Chodzili razem na ryby i oglądali mecze piłkarskie. Syn Zbigniewa Religi wspominając swoje dzieciństwo, mówi o nim: zwyczajne i pełne swobody. Wybitny kardiochirurg Grzegorz Religa w trudnej i zaskakującej rozmowie z Krystyną Pytlakowską opowiedział o relacji z ojcem, wrócił wspomnieniami do dzieciństwa i przywołał jedną z najważniejszych rad, jaką otrzymał. Wywiad ukazał się w październiku 2021 roku na łamach magazynu VIVA!.

Reklama

[Ostatnia publikacja na VUŻ-u 31.05.2024 r.]

Jakie było Pana dzieciństwo?

Wydawało mi się, że jest zwyczajne. Ojciec głównie siedział w szpitalu, mama naukowiec, też pochłonięta pracą. A ja, jak wielu rówieśników, biegałem po podwórku z kluczem na szyi. I nic złego mi się nie działo. Dziecko musi uczyć się samodzielności i ja się jej od małego uczyłem. Z dzieciństwa pamiętam fajne wakacje za granicą, kiedy pojechaliśmy na miesiąc do Hiszpanii i mieszkaliśmy w namiocie, a rok później do Grecji. Rodzice zarobili trochę pieniędzy na stażu w Stanach Zjednoczonych, więc mogliśmy sobie pozwolić na taki wyjazd. Wspominam to jako świetny czas, bo mogliśmy uczyć się bliskości. Potem ojciec już cały tydzień spędzał na Śląsku, w Zabrzu, a mama pracowała do nocy. Kiedy przychodziłem ze szkoły, jej nie było, a kiedy wychodziłem rano z domu, jeszcze spała.

Miał Pan więc dużo wolności.

I dobrze, bo mogliśmy robić wszystko, co chcieliśmy. Chociaż istniały granice.

Ale jednak pewne granice Pan przekraczał. Kiedy zaczął Pan palić?

Chyba jak miałem 15 lat. Rodzice udawali, że tego nie widzą, bo przy nich nie paliłem.

Zobacz także

Pana ojciec też palił i prawdopodobnie dlatego zachorował na raka. Dzieci palaczy też często zostają palaczami.

To prawda, chociaż mój starszy syn jest wielkim wrogiem papierosów. A i młodszy zapewne takim się stanie. Na razie ma osiem lat i nie pali. Wiem, jaki to jest okropny nałóg i jak trudno się z niego wyleczyć. Kilka razy rzucałem palenie i wracałem do niego, bo to nie kwestia uzależnienia fizycznego, tylko psychicznego, takie machinalne sięganie po papierosa w różnych sytuacjach. Ale jednak od niedawna próbuję znowu rzucić palenie, mam nadzieję, że mi się uda. Natomiast jako lekarz nikogo nie upominam, nie szantażuję. Nie mówię: „Nie będę pana leczył, bo pan jest palaczem”, co zdarza się innym kolegom. Informuję pacjentów, że nie powinni palić.

Może nie wróci Pan już do palenia, chociaż sama wiem, jak trudno jest wyjść z nałogu. Potrzeba do tego dużej odwagi i uporu.

Nie wiem, czy jestem bardzo uparty i odważny, ale chcę żyć i zdążyć wychować syna. To między innymi jest powodem, że zacząłem bardziej dbać o zdrowie. Schudłem 25 kilogramów, ponieważ kiedy zaczęła się pandemia, otyłość była jednym z powodów, dla których ludzie nie potrafili pokonać tej choroby. Pandemia sprawiła też, że zmieniłem sposób myślenia, otworzyła mi się w głowie klapka, że nie można niczego odkładać na kiedyś, bo tego kiedyś może nie być. Teraz staram się więc wykorzystywać każdą chwilę. Ale wracając do mojej rodziny i domu, w jakim dorastałem, nie było między nami przytulanek, gaworzenia, kokieterii. Ważne było to, że się lubiliśmy, dbaliśmy o siebie wzajemnie. Szanowaliśmy się. I tak jest do tej pory. Dla mnie najważniejszy jest szacunek dla człowieka.

Rodzice wiedzieli o Panu wszystko, chociaż chyba nie można wiedzieć wszystkiego nawet o własnym dziecku?

Wielu rzeczy się domyślali. Nie przylatywałem do domu, żeby się zwierzać. A rodzice byli na tyle mądrzy, żeby nie wypytywać.

Na przykład, że jest Pan zakochany albo że spróbował Pan marihuany?

Spróbowałem, jak pewnie większość, i na tym się skończyło, bo marihuana wywołała u mnie niedobre reakcje. Kiedy zapaliłem, opanował mnie okropny lęk, niemalże halucynacje. Wydawało mi się, że ktoś mnie śledzi, że ulicą ktoś idzie za mną z nożem, który zaraz wbije mi w plecy. Taki lęk jest bardzo dobrą przeszkodą, chroniącą przed uzależnieniem. Nie zostałem więc narkomanem, tym bardziej, że ze strachu nie spróbowałem narkotyków twardych – kokainy czy heroiny.

Zobacz też: Nie każdy wie, że są rodziną. Syn Jerzego Kryszaka jest niezwykle utalentowany

Zdjęcia Szymon Szcześniak/Visual Crafters

Co jeszcze Pan wspomina?

Jak chodziliśmy z ojcem na ryby. To ja go do tego namówiłem. A mnie dziadek. Mieliśmy działkę nad Bugiem. Spędzaliśmy tam z dziadkiem wakacje, łowiąc ryby. Kiedyś ojciec zobaczył, co robimy, i stwierdził, że może też spróbuje. I w wędkowanie wsiąkł po uszy. A ja nie bardzo. Po prostu była to jedna z wakacyjnych rozrywek. Natomiast ojcu tak się to spodobało, że kiedy tylko miał wolną chwilę, jechał na ryby. Dla mnie to fajny sposób spędzania wolnego czasu. Można wtedy pogadać samemu ze sobą.

Razem też oglądaliście mecze piłkarskie. Chodziliście nawet obejrzeć je na żywo. Piłka to też ważne spoiwo.

Fajnie jest oglądać mecz z kimś, kto się tym tak samo przejmuje jak ty. Różniło nas, że ja, wychowany na Powiślu, kibicowałem Legii, a ojciec związany z Zabrzem – Górnikowi. Każdy ma w sercu klub, który odnosił sukcesy. A Górnik wtedy odnosił. Mój starszy syn też był kibicem Górnika, bo chodził czasami z moim ojcem na mecze. Ale to był dla ojca czas kradziony, ponieważ albo pracował, albo coś załatwiał, a gdy przyjeżdżał do domu, musiał odpocząć. Podobnie zresztą jak ja.

[...]

A dla mnie ważne jest to, jak Pan ojca, Zbigniewa Religę, zapamiętał.

Na ogół był uśmiechnięty i ciepły, emanował dobrą energią, przyciągał do siebie ludzi. Miał charyzmę. Ale przede wszystkim miał szacunek dla każdego, nie tylko dla obcych, ale i dla rodziny. Dla nas dom był więc takim bezpiecznym schronieniem.

Miał Pan jednak trudne dorastanie. Towarzystwo punkowe, gra na perkusji, chciał Pan nawet zostać perkusistą.

Był taki etap, ale ojciec powiedział, że jeśli już coś się robi, to trzeba to robić dobrze. To było wtedy, kiedy wrócił do domu, a ja dawałem po uszach, waląc w perkusję. Nigdy nie oświadczył: „Skończ z tą perkusją, masz zostać lekarzem”, powiedział: „Skończ z tym waleniem. Albo naucz się grać, albo daj sobie spokój”. Właśnie to jego zdanie miało duży wpływ na moje życie.

[...]

Jest Pan z siebie zadowolony?

Nie do końca. Oczywiście jestem szczęśliwy, że mam udaną rodzinę, dwoje dzieci z pierwszego małżeństwa i syna z drugiego. To tyle, jeśli chodzi o sprawy prywatne.

Ale ma Pan jakieś marzenia?

Głównie chciałbym dokończyć budowanie oddziału kardiochirurgicznego w szpitalu w Łodzi, gdzie pracuję. Niestety, pandemia to przerwała. Kiedy zamyka się oddział na dziewięć miesięcy w roku, to niczego się nie zbuduje.

[...]

Boi się Pan śmierci?

Nie boję się śmierci, tylko cierpienia i bólu przy umieraniu. Pacjenta nie powinno boleć. A sama śmierć… Jak można żyć w strachu przed czymś nieuniknionym, przecież to zatruwa życie. A i tak nic nie poradzimy. Zresztą uważam, że śmierć może być piękna, jeżeli dzieje się w otoczeniu bliskich ludzi, a nie w szpitalu. To właśnie mówił ojciec. Umierający powinni być zabierani ze szpitala do domu. On sam chorował cztery lata, począwszy od diagnozy. I na pewno czuł strach… Ale skoro każdy musi umrzeć, nawet papież, to znaczy, że nie ma sensu się przed śmiercią buntować.

Pamięta Pan, co ojciec powiedział Panu na koniec?

Nie przeprowadziliśmy ostatecznej pożegnalnej rozmowy. Po co? Obaj byliśmy świadomi, co się dzieje. Pamiętam jednak rozmowę – jedną z ostatnich, kiedy ojciec fizycznie był już w złej formie, ale psychicznie się trzymał. Gadaliśmy o medycynie i on powiedział zdanie ważne szczególnie dla młodych lekarzy: „To ty jako lekarz prowadzący odpowiadasz za pacjenta. Możesz słuchać różnych konsultacji, różnych mniej lub bardziej mądrych ludzi, ale decyzję musisz podjąć ty”. I ja tego się do dziś trzymam. To nie była jego rada merytoryczna, powiedział tylko: „Pamiętaj, że to twój chory, a tamci niech sobie gadają, co chcą”.

[...]

W każdym razie nie chciałby Pan zostać prezydentem, tak jak Pana tata?

W życiu! Ten pomysł ojca był kompletnie od czapy i myśl o nim bawi mnie do tej pory.

Reklama

Czytaj także: Wychowała ją i ukształtowała. Ewa Minge wspomina ukochaną mamę czternaście lat po jej śmierci

Materiały prasowe
Reklama
Reklama
Reklama