sobie zastrzyk z adrenaliną. Nie uczula mnie tylko jeden krem. Drogą eliminacji doszłyśmy z charakteryzatorkami, jakich pudrów, podkładów mogę używać.

Miała Pani ochotę zaeksperymentować z botoksem?

Nie. Takie myśli są wyparte, nawet nie czytam na ten temat. Czasem widzę u koleżanek doskonałe efekty, czasem mniej doskonałe. Śmieję się, że gdyby nie alergia, może teraz moja twarz byłaby nie do poznania. Kiedyś będę taką babcią wśród moich koleżanek i będę wygrywała wszystkie castingi do ról starszych pań (śmiech).

Reklama

Czytaj także: Zofia Czerwińska: Na scenie świętowała kolejne sukcesy, prywatnie cierpiała przez tragedię

Reklama
Reklama
Reklama