Odszedł Zbigniew Wodecki. Przypominamy jego pełen humoru wywiad – takim go zapamiętamy
1 z 5
Zbigniew Wodecki, człowiek-orkiestra, odszedł dzisiaj, po tym jak stan jego zdrowia nagle się pogorszył dwa tygodnie temu. Włodzimierz Korcz twierdził, że jego popularność nie dorównywała talentowi. Podziwiał go nie tylko za głos – także za łatwość grania na wszelakich instrumentach („zawsze twierdził, że na gitarze nie umie, po czym wziął i zagrał”) i talent kompozytorski. Ewa Bem uważała go za „absolutny muzyczny talent, stworzony do wyższych celów”. Ale – jej zdaniem – Wodecki to również „czaruś, świadomy swojej prezencji i wdzięku, którym znakomicie operuje”. W 2002 roku udzielił VIVIE! wywiadu, który teraz przypominamy.
Jego piosenki od lat znają i nucą wszyscy. Zachwyca grą na trąbce i na skrzypcach. Czy upajał się sukcesem?
Zbigniew Wodecki: Kiedy ja nawet nie mam czasu konsumować tych sukcesów! Żyję po łebkach, z koncerciku na koncercik, z brawek na brawka. Największym moim marzeniem jest uwierzyć, że już osiągnąłem sukces i wyluzować się. Z najgorszej choroby, nałogu można się wyleczyć, z głodu sukcesu – nie. W tym nigdy nie ma końca.
Od czasu przebojowej piosenki do bajki o pszczółce Mai, jest z nią bardzo kojarzony. Ludzie wołali do niego "Pan Pszczoła". Czy nie ma tego dość?
Zbigniew Wodecki: Już się przyzwyczaiłem. Bardzo nie chciałem tego nagrać, ale okazało się, że to był przyjemny serial i piosenka ta pozwoliła mi zarobić na kieliszek chleba. Kiedyś na plaży w Australii podszedł do mnie facet z małym dzieckiem. Mówi: „Popatrz, Jasiu, ten pan śpiewa «Pszczółkę Maję»” i łza mu z oka pociekła. Ja też bardzo się wzruszyłem. Uświadomiłem sobie, że gdzieś daleko od Polski ta piosenka kojarzy się z dzieciństwem. Pszczoła jest niezniszczalna.
2 z 5
Zbigniew Wodecki: Mam wyrzuty sumienia, że dałem się wylansować, jako taki smutas ze skrzypcami, z tą plerezą, z ciemnymi okularami. A naprawdę to ja jestem świr. Często po koncertach podchodzili do mnie ludzie: „Myślałem, że z pana buc, a pan jest fajny facet”. Rzecz w tym, że ja jestem tradycjonalistą, a życie uczy, że trzeba epatować ludzi, dostosowywać się do wymogów mody. Poddałem się temu.
– Podobno najtrudniej byłoby Panu zrezygnować z fryzury. Kokieteria?
Zbigniew Wodecki: Gdzie w tym wieku kokieteria? Czy ja wyglądam na faceta, który kokietuje? Ale ja bez tych włosów wyglądam niekoniecznie! Beatlesi też mieli długie i nikt się nie czepiał…
Przed laty przylgnął do niego wizerunek kobieciarza, któremu pewnego razu niefortunnie – czy raczej fortunnie – pękły struny w skrzypcach na widok pewnej niewiasty...
Zbigniew Wodecki: To była moja żona, ale poradziłem sobie. Bo ja lepiej sobie radzę ze skrzypcami niż z życiem prywatnym. Życie prywatne płynie, jak płynie. Natomiast nad skrzypcami panuję, mam nadzieję, w sposób prawie absolutny. Tak się złożyło, że zrobiono ze mnie casanovę, co jest dalekie od prawdy. Jeśli chodzi o sprawy męsko-damskie, utrzymuję się w dolnych stanach średnich. Chciałby, zburzyć ten wizerunek wylansowany przez różnego rodzaju pisma. Pewnie, że nie jestem bez grzechu, miałem swoje zawirowania. Byłem u lekarza, uznał, że wszystko jest w porządku – to normalne, że się facetowi kobiety podobają. Jestem człowiekiem kochliwym, to przyznaję. Ale nie mam czasu na romanse.
3 z 5
Czy jest próżny? Podobno wybrał śpiew wiedziony żądzą sukcesu…
Zbigniew Wodecki: Chodziło o to, żeby być kimś. Mozół, nerwy… Do dziś jak przejeżdżam przez Opole, mam tremę. Bałem się, żeby dostać jakąkolwiek nagrodę, bo przecież to zależało też od „tryndu”. Ale to były świetne czasy dla muzyków, rewelacja! Nikt nie ma teraz takiego sponsora, jak artyści polscy w czasach PRL-u.
Jak wspomina konkursy w Opolu z tamtych lat?
Zbigniew Wodecki: To było ciśnienie! Powiedzmy, że zdobywasz pierwszą nagrodę, ale za rok jest znowu festiwal – jakiś młodszy wyskakuje, a ty jesteś na drzewie. Stoi zakurzona statuetka na fortepianie i to już historia. W tym zawodzie trzeba mieć strasznie mocną konstrukcję psychiczną. Inaczej zacznie się gorzała, prochy…
4 z 5
Jak poradził sobie z presją?
Zbigniew Wodecki: Sam jestem specjalistą od siebie. Najważniejsze jest złapać dystans, nauczyć się cieszyć tym, że trawa jest zielona, że woda niebieska i że słońce świeci. Najlepiej to widać, kiedy w ferworze walki przygotowuje się jakiś koncert i wszystkim się wydaje, że świat się zawali, jak tego nie zrobimy – a tu nagle pyk, któryś z kolegów dostaje zawału. Tak sobie trochę „filozuję”, a jutro się obudzę i znowu mnie będzie nosiło. Wiedząc o tym, że zaraz może mnie szlag trafić. W każdej chwili to się może stać i nic się nie stanie. Tylko mam nadzieję, że nie przekręcą mojego imienia w „Wiadomościach”, mówiąc, że zmarł Tadeusz Wodecki na przykład. Tego bym nie przeżył.
5 z 5
Jak wyglądały jego początki gry na skrzypcach?
Zbigniew Wodecki: Myślałem, że wezmę skrzypce, jak się bierze piłkę, i będę grał. Dostałem te skrzypce – bo cała rodzina muzykancka – i okazało się, że nie ma zabawy, tylko orka. Ja grałem, a ojciec mnie ręką ładował. To był Ślązak, choleryk. Dusza człowiek, ale jak się wkurzył… Zresztą po latach okazało się, że jestem taki sam. Jak dzieci ćwiczyły, też nerwy mną targały. Ale w sumie los dał mi więcej niż się spodziewałem. Bo przecież mogłem grać w orkiestrze symfonicznej za bardzo marne pieniądze. I tu pozdrawiam kolegów z orkiestry symfonicznej, wspaniałych muzyków, których niekoniecznie stać na telefon komórkowy. A stoją za plecami ludzi, którzy powinni futerały za nimi nosić.
Czym jeszcze zajmował się w życiu?
Zbigniew Wodecki: Żyję 50 lat na tym świecie i z różnych pieców kawę piłem. Nawet w teatr się bawiłem. To było w Szczecinie, przedstawienie „Żołnierz królowej Madagaskaru”, przez dwa lata miałem swoją garderobę i byłem aktor. Ciężka robota – jak ktoś przestawił krzesło o pół metra, zapominałem kwestię. Gdyby nie Malajkat, który ciągle mi podrzucał, co mam mówić, nie uciągnął bym tego.
Polecamy: Wojciech Młynarski nie żyje. Artysta odszedł w środę wieczorem. Miał 76 lat