Andrzej Saramonowicz: „Ciągle jesteśmy ze sobą, ale dlatego, że chcemy być razem”
„Pojawiały się kryzysy, które mogły rozsadzić nasze małżeństwo”
- Magazyn VIVA!
W ramach cyklu Archiwum VIVY!: wywiady przypominamy rozmowę z Andrzejem Saramonowiczem. Wywiad ukazał się w sierpniu 2018 roku w magazynie VIVA!.
Magazyn VIVA! Andrzej Saramonowicz wywiad
Wielki powrót prześmiewcy. Andrzej Saramonowicz, twórca filmów „Testosteron” i „Lejdis”, przerywa milczenie obrazoburczą powieścią „Pokraj”. Kiedy jest fighterem? Jak spełnia marzenia? Dlaczego czyta książki dorosłym córkom? W poruszającej rozmowie o sensie i wierze z Romanem Praszyńskim.
Napisałeś „Pokraj”, powieść o kryzysie 40-latka, który boi się, że umrze, jeżeli natychmiast nie wciągnie do łóżka jakiejś atrakcyjnej kobiety.
Andrzej Saramonowicz: Potrzebowałem atrakcyjnego wehikułu narracyjnego, by opowiedzieć o rzeczach poważnych, i wybrałem jako jego napęd problemy łóżkowe. Główny bohater „Pokraju”, magister inżynier Sebastian Rawa, słyszy od przyjaciela, że mężczyźni, którzy mają monotonne życie seksualne, umierają koło czterdziestki. I jako człowiek naiwny, choć dobrego serca, w to wierzy. A że ma do czterdziestki trzy tygodnie, uświadamia sobie, że musi cudzołożyć niejako dla rodziny, bo nie chce, by żona owdowiała, a córka została sierotą.
Uśmiecham się.
I słusznie, bo taka naiwność zasługuje na śmiech. Ale w komedii jest dopuszczalna. Więc, powtarzam, Sebastian Rawa chce zdradę fizyczną zastosować leczniczo, czyli pozaseksualnie. I dopiero gdy zjawia się przepiękna kobieta, która jest chętna, w inżynierze budzi się mężczyzna. I wówczas intryga się komplikuje.
Nie pytam o Twoje życie seksualne…
I słusznie, bo ja jestem już 13 lat po czterdziestce. Czyli poza problemami moich bohaterów.
…ale chcę Cię zapytać o Twoje życiowe kryzysy. Największy?
Z Małgosią, czyli moją żoną, jesteśmy od zawsze, bo od 19. roku życia, a mamy teraz po 53 lata. I to jest bardzo dobre małżeństwo, ale – jak to w życiu często bywa – i u nas pojawiały się kryzysy, często bardzo poważne, które mogły rozsadzić nasze małżeństwo, ale koniec końców nie rozsadziły. Jakoś się wybroniliśmy i jeśli dziś ciągle jesteśmy ze sobą, to nie siłą inercji, przymusu czy wspólnego kąta, ale dlatego, że chcemy być razem.
Gratuluję.
Dzięki. Naprawdę bardzo się cieszę, że życie nie powiodło mnie w inną stronę, bo podejrzewam, że bardzo bym się pogubił. Ale skoro pytasz o moje kryzysy, to myślę, że zawodowe były poważniejsze. Ja muszę mieć poczucie, że się w pracy spalam, bo kiedy czuję letniość, mam wrażenie, że umieram. Tymczasem już w pierwszej mojej pracy, w „Gazecie Wyborczej”, wszystko poszło mi tak łatwo – bo w wieku 25 lat zostałem redaktorem, który wydawał gazetę, a potem wiceszefem ważnych działów – że po niedługim czasie uświadomiłem sobie z przerażeniem, że wszystko w moim życiu wydarzyło się przed trzydziestką. Miałem 26 lat, żonę na całe życie, pracę na całe życie i dopadł mnie lęk, że już wszystko o sobie wiem.
Koniec życia?
A przynajmniej koniec życia jako awanturniczej przygody. A ja jestem z natury myśliwym, a nie rolnikiem, więc regularne uprawianie poletka, choćby najbardziej płodnego, mnie nie satysfakcjonuje.
Zostawiłeś gazetę?
Z początku nie. Pisałem po nocach scenariusze, dawałem do czytania ludziom w branży – podobały się, ale nie kierowano ich do produkcji.
„Siostra”, głośny debiut powieściowy Twojej żony, była już na rynku?
Tak, Małgosia objawiła się jako pisarka. Śmiałem się, że nazwisko mam już wyrobione, tylko imię muszę sobie jeszcze wyrobić.
Zazdrosny o popularność żony?
Nie, nigdy. My jesteśmy tak różni charakterologicznie, a jednocześnie tak wpasowani w siebie, że nigdy nie pojawiła się między nami rywalizacja. Za to zawsze się wspieraliśmy. Kiedy Małgosia pisała, to jej pomagałem.
Przecinki poprawiałeś?
Też. W końcu i ona, i ja jesteśmy niezłymi redaktorami. Ale najważniejsze, że potrafimy współpracować. Próbowałem pisać z wieloma osobami i często pojawiało się napięcie. Miewam autorytarne skłonności i lubię, kiedy jest tak, jak ja chcę. A wobec Małgosi nie objawiam czegoś takiego. Ona z kolei nigdy nie próbowała mi udowodnić, że, mówiąc freudowsko, ma dłuższego penisa niż ja.
W końcu zmieniłeś swoje życie.
W „Gazecie Wyborczej”, która stawała się coraz bardziej korporacyjna, nie miałem ze względu na mój krnąbrny charakter i organiczną niechęć do podlizywania się szans na karierę. Kiedy próbowano mnie zbyt mocno przeczołgać i wpasować w korpotryby, odszedłem z etatu. Przez parę miesięcy nic się nie działo, ale w końcu zadzwonił telefon z TVP. I w ten sposób trafiłem do środowiska prawicowych Pampersów.
Taki pre-PiS?
W porównaniu z tym, co dzisiaj, tamta młoda prawica, której liderował Wiesław Walendziak, to był wersal. Dzisiaj jest tępota i pompowanie nienawiści do wszystkich, którzy nie chcą stopić się w nacjonalistyczną masę. I to mnie przeraża. Przychodzi mi na myśl bitwa pod Mątwami z 1666 roku, o której Polacy nie chcą pamiętać. W czasie rokoszu Lubomirskiego starły się wojska rokoszan z wojskami królewskimi. Wojna polsko-polska. Jedni i drudzy żołnierze wyglądali tak samo, więc rokoszanie przywiązali sobie białe kokardy na rękę, żeby się rozpoznawać. Po czym zepchnąwszy wojska królewskie na bagna, pokonali je. Poddało się ponad trzy tysiące dragonów, którym obiecano tak zwany parol. Niestety, nie tylko nie dotrzymano obietnicy, ale wszystkich jeńców bestialsko wymordowano. Polacy Polaków. To jedna z największych zbrodni wojennych popełnionych w historii polskiej armii. Naiwnością jest mniemać, że współcześnie coś takiego nie mogłoby się powtórzyć.
Materiał na film.
Mój przyjaciel Borys Lankosz chciał o tym zrobić film. PISF odmówił mu głosami prorządowych ekspertów, którzy „wstali z kolan”. Czytałem te recenzje. „Dość pedagogiki wstydu!” i podobne bzdury. Uznano za prowokację, że ktoś chce w XXI wieku zrobić film o tym, że w XVII wieku Polacy rżnęli Polaków. To jest obłęd! I miara dzisiejszej propagandy oraz tej zaściankowej mentalności, o których piszę w „Pokraju”. Właśnie takie myślenie czyni z Polski kraj karykaturalny, groteskowy.
Wydałeś drugą powieść, ale od siedmiu lat nie zrobiłeś filmu.
Od ośmiu nawet.
Co się stało?
Przez parę lat po „Jak się pozbyć cellulitu” miałem ważny kontrakt z Warner Bros., który mnie obligował do pisania scenariuszy dla nich. I choć filmy z tego nie powstały, wygodnie mi się żyło. A potem dzieci dorastały i pomyślałem, że w gruncie rzeczy dobrze jest siedzieć w domu. Po „Testosteronie”, „Lejdis” i „Idealnym facecie dla mojej dziewczyny” bardzo dobrze wiedziałem, że tak intensywna praca przy filmie odrywa całkowicie od rodziny. Miałem trzy lata wyjęte z życia.
Fajne trzy lata?
Zawodowo bardzo. Ale fajność bycia z rodziną jest większa. Zacząłem mieć czas dla siebie, napisałem dwie powieści, miałem wreszcie czas na uczenie się i przeczytałem mnóstwo książek.
Przez jedną z nich zabrałeś rodzinę do Wenecji?
Gdy moja córka Konstancja była małym dzieckiem, kochała książki niemieckiej pisarki Cornelii Funke. Jedna z nich, „Król złodziei”, dzieje się w Wenecji. Konstancja ją uwielbiała. Więc kupiłem bilety lotnicze do Wenecji, żeby odnaleźć te miejsca, w których dzieje się akcja powieści. Wspaniała zabawa. To ten rodzaj więzi, którego brakowało mi z moim ojcem. Jego nie obchodziło, czym ja się pasjonuję.
Dalej czytasz książki na głos?
Czytam. To jest rytuał, który uprawiamy w rodzinie od wielu lat. Siadamy w czwórkę, chociaż Konstancja ma już 20 lat, a Rozalia 15. A wszystko zaczęło się od wspólnego słuchania audiobooków. Gdy okazało się, że nie wszystkie książki są w audiobookach, zostałem zmuszony przez dzieci do czytania.
Poznałeś żonę, gdy byliście w obecnym wieku Waszych córek?
Mieliśmy po 17 lat. Chodziliśmy do dwóch żoliborskich liceów. A spotkaliśmy się, bojkotując „Dziennik Telewizyjny” w czasie stanu wojennego. Na Bielanach była górka, na której młodzież z tych szkół się spotykała, by ostentacyjnie pokazywać, że nie ogląda kłamliwego dziennika pseudoinformacyjnego. A związaliśmy się dwa lata później.
Co myślałeś o swym przyszłym życiu?
Pisałem wtedy dzienniki, które niedawno odnalazłem, i ze zdziwieniem przeczytałem w nich, że chciałem być pisarzem. To mnie zdumiało, bo w ogóle tego nie pamiętam. W mojej rodzinie nigdy nie było żadnych tradycji artystycznych, do tego był stan wojenny, który był stanem beznadziei i myśmy w ogóle nie wiedzieli, co mamy zrobić ze sobą. Żyliśmy z przyjaciółmi w przekonaniu, że nic z nas nie będzie. Że po prostu jakoś to życie trzeba przyzwoicie przeżyć i już.
Marazm?
Absolutnie nie. Myśmy żyli bardzo intensywnie towarzysko. Nieustannie się spotykaliśmy, całymi nocami rozmawialiśmy o literaturze, filozofii, ale i o duperelach. Liczył się dowcip, im bardziej wyrafinowany, tym cenniejszy. I wiele z przyjaźni, które się wtedy zaczęły, trwa do dziś. No i jeszcze, choć to może zabrzmieć teraz zabawnie, byłem wówczas bardzo zaangażowany religijnie. Katolicki ultras – tak bym siebie z tamtego czasu dziś określił.
Z Małgorzatą chodziliście na Oazę?
Oaza to pryszcz, ja wówczas byłem w neokatechumenacie. I naprawdę uważałem, że królestwo moje nie z tego świata, co było – tak to dziś rozumiem – wewnętrzną ucieczką przed bryndzą Polski z czasów reżimu Jaruzelskiego i Kiszczaka.
Niesamowite.
Cztery lata wytrwałem we wspólnocie neokatechumenalnej, co dało mi wiedzę o religii, jakiej większość ludzi w Polsce nie ma. Ale neokatechumenat to rodzaj sekty i im dłużej w nim byłem, tym więcej miałem wątpliwości. I choć ciągle jestem otwarty na transcendencję, to pozostaję poza instytucją Kościoła, z wiekiem upewniając się, że to słuszna decyzja.
Zaskakująca historia.
Dla mnie też. W tych młodzieńczych dziennikach jest żywa wiara. Takie codzienne zanurzenie w religijności. Niewiele brakowało, a byłbym jednym z czołowych działaczy proreligijnych.
– Straciłeś łaskę wiary?
Straciłem wiarę w to, że w tej instytucji, jaką jest Kościół katolicki, można znaleźć Boga.
Wracając do filmów: skończyłeś się już w środowisku filmowym?
Reżyserzy, którzy nie robią filmów, cieszą się wielkim szacunkiem kolegów, bo odpada element rywalizacji… A tak poważnie, myślę, że moja pozycja w środowisku jest dziś znacznie mocniejsza. To także efekt mojej pozafilmowej działalności.
Nie niepokoi Cię sytuacja, że nie robisz filmów?
Nie bardzo. Ale dlatego, że ja traktuję swoje aktywności równoważnie. Pisanie powieści, sztuk teatralnych czy publicystyka polityczna – jeśli się w tym spalam, czuję się dobrze.
Film oglądają miliony. Książkę – wprost przeciwnie.
Wobec mojej wewnętrznej satysfakcji to ma mniejsze znaczenie. W końcu żyję dla przyjemności własnej, a nie cudzej. A moje ostatnie dziecko, czyli powieść „Pokraj”, cieszy mnie szczególnie. Na pewno zrobię jeszcze jakiś film. Choć teraz najbliżej mi do nowej sztuki teatralnej.
Szukasz nowych form?
Nowych wyzwań. Popatrz, siedzimy teraz w restauracji, w której kucharz czasem robi mięso, a czasem danie jarskie. Ale zawsze jest szefem kuchni. A ja jestem szefem historii, które opowiadam w różnych formach.
W filmie zarobisz więcej.
To prawda. Ale pieniądze to nie wszystko. Poza tym naprawdę dużo zarabia się tylko na komercji.
Nie robisz filmów artystycznych.
Co nie znaczy, że nie zacznę. Są we mnie ogromne pokłady smutku i coraz częściej chciałbym im dać wyraz.
Mówisz to, uśmiechając się od ucha do ucha.
Bo wiem, że i tak nikt w to nie uwierzy. Ale to akurat prawda. Jestem człowiekiem całkiem na serio.
Bywasz smutny, depresyjny?
Miewam momenty, kiedy ogarnia mnie przygnębienie i stupor. W przypadku takich ludzi jak ja jest to o tyle trudno zauważalne, że mam poczucie humoru, które nie wyłącza się także w depresji. Myślę, że z powodu tego humoru nawet moi przyjaciele uważali mnie za silnego typa, którego nic nie rusza. I nawet gdy byłem w psychicznym dole, uważali, że udaję. Tak się przyjęło wśród moich przyjaciół, że to do mnie się chodzi popłakać nad swoim losem, ale mnie i moich traum się nie słucha. I chce się, bym doradzał. Kiedyś doradzałem, dziś już tego nie robię.
Dlaczego?
Bo jest w tym coś buńczucznego. Że wiem lepiej, jak ktoś powinien żyć. Wszelako im dłużej żyję, tym mniej mam tej pewności. Powiedziałbym wręcz, że straciłem pewność co do pewności.
Kiedy masz gorsze nastroje?
Jak coś złego dzieje się tym ludziom, których kocham. Wewnętrznie jest ze mną raczej okej, bo też nigdy nie traktowałem z jakąś nadmierną powagą ani siebie, ani życia. Uważam, że życie jako takie nie ma żadnego sensu. Za to można mu nadać jakieś cele i kierunki, które je choć cząstkowo usensownią.
Jaki jest Twój sens?
Bycie kreatywnym nie tylko w twórczości, ale i w życiu codziennym. I uczenie się. Zamierzam umrzeć jako człowiek mądry.
Jesteś choleryczny?
Jak cholera.
To pomaga żyć?
Zależy komu. Mam nadciśnienie – pamiątkę po filmie „Testosteron”. Wtedy po raz pierwszy mi je zdiagnozowano i dostałem leki blokujące działanie adrenaliny. Po miesiącu brania tych leków zorientowałem się, że mam w sobie łagodność Mahatmy Gandhiego. Nie było to ani trochę przyjemne, bo czułem wewnętrzną obcość. Jakby ktoś mi się zakradł do środka. Poszedłem więc do pani kardiolog i oznajmiłem: „Pani doktor, to ja już wolę wylew”. Zmieniła mi leki i teraz na powrót się wkurzam, a leki mnie chronią, żeby mnie szlag nie trafił. Wolę siebie jako awanturnika niż cichą mysz.
Odziedziczona cecha?
Ojciec też był taki, a i dziadek, z tego co opowiadają, do spokojnych nie należał. Dzięki mojemu wybuchowemu temperamentowi udało mi się zrobić w życiu parę fajnych rzeczy, bo się nie wystraszyłem. Ale też dokonałem paru spustoszeń, których wolałbym nie zrobić. No i ciągle tkwi we mnie, że mój ojciec nie dawał mi poczucia bezpieczeństwa, więc na ile potrafię, staram się nie być swoim ojcem dla moich dzieci. Co się nie zawsze udaje, ale staram się.
Można to opanować?
Skoro alkoholicy mogą nie pić, to cholerycy mogą być spokojni. Uczę się nie wchodzić w sytuacje, które mogą mnie rozwibrować. I to jest jeden z powodów, dla których przez długi czas nie robię filmów. Spokojne, rodzinne życie tonizuje moje napięcia.