Reklama

Mija 13 lat od brawurowego wyczynu polskiego pilota kapitana Tadeusza Wrony na stołecznym Okęciu. Ze względu na awarię podjął próbę wylądowania gigantycznym Boeingiem 767 bez wysuniętego podwozia na płycie lotniska Chopina w Warszawie. Tym niezwykłym czynem uratował życie 231 osób. Jego nazwisko trafiło na czołówki gazet, o odwadze Polaka rozpisywały się zagraniczne media, był wielokrotnie nagradzany i okrzyknięty prawdziwym bohaterem.

Reklama

Przypominamy wyjątkową rozmowę kapitana z Krystyną Pytlakowską, która miała miejsce kilka dni po jego heroicznej akcji. Wywiad ukazał się w listopadzie 2011 roku na łamach magazynu „VIVA!”.

Artykuł aktualizowany 31.10.2024 r.

[Ostatnia publikacja treści na VUŻ-u i Viva Historie 01.11.2024 r.]

Kapitan Wrona wywiad dla magazynu VIVA! o lądowaniu na Okęciu w 2011 roku

Skromny domek w ogrodzie. Pod Warszawą, blisko lotniska. To tutaj mieszka kapitan Tadeusz Wrona z rodziną. Tradycyjne umeblowanie, długi stół w kuchni, przy którym rodzina zbiera się na wspólne kolacje. Żona Marzena, 21-letnia córka Natalia – studentka psychologii, 27-letni syn Mikołaj – też pilot, ze swoją dziewczyną Magdą. W domu jest 15-letnia suka Baja i kot, który urodził się ze zgiętą łapką. Kapitan Wrona kupuje mu karmę. Do jego obowiązków należy też wkładanie naczyń do zmywarki, przedtem dokładnie je myje, co zawsze zadziwia córkę. Jest spokojny, wyciszony i ma bardzo niebieskie oczy, które spodobały się jego przyszłej żonie.

Krystyna Pytlakowska: Kiedy Pan sobie uzmysłowił, że sytuacja jest krytyczna?

Tadeusz Wrona: Gdy pomyślałem, że lądowanie bez podwozia będę musiał wykonać, pilotując realny samolot z ludźmi na pokładzie. Do tej pory wykonywaliśmy takie manewry tylko na symulatorze.

Taka świadomość przygniata?

Tadeusz Wrona: Przygniata, owszem. Jest napięcie, nie można sobie pozwolić nawet na moment rozluźnienia, trzeba myśleć, jakie czynności wykonać, a nie co się może zdarzyć. Bo przecież w nieskończoność nie mogliśmy latać. Paliwa nieubłaganie ubywało, bo silniki pracowały. Zresztą już wcześniej założyliśmy, żeby zmniejszyć obciążenie samolotu. Pierwsze 20–30 minut to był czas, kiedy powinniśmy jeszcze utrzymywać się w powietrzu, ale już po półgodzinie ciągle sprawdzaliśmy, czy się nie mylimy, czy wskaźniki paliwa reagują prawidłowo. Trzeba było wszystko dokładnie przewidzieć.

Był Pan już pewien, że podwozie się nie wysunie?

Tadeusz Wrona: Wie pani, do końca myślałem, że może jakimś cudem jednak się wysunie. Tak w prezencie od Niego, Najwyższego. Ale próby zawodziły. Podjąłem więc decyzję, że nie mam czasu na dalsze manewry, bo paliwa zostało na 20 minut, a od nich trzeba było jeszcze odjąć osiem, dziewięć minut na dolot. No i z ziemi pytano nas, jak długo to potrwa, gdyż skuteczność piany gaśniczej malała z każdą minutą. Istniała możliwość ponownego rozłożenia dywanu z piany, ale to zajęłoby dodatkowe 15 minut, a paliwa by już nie starczyło… Dlatego powiedziałem: „Lądujemy”.

Mówi Pan to tak spokojnie?

Tadeusz Wrona: Musiałem zachować spokój, chcieliśmy z kolegą – drugim pilotem – skonsultować to lądowanie z fachowcami na ziemi, instruktorami, inżynierami, specjalistami od konkretnych instalacji. Mieliśmy kontakt z centrum kryzysowym, gdzie były dwie osoby. Powiedziano nam, że trudno ściągnąć jeszcze kogokolwiek. Pytam dlaczego, przecież to wtorek, a we wtorki instruktorzy u nas mają zajęcia. Po czym dotarło do mnie, że jest 1 listopada, Wszystkich Świętych. Ludzie odwiedzają groby. Pomyślałem: Ale pech. Popatrzyliśmy na siebie z kolegą, nie trzeba było słów.

Modlił się Pan?

Tadeusz Wrona: Nie było czasu na kontaktowanie się z Bogiem, zresztą nie spodziewaliśmy się katastrofy. Szefowi pokładu powiedzieliśmy, że ten manewr nie jest taki trudny, że wszyscy przeżyją. Może ktoś będzie ranny, ale jeżeli trwałość kadłuba i silników jest taka, jak w parametrach producenta, najwyżej może dojść do zmiany kierunku, na przykład wypadniemy z pasa. Jeśli nawet się bałem, to nie dopuszczałem tego strachu do siebie, bo miałem jeszcze tyle do zrobienia.

W życiu czy w samolocie?

Tadeusz Wrona: W samolocie, ale w życiu też. Jakby miało się ono w tym momencie zakończyć, to szkoda byłoby chociażby tych zawodów szybowcowych, w których miałem wystartować. Szkoda córki, która jest taka młoda. I żona, z którą jeszcze tyle wieczorów można by przegadać. Ale to myślenie odbywało się w ułamkach sekund, bo mieliśmy tyle zajęć. Trzeba było usunąć z kokpitu przedmioty nieprzypięte. Szef pokładu zabrał bagaże podręczne, zamknął je w toalecie. Żeby w trakcie lądowania nie dostać czymś w głowę. Ja oglądam na kanale Discovery katastrofy samolotowe, które są dobrą lekcją poglądową, chociaż naukę płynącą z własnych błędów pamięta się najdłużej, a cudze to tak, jakby książkę przeczytać i odłożyć na półkę.

Podobno przed wylądowaniem uścisnęliście sobie dłonie z drugim pilotem. Na pożegnanie?

Tadeusz Wrona: Przed momentem dotknięcia ziemi popatrzyliśmy na siebie. „Dzięki za twój wysiłek, za współpracę. Mam nadzieję, że zobaczymy się na tym świecie”, powiedziałem mu w myślach. Ale na głos tylko podziękowałem.

Kiedy zbliżał się Pan już do ziemi, wiedząc, że za minutę samolot usiądzie, był Pan spięty?

Tadeusz Wrona: Maksymalna koncentracja, ale tego momentu nie pamiętam. To nie było tak, że lecimy, lecimy i nagle buch o ziemię. Musiałem wymierzyć precyzyjnie, żeby samolot bez przechyłów dotknął pasa startowego. Gdyby wystąpiły podmuchy wiatru, to mogło nas z tego pasa po prostu zwiać. Ale warunki pogodowe były dobre. Dostaliśmy więc ten łut szczęścia, który nam pomógł wylądować.

Słyszał Pan w kokpicie, co się dzieje w kabinie pasażerskiej?

Tadeusz Wrona: Nie, tam panowała cisza, żadnych krzyków, głośnego płaczu. Szef pokładu przychodził do nas z meldunkami. I tylko on widział, że ludzie trzymają się za ręce. Ale kiedy zaczęliśmy podchodzić do lądowania, musieli przyjąć pozycję ochronną – głowa pomiędzy kolanami, poniżej oparcia foteli.

Kiedy odczuł Pan ulgę?

Tadeusz Wrona: Dopiero w momencie, kiedy szef pokładu zameldował nam, że wszyscy pasażerowie są już na zewnątrz. Wcześniej napięcie nie puszczało, bo musiałem wykonać najdłuższy ślizg w moim życiu – pas ma trzy i trzy dziesiąte kilometra, a myśmy się zatrzymali po dwóch kilometrach. Tylko na nartach ślizgi bywają dłuższe.

Jeździ Pan na nartach?

Tadeusz Wrona: Jeżdżę, ale to zupełnie coś innego niż pilotowanie samolotu bez podwozia. Wie pani, co mnie zastanowiło? Cisza. Szorowaliśmy brzuchem po betonie, a nic nie było słychać. Gdy są wypuszczone koła, to słyszy się ich uspokajający stukot. A tu tylko szum powietrza, szum silników i wentylatorów chłodzących.

Ile to trwało mniej więcej?

Tadeusz Wrona: To ślizganie? Może minutę, może 45 sekund. Dla mnie całą wieczność. Mówią, że ludzie zaczęli klaskać, ale ja tego nie słyszałem. Zresztą musieli błyskawicznie opuścić samolot.

Minął już ponad tydzień. Czy można w takim czasie wrócić do normalnego życia, odprężyć się?

Tadeusz Wrona: Od początku byłem odprężony. Gdy opuściliśmy pokład samolotu, jeszcze dwie godziny spędziliśmy na lotnisku. Autobus czekał na nas, ale choć nie rozmawialiśmy, jakoś nie mogliśmy się rozstać. Potem zaczęła nas przesłuchiwać policja. To był taki czas na nabranie dystansu.

Przysłano Wam psychologa?

Tadeusz Wrona: To nie było potrzebne. Badania psychologiczne robi się w kilka dni po wypadku w ośrodku medycyny lotniczej. Gdybym poprosił, psycholog od razu by się znalazł. Ale ja naprawdę wtedy tego nie potrzebowałem.

Bo jest Pan człowiekiem mocnym psychicznie?

Tadeusz Wrona: Nie, ale bardziej niż z psychologiem pragnąłem spotkać się z instruktorami. Żeby dowiedzieć się, dlaczego to podwozie nie wyszło. Czy coś się tam zawiesiło, czy jakieś przepięcie. To zbada komisja, więc i tak będziemy wiedzieć, ale ja już wtedy byłem niecierpliwy.

O której wrócił Pan do domu?

Tadeusz Wrona: O 22. Nikogo nie było. Żona nie chciała być sama, poszła do sąsiadów. To nasi dobrzy znajomi, wcześniej przez telefon powiedziała mi, że u nich będzie. I jeszcze jedno: że jest ze mnie dumna. Pani pierwszej o tym mówię, bo do tej pory chowałem to w sobie. Aż zatykało mnie, gdybym miał to powiedzieć na głos komukolwiek. Od razu czułem wilgoć pod powiekami. Ale widocznie już się oswoiłem z tą sytuacją. Wtedy chciałem pobyć trochę sam. Położyłem się na kanapie, tu, w tym pokoju, gdzie teraz rozmawiamy, i uspokajałem rozbiegane myśli, bo to jednak jest adrenalina. W końcu nigdy nie lądowałem jeszcze boeingiem bez podwozia.

Z 220 pasażerami na pokładzie.

Tadeusz Wrona: Tak, mam nadzieję, że wyczerpałem mój limit wypadkowy. Ta adrenalina pojawiła się u mnie nie z lęku, że mogło się stać coś bardzo złego, ale z radości. Bo kiedy już wysiedliśmy z samolotu, to – przypominam sobie – ogarnęła nas taka radość, że wszyscy ze wszystkimi się ściskali.

Powiedział Pan żonie, jak bardzo się cieszy?

Tadeusz Wrona: Kiedy dzwoniłem jeszcze z pokładu samolotu, spytałem ją tylko, czy oglądała. Powiedziała, że tak. Ja nie jestem zbyt wylewny. Ona jest bardziej otwarta. Zdawała sobie dokładnie sprawę z tego, co się działo. Też jest pilotem szybowcowym. Poznaliśmy się w klubie, do dzisiaj latamy czasami na jednym szybowcu, a syn na drugim. Wtedy śmiejemy się, że na niebie są trzy wrony.

Kiedy był Pan młodym chłopakiem i powiedział rodzicom: „Będę latał”, mama odparła: „Po moim trupie!”?

Tadeusz Wrona: Byli już zahartowani, bo mój starszy brat też chciał latać. Miał 17 lat i potrzebował zgody rodziców. I tej zgody nie dostał. Zaczął więc latać, będąc już pełnoletni. Wiedzieli, że wszelki opór nie ma sensu, podpisali więc zgodę na moje latanie.

Co jest w lataniu, że tak wciąga? Poczucie wolności? Bliskości nieba?

Tadeusz Wrona: Ten pierwszy kontakt z powietrzem… Jak się ktoś nie przestraszy, to się w tym zakocha. Mnie zatykało w gardle, nie mogłem oddychać. Stara czapla trzeszczała, była ociężała, wyczuwałem napięcie pomiędzy szybowcem a liną, wnętrzności podchodziły mi do góry. Lecz kiedy zobaczyłem to niebo, chmury tak blisko, nie było już dla mnie odwrotu. Wtedy wznieśliśmy się na 350 metrów, ale świat z tej perspektywy wyglądał zupełnie inaczej. Samochody jak pudełka, ludzie tacy malutcy, coś fantastycznego.

CZYTAJ TEŻ: Jedną katastrofę lotniczą przeżył, w drugiej zginął. Niezwykłe życie i tragiczna śmierć Ritchiego Valensa

Marzeniem każdego człowieka jest latać, najpiękniejsze sny to takie, w których fruwamy. Panu też się śniło, że lata?

Tadeusz Wrona: Tak, rozkładałem ręce i po prostu szybowałem. Nigdy nie śniło mi się, że startuję czy ląduję.

Nawet po wypadku?

Tadeusz Wrona: Nie miałem kiedy śnić. Minęło sześć nocy, z których trzech nie przespałem, został mi czas na drzemki.

No tak, stał się Pan w ciągu godziny bohaterem narodowym. Telefony, konferencje prasowe, telewizja. Podejrzewam, że ciężko Pan to znosi?

Tadeusz Wrona: Ta popularność spadła na mnie i moją rodzinę znienacka. „Czy dokonałem czegoś wielkiego?”, pytam sam siebie. Każdy pilot zachowałby się podobnie. Ale zdaję sobie sprawę, że moim obowiązkiem jest spotykać się z mediami. Miałem lecieć do Wietnamu, ale wziąłem kilka dni wolnego, żeby pozostać tu, na miejscu. Oczywiście wyłączam telefon komórkowy, bo inaczej musiałbym bez przerwy udzielać odpowiedzi dziennikarzom.

Sama próbowałam dobić się do Pana, na szczęście musiał Pan w Pałacu Prezydenckim osobiście odebrać od prezydenta Krzyż Oficerski Orderu Odrodzenia Polski. I tam Pana dopadłam.

Tadeusz Wrona: Zaimponowała mi pani swoją determinacją, pewnie dlatego się na ten wywiad zgodziłem.

Kiedy Pana syn Mikołaj powiedział: „Tata, ja też będę pilotem”, ucieszył się Pan czy zmartwił?

Tadeusz Wrona: Czekałem, kiedy to powie. Latał na szybowcu jeszcze w życiu płodowym, a potem z moim bratem i ze mną na zapoznawcze loty. Wciągnął się w te szybowce. Zdobył już dwa diamenty, do pełnej złotej odznaki brakuje mu jeszcze jednego. Najpierw latał dla relaksu, ale teraz już zawodowo.

Nigdy się Pan o niego nie boi?

Tadeusz Wrona: Staram się nie myśleć o niebezpieczeństwie. Obawiałem się tylko ostatnio, gdy zadecydował, że wyskoczy ze spadochronem w tandemie. Przeżywałem to: Po co mu takie skakanie? Dodatkowo się naraża.

A Pan skakał?

Tadeusz Wrona: Tak, ale wykonałem tylko trzy skoki. Spadochroniarstwo mnie nie wciągnęło. Żona też skakała ze spadochronem. Taka z nas dziwna rodzina. Tylko córka się wyłamała. Studiuje psychologię, a jej pasją są konie.

Co to znaczy miłość ojcowska! Zbierał Pan pieniądze na własny szybowiec, lecz przeznaczył je Pan na konia dla Natalii?

Tadeusz Wrona: To prawda, bo wiem, co to znaczy pasja. A Natalia jest bardzo konsekwentna i uparta. Nie ma mowy, żeby zrezygnowała ze swoich zainteresowań. Ma charakter podobny do mojego i do mamy jednocześnie.

Chyba żony to Pan ze świecą szukał. Bo to jedyna kobieta, która mogła zostać Pana życiową partnerką?

Tadeusz Wrona: Było kilka szybowniczek, ale to uroda Marzeny mnie urzekła. Byłem jednak zbyt nieśmiały, by się z nią umówić. To ona mnie wybrała, na szczęście. Powiedziała: „Jakie pan ma ładne niebieskie oczy”. Wtedy nabrałem śmiałości.

Jesteście już małżeństwem prawie 30 lat. Jakie to lata?

Tadeusz Wrona: Dobre, chociaż oboje nie jesteśmy łatwymi partnerami. Mnie przeszkadza artystyczny bałagan, choć może to ja jestem zbyt pedantyczny. Żona jest bardzo niezależna. Właściwie przez te wszystkie lata wypracowujemy różne kompromisy. Ja jestem na nie otwarty, ale tylko pod warunkiem, że osiągniemy je na moich zasadach (śmiech). A tak to żyjemy całkiem zwyczajnie. Ja latam, żona – po ASP – projektuje firanki i zasłony, ma własny sklep przy Wiertniczej. I chociaż dzieci się już wyprowadziły, to tego czasu za wiele dla siebie nie mamy.

Macie jakiś rytuał pożegnania, gdy ma Pan lecieć?

Tadeusz Wrona: Jeśli Marzena już wstała, to żegnamy się: „Pa, pa”, buziak w policzek. Natomiast gdy wychodzę wcześniej, nie budzę jej, sam sobie uprasuję koszulę i zrobię śniadanie. Koledzy czasami się śmieją, że przynoszę kanapki do pracy. Jak żonie je robiłem, to dla siebie przy okazji też zapakowałem – to taki mój stały żarcik. Na ogół jednak to ona robi śniadanie, podczas gdy ja biorę kąpiel.

Jest Pan zadowolony ze swojego życia?

Tadeusz Wrona: Gdybym od nowa miał stanąć przed wyborem: latać czy nie, myślę że wybrałbym tę samą drogę i ożeniłbym się z tą samą kobietą. I chciałbym, żeby urodziły mi się takie same dzieci. I żyć też chciałbym tak, jak teraz. Wspominamy często nasze podróże do Chin, jeszcze z malutką Natalią. Teraz nie latam już w takie długie trasy.

A żona nadal lata sportowo?

Tadeusz Wrona: Od urodzenia Natalii nie lata sama. Pomyślała, że nie może się w taki sposób narażać. Musi dbać o siebie, bo jedno z rodziców ma przeżyć.

Zdajecie więc sobie sprawę z ryzyka, jakie niesie ten zawód?

Tadeusz Wrona: Ten zawód i ten sport. W tym roku w trakcie szybowcowych mistrzostw Polski zginał młody człowiek. Zderzyły się dwa szybowce. Uczestniczyłem w tych zawodach, ale nie byłem w tym czasie w powietrzu. Pilotowi drugiego szybowca nic się nie stało. Wszystko zależy więc od tego, co mamy w górze zapisane. Ja miałem teraz wylądować bez szwanku i tak się stało.

Panie kapitanie, gdy już otrzemy się o smugę cienia, zdajemy sobie sprawę z tego, czego nie zdążyliśmy zrobić?

Tadeusz Wrona: Ksiądz Twardowski powiedział: „Spieszmy się kochać ludzi, tak szybko odchodzą”. Teraz często wracam do tego cytatu. Chcę nadrobić to, na co nie było czasu. Może za mało spotykamy się z przyjaciółmi, może za rzadko okazujemy sobie miłość? Mamy teraz z żoną mnóstwo planów.

Reklama

A liście w ogrodzie to zagrabi Pan później?

Tadeusz Wrona: Może wynajmę jakiegoś pomocnika. Te sterty liści, które pani widziała, grabiłem jeszcze przed wylotem do Newark. Tyle ich naspadało, że trudno było przejść. Ale nie muszę być aż takim porządnickim, bo są ważniejsze sprawy w życiu niż jesienne liście na ścieżce. I to się chyba we mnie zmieniło.

Reklama
Reklama
Reklama