Czy łatwo mierzyć się z porównaniami do legendy? Grzegorz Religa w poruszającej rozmowie o ojcu
Wybitny kardiochirurg Grzegorz Religa w trudnej i zaskakującej rozmowie o ojcu, charyzmatycznym kardiochirurgu
Czy łatwo mierzyć mu się z porównaniami do legendy? W czym byli podobni, a w czym się różnili (oprócz tego, że on kibicował Legii, a ojciec Górnikowi Zabrze)? I czy chciałby jak ojciec zostać prezydentem? Wybitny kardiochirurg Grzegorz Religa w trudnej i zaskakującej rozmowie z Krystyną Pytlakowską o ojcu, charyzmatycznym kardiochirurgu Zbigniewie Relidze. Ale nie tylko.
Grzegorz Religa o ojcu, Zbigniewie Relidze
Krystyna Pyltakowska: Jak myśli Pan o swoim ojcu? Że był utalentowany? Że był dobrym człowiekiem? Że brakuje go Panu i że gdyby żył, może pomógłby Panu w dokończeniu budowy oddziału?
Nie myślę w ten sposób, bo go nie ma, i tyle. Nie mam takich „powrotowych myśli”.
Zobacz: Grzegorz Religa o ojcu: „Miał charyzmę. Ale przede wszystkim miał szacunek dla każdego”
A że dokonał czegoś pionierskiego, że był wybitnym człowiekiem?
Kiedy dorastałem, nie myślałem tak o nim. Zdawałem sobie sprawę z tego, że był rozpoznawalny, bo czegoś w Polsce dokonał. Na szczęście nie było wtedy plotkarskich portali. Ojciec nie pozował na ściankach. Ja zresztą też nie pozuję. Myślę głównie o pracy, a nie o tym, kim byli rodzice. I są, bo mama przecież żyje. Ale podziwiałem ojca, i jako nastolatek, i jako dorosły człowiek, lecz nie prawiliśmy sobie komplementów.
A nie żałuje Pan, że czegoś nie zdążył mu powiedzieć?
Nie miewam takich myśli. Właściwie rozmawialiśmy o wszystkim na bieżąco. Nie myślę więc, że coś bym mu powiedział teraz, czego nie powiedziałem mu kiedyś.
Jesteście do siebie podobni. Na pewno zewnętrznie.
To prawda. Kiedyś mówiło się o takich dzieciach: „Skóra zdarta z ojca”. Ale w wielu punktach bardzo się różniliśmy.
Jakich?
Ojciec był bardziej zdecydowany i zdeterminowany niż ja. Jestem bardziej miękki, ustępliwy.
Tak? Ale jest Pan podobnie wybuchowy jak Pana ojciec. Nietrudno wprawić Pana w złość, czego zresztą doświadczyłam na własnej skórze. (śmiech)
To prawda, jestem popędliwy, szybko wpadam we wściekłość. Ale potem mi przechodzi. Ojciec też był wybuchowy, chyba bardziej niż ja. U niego, podobnie jak u mnie, wszystko musiało współgrać. Najbardziej złościło go, gdy ktoś coś w pracy zawalił, między innymi ja na początku, kiedy nie wyszukałem potrzebnego preparatu. Wściekł się, bo z mojej winy mogło coś nie dojść do skutku. Doskonale pamiętam, kiedy przy moim pierwszym przeszczepie z emocji zapomniałem wyjąć pacjentowi stymulator. Ze strachem przyznałem mu się do tego, ale tylko machnął ręką. „To się usunie”, powiedział. Ważne było, że przeszczep poszedł idealnie. Istotna tu była nasza relacja – popełniłem mały błąd, a on przyjął to normalnie.
Kiedy pracował Pan z ojcem?
W latach 2001–2004. Do ministerstwa odszedł w 2005. Ojciec przyszedł do Instytutu w Aninie i został moim szefem. A ja tam pracowałem już od 1997 roku. To nie było więc tak, że zatrudniono mnie jakby po znajomości. Ojciec zresztą był w Aninie jeszcze w latach 80. Potem odszedł do Zabrza i wrócił na początku lat dwutysięcznych.
Jakie było Pana dzieciństwo?
Wydawało mi się, że jest zwyczajne. Ojciec głównie siedział w szpitalu, mama naukowiec, też pochłonięta pracą. A ja, jak wielu rówieśników, biegałem po podwórku z kluczem na szyi. I nic złego mi się nie działo. Dziecko musi uczyć się samodzielności i ja się jej od małego uczyłem. Z dzieciństwa pamiętam fajne wakacje za granicą, kiedy pojechaliśmy na miesiąc do Hiszpanii i mieszkaliśmy w namiocie, a rok później do Grecji. Rodzice zarobili trochę pieniędzy na stażu w Stanach Zjednoczonych, więc mogliśmy sobie pozwolić na taki wyjazd. Wspominam to jako świetny czas, bo mogliśmy uczyć się bliskości. Potem ojciec już cały tydzień spędzał na Śląsku, w Zabrzu, a mama pracowała do nocy. Kiedy przychodziłem ze szkoły, jej nie było, a kiedy wychodziłem rano z domu, jeszcze spała.
Miał Pan więc dużo wolności.
I dobrze, bo mogliśmy robić wszystko, co chcieliśmy. Chociaż istniały granice.
Ale jednak pewne granice Pan przekraczał. Kiedy zaczął Pan palić?
Chyba jak miałem 15 lat. Rodzice udawali, że tego nie widzą, bo przy nich nie paliłem.
Pana ojciec też palił i prawdopodobnie dlatego zachorował na raka. Dzieci palaczy też często zostają palaczami.
To prawda, chociaż mój starszy syn jest wielkim wrogiem papierosów. A i młodszy zapewne takim się stanie. Na razie ma osiem lat i nie pali. Wiem, jaki to jest okropny nałóg i jak trudno się z niego wyleczyć. Kilka razy rzucałem palenie i wracałem do niego, bo to nie kwestia uzależnienia fizycznego, tylko psychicznego, takie machinalne sięganie po papierosa w różnych sytuacjach. Ale jednak od niedawna próbuję znowu rzucić palenie, mam nadzieję, że mi się uda. Natomiast jako lekarz nikogo nie upominam, nie szantażuję. Nie mówię: „Nie będę pana leczył, bo pan jest palaczem”, co zdarza się innym kolegom. Informuję pacjentów, że nie powinni palić.
Może nie wróci Pan już do palenia, chociaż sama wiem, jak trudno jest wyjść z nałogu. Potrzeba do tego dużej odwagi i uporu.
Nie wiem, czy jestem bardzo uparty i odważny, ale chcę żyć i zdążyć wychować syna. To między innymi jest powodem, że zacząłem bardziej dbać o zdrowie. Schudłem 25 kilogramów, ponieważ kiedy zaczęła się pandemia, otyłość była jednym z powodów, dla których ludzie nie potrafili pokonać tej choroby. Pandemia sprawiła też, że zmieniłem sposób myślenia, otworzyła mi się w głowie klapka, że nie można niczego odkładać na kiedyś, bo tego kiedyś może nie być. Teraz staram się więc wykorzystywać każdą chwilę. Ale wracając do mojej rodziny i domu, w jakim dorastałem, nie było między nami przytulanek, gaworzenia, kokieterii. Ważne było to, że się lubiliśmy, dbaliśmy o siebie wzajemnie. Szanowaliśmy się. I tak jest do tej pory. Dla mnie najważniejszy jest szacunek dla człowieka.
Rodzice wiedzieli o Panu wszystko, chociaż chyba nie można wiedzieć wszystkiego nawet o własnym
dziecku?
Wielu rzeczy się domyślali. Nie przylatywałem do domu, żeby się zwierzać. A rodzice byli na tyle mądrzy, żeby nie wypytywać.
Na przykład, że jest Pan zakochany albo że spróbował Pan marihuany?
Spróbowałem, jak pewnie większość, i na tym się skończyło, bo marihuana wywołała u mnie niedobre reakcje. Kiedy zapaliłem, opanował mnie okropny lęk, niemalże halucynacje. Wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi, że ulicą ktoś idzie za mną z nożem, który zaraz wbije mi w plecy. Taki lęk jest bardzo dobrą przeszkodą, chroniącą przed uzależnieniem. Nie zostałem więc narkomanem, tym bardziej że ze strachu nie spróbowałem narkotyków twardych – kokainy czy heroiny.
Co jeszcze Pan wspomina?
Jak chodziliśmy z ojcem na ryby. To ja go do tego namówiłem. A mnie dziadek. Mieliśmy działkę nad Bugiem. Spędzaliśmy tam z dziadkiem wakacje, łowiąc ryby. Kiedyś ojciec zobaczył, co robimy, i stwierdził, że może też spróbuje. I w wędkowanie wsiąkł po uszy. A ja nie bardzo. Po prostu była to jedna z wakacyjnych rozrywek. Natomiast ojcu tak się to spodobało, że kiedy tylko miał wolną chwilę, jechał na ryby. Dla mnie to fajny sposób spędzania wolnego czasu. Można wtedy pogadać samemu ze sobą.
Razem też oglądaliście mecze piłkarskie. Chodziliście nawet obejrzeć je na żywo. Piłka to też ważne spoiwo.
Fajnie jest oglądać mecz z kimś, kto się tym tak samo przejmuje jak ty. Różniło nas, że ja, wychowany na Powiślu, kibicowałem Legii, a ojciec związany z Zabrzem – Górnikowi. Każdy ma w sercu klub, który odnosił sukcesy. A Górnik wtedy odnosił. Mój starszy syn też był kibicem Górnika, bo chodził czasami z moim ojcem na mecze. Ale to był dla ojca czas kradziony, ponieważ albo pracował, albo coś załatwiał, a gdy przyjeżdżał do domu, musiał odpocząć. Podobnie zresztą jak ja.
Tak, czytałam, że cierpi Pan na przewlekłe zmęczenie…
Dlatego jestem zły, że zabiera mi pani kawałek mojego wolnego czasu na wywiad o czymś nieistotnym. Istotna jest tylko medycyna, przywracanie ludziom zdrowia, ratowanie życia. I ważna jest moja rodzina. Rezygnuję nawet z niektórych hobby, żeby więcej pobyć z Mateuszem albo starszymi dziećmi. Cierpię na poczucie ciągłego zawalania czegoś, bo mnie fizycznie nie ma. Mam więc imperatyw, żeby mieć czas dla dzieci, ile tylko się da. To niełatwe, bo oprócz kierowania oddziałem w szpitalu mam jeszcze wiele zajęć zawodowych.
Ale przecież zgodził się Pan na czasochłonne udzielanie wywiadu do książki „Religa. Ojciec i syn”. Ciekawe dlaczego, skoro nie lubi Pan światła jupiterów.
Zgodziłem się, bo Mira Suchodolska, dziennikarka, która robiła ze mną ten wywiad rzekę, nie dawała mi spokoju. W końcu się złamałem.
Nie robił Pan tego tylko dla siebie, ale dla podtrzymania pamięci o Pana ojcu?
Mnie, jak już powiedziałem, nie zależy na popularności. A ojciec nigdy nie będzie zapomniany, bo dokonał czegoś wielkiego i historia medycyny zawsze będzie go pamiętać. Raczej więc po prostu ustąpiłem znajomej dziennikarce.
I dobrze. Książka jest ciekawa, wciągająca. A dla mnie ważne jest to, jak Pan ojca, Zbigniewa Religę, zapamiętał.
Na ogół był uśmiechnięty i ciepły, emanował dobrą energią, przyciągał do siebie ludzi. Miał charyzmę. Ale przede wszystkim miał szacunek dla każdego, nie tylko dla obcych, ale i dla rodziny. Dla nas dom był więc takim bezpiecznym schronieniem.
Miał Pan jednak trudne dorastanie. Towarzystwo punkowe, gra na perkusji, chciał Pan nawet zostać perkusistą.
Był taki etap, ale ojciec powiedział, że jeśli już coś się robi, to trzeba to robić dobrze. To było wtedy, kiedy wrócił do domu, a ja dawałem po uszach, waląc w perkusję. Nigdy nie oświadczył: „Skończ z tą perkusją, masz zostać lekarzem”, powiedział: „Skończ z tym waleniem. Albo naucz się grać, albo daj sobie spokój”. Właśnie to jego zdanie miało duży wpływ na moje życie.
Rozumiem, że to denerwujące, zwłaszcza gdy człowiek pragnie ciszy.
Teraz i ja to rozumiem. Ojciec nawet nie lubił telewizji, podobnie jak ja teraz. Najważniejsze było dla niego czytanie. A czytał wszystko, z „Mistrzem i Małgorzatą” Bułhakowa na czele. Zawsze, gdy wyobrażam sobie ojca, widzę go, jak siedzi nad otwartą książką.
W fotelu? Miał ulubiony?
Fotel zapamiętałem w związku z punkowym zespołem Siekiera z Puław – innym niż wszystkie. Puściłem ojcu ich muzykę i ku mojemu zdumieniu wyraził pozytywną opinię. Myślałem, że powie: „Łomot”. A jemu się spodobało. Miał szerokie horyzonty. Słuchał muzyki z lat 60., ale i współczesnej. Chodziliśmy nawet razem z mamą do opery. Czytanie też po nim odziedziczyłem. Jego opinie były dla mnie bardzo ważne, potrafił zrazić mnie do filmu, którym się zachwycałem, i zachęcić do kina, które on uważał za wybitne.
Rozumiał Pan wszystkie jego decyzje?
Nie zawsze. Na przykład fakt, że zajął się polityką, odchodząc od medycyny, dla mnie był trudny do pojęcia. Ja polityką się nie interesowałem i nie interesuję. A on nią żył. Nie byłem więc w rozmowach dla niego równorzędnym partnerem. Potrafił powiedzieć: „Jesteś głupi jak but”. Ale nie obrażałem się o to. Natomiast jestem mu wdzięczny za to, że podtrzymywał mnie w decyzji o studiowaniu medycyny. Wpadłem na ten pomysł, kiedy kończyłem liceum i nie miałem planu na życie, a w domu nic, tylko medycyna. Nie było moim marzeniem zostać lekarzem, ale na medycynę pójść było najprościej. W sumie ta decyzja nie była najgorsza.
Za pierwszym razem się nie udało.
Nie dostałem się z powodu własnego lenistwa i głupoty. Jedyne, co jest w tej historii ważne – miałem legalne możliwości dostania się na inną uczelnię, nie chciałem też zdawać na medycynę w Zabrzu. Zapadła więc wspólna decyzja, że będę próbował po raz drugi w Warszawie, a teraz pójdę do roboty. Postanowiłem przy cichej aprobacie ojca spróbować ponownie zarobić na punkty, pracując jako salowy na urologii. To była dobra lekcja. Najpierw nawet nie chciałem iść na kardiochirurgię, żeby uniknąć porównywania z ojcem. Chciałem istnieć jako ja, a nie jako syn mojego ojca. Chociaż, jak już powiedziałem, pierwszy raz do operacji dopuścił mnie on, gdy został moim szefem w szpitalu w Aninie i pozwolił wykonać samodzielnie niektóre czynności. Za drugim razem już mnie przyjęto na medycynę w Warszawie, no i jestem kardiochirurgiem, podobnie jak tata.
Pamięta Pan jego pierwszą transplantację serca, nieudaną zresztą?
Jak to nieudaną! Operacja się udała, natomiast chory umarł z powodu powikłań po przeszczepie – wiedza medyczna na temat leczenia supresyjnego w tamtych czasach była uboga. To był 1985 rok, miałem 18 lat i nie bardzo się interesowałem sprawami dorosłych. Miałem swoje towarzystwo, swoje tematy, choćby ta perkusja, swoje pasje.
A później Pan dokonał 50 transplantacji.
Mam kolegów, którzy przeszczepiali serca o wiele częściej, ale myślę sobie, że ojciec byłby ze mnie zadowolony. A 50 czy 150 to już nie jest istotne. Oczywiście mam doświadczenia, robiłem przeszczepy, wszczepiałem komory, był taki okres, że na moim koncie miałem wszczepionych komór najwięcej w Polsce. Dla mnie istotny jest fakt, że medycyna się rozwija. Rozwija się, otwierając drogę do nowych metod leczenia. Tak naprawdę nie ma znaczenia, że ktoś coś zrobił pierwszy raz. I tak za parę lat wszyscy o tym zapomną. Ważne są zmiany, dzięki którym zaczynamy leczyć nowszymi metodami. Teraz na przykład przeszczep serca to nie jest jakieś wielkie dokonanie, tylko jedna ze skutecznych metod leczenia chorych.
Jest Pan z siebie zadowolony?
Nie do końca. Oczywiście jestem szczęśliwy, że mam udaną rodzinę, dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa i syna z drugiego. To tyle, jeśli chodzi o sprawy prywatne.
Ale ma Pan jakieś marzenia?
Głównie chciałbym dokończyć budowanie oddziału kardiochirurgicznego w szpitalu w Łodzi, gdzie pracuję. Niestety, pandemia to przerwała. Kiedy zamyka się oddział na dziewięć miesięcy w roku, to niczego się nie zbuduje.
A inne marzenia, bardziej osobiste?
Te marzenia spełniam, wtedy przestają one być marzeniami. Na przykład od roku jeżdżę na motocyklu – chwała mojej żonie, że mnie od tego nie odwiodła, chociaż na pewno bardzo się o mnie boi.
Z jaką prędkością Pan jeździ? Dwieście kilometrów na godzinę?
Nie, skądże. Nie jestem kierowcą rajdowym. Pomyślałem sobie po prostu, że fajnie byłoby nauczyć się jazdy na motorze, który daje wolność w przestrzeni. I połknąłem bakcyla. Ale nie wiem, czy kiedykolwiek dojdę do tak szybkiej jazdy, bo jednak mam dla kogo żyć, muszę przecież wychować syna.
Boi się Pan śmierci?
Nie boję się śmierci, tylko cierpienia i bólu przy umieraniu. Pacjenta nie powinno boleć. A sama śmierć… Jak można żyć w strachu przed czymś nieuniknionym, przecież to zatruwa życie. A i tak nic nie poradzimy. Zresztą uważam, że śmierć może być piękna, jeżeli dzieje się w otoczeniu bliskich ludzi, a nie w szpitalu. To właśnie mówił ojciec. Umierający powinni być zabierani ze szpitala do domu. On sam chorował cztery lata, począwszy od diagnozy. I na pewno czuł strach… Ale skoro każdy musi umrzeć, nawet papież, to znaczy, że nie ma sensu się przed śmiercią buntować.
Pamięta Pan, co ojciec powiedział Panu na koniec?
Nie przeprowadziliśmy ostatecznej pożegnalnej rozmowy. Po co? Obaj byliśmy świadomi, co się dzieje. Pamiętam jednak rozmowę – jedną z ostatnich, kiedy ojciec fizycznie był już w złej formie, ale psychicznie się trzymał. Gadaliśmy o medycynie i on powiedział zdanie ważne szczególnie dla młodych lekarzy: „To ty jako lekarz prowadzący odpowiadasz za pacjenta. Możesz słuchać różnych konsultacji, różnych mniej lub bardziej mądrych ludzi, ale decyzję musisz podjąć ty”. I ja tego się do dziś trzymam. To nie była jego rada merytoryczna, powiedział tylko: „Pamiętaj, że to twój chory, a tamci niech sobie gadają, co chcą”.
Żałuje Pan, że czegoś w życiu nie zrobił?
Żałuję, że nie jestem multimilionerem i nie mogę zająć się wyłącznie swoimi zainteresowaniami.
A gdyby Pan był milionerem, to co?
To wydałbym pieniądze na spokojny dom, gdzieś na wsi, być może nawet nie w Polsce. Nie mam wygórowanych marzeń. Dwadzieścia lat temu opowiadałbym pewnie bajki o nie wiadomo jakich samochodach, a w tej chwili mnie one kompletnie nie interesują. Po prostu chciałbym spokojnie żyć.
Zobacz także: Grzegorz Religa, syn Zbigniewa Religi ujawnił prawdę o relacji z ojcem
Życie w takim spokojnym domu bardzo szybko by się Panu znudziło.
Jestem przekonany, że ma pani rację. Szukałbym nowych pomysłów, co zrobić z czasem. Na przykład nauczyłbym się, i pewnie się nauczę, pływać na kajtach. Ideałem byłoby, gdybym mógł pracować w moim ulubionym zawodzie, ale żeby od tej pracy nie zależało moje utrzymanie. Ten zawód sprawia mi dużą frajdę, której część odbiera fakt, że muszę się z niego utrzymać.
W każdym razie nie chciałby Pan zostać prezydentem, tak jak Pana tata?
W życiu! Ten pomysł ojca był kompletnie od czapy i myśl o nim bawi mnie do tej pory.