Wspominamy Marka Jackowskiego w trzecią rocznicę jego śmierci
„Szczęście mają ci, co przeżyli”, mówił
Legenda polskiej sceny muzycznej. Marek Jackowski zmarł trzy lata temu na zawał serca w wieku 67 lat. Jego życie było burzliwe, ale też pełne sukcesów, bo kto z nas nie zna utworów kultowego Maanamu, którego był twórcą i liderem? Po latach znalazł szczęście u boku żony Ewy, z którą miał trzy córki. Właśnie wtedy, w 2000 roku, udzielił VIVIE! jedynego wywiadu, w którym opowiedział o zespole Maanam, życiowych kłopotach i wielkim szczęściu:
Marek Jackowski: Jako człowiek mógłbym żałować wielu rzeczy. Że nie zdążyłem na czas, że nie było mnie tam, gdzie powinienem być – choć może mogłem. Tego, że przez moje problemy z alkoholem moja mama była trochę osamotniona w ostatnim okresie życia, choć żyłem blisko niej. Wychodziłem z nałogu, oddalałem się w zupełnie inną stronę.
Tak... W sprawach ludzkich mógłbym żałować wielu rzeczy. Ale pocieszam się, że nie byłem i nie jestem w nich sam. Taką piękną sytuacją, pewnym symbolem, było przyjście na świat mojej ostatniej córeczki – Soni Marii. W końcowej fazie porodu żona opierała się całym ciężarem na moich rękach. W pewnym momencie poczułem, że nie dam rady, nie wytrzymam dłużej, upadnę. Wtedy przyszła położna, niemal jak Matka Boska, i podtrzymała żonę z drugiej strony. To było niesamowite, bo zrozumiałem, że każdy człowiek, który upada, może liczyć na pomoc. Ja przynajmniej zawsze mogłem... Choć tak naprawdę wiem o tym od niedawna.
Przypominamy wywiad z artystą sprzed lat.
– Mówi Pan, że Maanam obchodzi 20 jubileusz. A ja myślałam, że to 25 lat...
Marek Jackowski: Zespół Maanam istnieje od 1979 roku – od tego czasu gramy w składzie, który istnieje do dziś. W 1980 nagraliśmy pierwszą płytę – z „Buenos Aires”, „Karuzelą”, „Szałem niebieskich ciał”, „Żądzą pieniądza”...
– Ale nazwa pojawiła się wcześniej.
Marek Jackowski: Tak, tylko wtedy Maanam to była eksperymentalna formacja. Graliśmy z Milo Kurtisem. A potem, przez dwa lata, John Porter, Kora i ja – jako Maanam Elektryczny Prysznic – dokonywaliśmy różnych wyczynów, głównie w klubach. Muzyka może i była „nowofalowa”, punkowa, ale robiliśmy ją, paradoksalnie, akustycznie. Dopiero w 1979 roku John stworzył swój Porter Band, a my – prawdziwie elektryczny Maanam. Dla mnie rachunek jest prosty – 20 lat.
– Czy wtedy wierzył Pan, że wasza przygoda będzie trwała aż tak długo?
Marek Jackowski: Na pierwszych próbach w krakowskim klubie „Rotunda” mówiłem do braci Olesińskich: „Nikt z nas, nawet ja sam, nie jest w stanie przewidzieć, jak to się rozwinie i czym skończy”.
– A co oni na to?
Marek Jackowski: Słuchali. Ale nie za bardzo wiedzieli, o czym mówię. Dzisiaj pewnie już wiedzą.
– Dlaczego Maanamowi się udało? Co takiego było w waszych piosenkach? Wszyscy ich słuchali, a na dodatek było to „w dobrym tonie”? Zawodzących panienek nie wypadało słuchać, a Maanamu – tak!
Marek Jackowski: Ha! Do dzisiaj wśród młodych ludzi trwają spory, który zespół jest lepszy. W naszych czasach też tak było. Jedni woleli Rolling Stonesów, inni Beatlesów.
– No dobrze, ale to nie jest odpowiedź na pytanie: jak to było z Maanamem?
Marek Jackowski: Myślę, że ja nie miałem po prostu żadnych kompleksów, jeśli chodzi o tak zwaną kulturę zachodnią. A wielu polskich wykonawców miało kompleks: „Polak potrafi”. Chwalili się, że potrafią zagrać tak jak grupa Yes, zespół Genesis czy Jimmy Hendrix... A przecież w muzyce kompletnie nie o to chodzi!
– A dlaczego Pan nie miał takich kompleksów?
Marek Jackowski: Studiowałem anglistykę, miałem dostęp do prasy anglosaskiej, co w latach 70. nie było łatwe. Rozumiałem, co dzieje się na świecie, czytałem. Słuchałem zachodnich zespołów i wiedziałem – przynajmniej w 50 procentach – o czym śpiewają.
– Słowem był Pan bardzo „światowy”?
Marek Jackowski: Jako anglista ciągle spotykałem się z Amerykanami, Anglikami. Oswoiłem się z nimi na tyle, że świat – czyli wtedy Zachód – to nie był dla mnie aż taki szpan.
– Polski zespół mógł być równie dobry...
Marek Jackowski: ...jak każdy angielski zespół punkowy. Oczywiście bez przesady, bo do światowej historii przejdzie Sex Pistols, a nie Maanam.
– W Polsce przejdzie na pewno!
Marek Jackowski: Tak wyszło. Jeżeli chodzi o karierę światową, to po prostu wiedzieliśmy, czym to pachnie. W przypadku wschodzącego zespołu, w dodatku zza „żelaznej kurtyny”, mogły to być tylko totalne zniewolenie i totalne problemy finansowe. Mało kto wie, że sława znaczy wydawanie kasy. A żeby ją wydawać, trzeba mieć.
– Proszę o przykład.
Marek Jackowski: Żeby przenieść się z mieszkanka, które wschodząca gwiazda wynajmuje z koleżanką na 45. czy 72. ulicy na Manhattanie, do apartamentu, musi sprzedać milion płyt. A ten apartament jest zaledwie dwu-, trzypokojowy. Trzeba wykonać masę ciężkiej pracy, by spłacić długi, jakie zaciąga się przy nagrywaniu albumu. Można coś kupić, żyć na lepszym poziomie... Tylko wtedy trzeba sprzedać drugą płytę, drugi milion płyt... żeby na to zarobić. A bardzo trudno jest powtórzyć sukces pierwszej płyty.
Polecamy: Wspomnienie Agaty Mróz. "Codziennie przed snem dziękowała Bogu, że przeżyła kolejny dzień"
– I nie chciał Pan nigdy mieć takiego sukcesu?
Marek Jackowski: Proszę mi powiedzieć, jak to zrobić, skoro w pierwszej dziesiątce światowych list jest tylko 10 miejsc, a czeka do nich 10 tysięcy znakomitych zespołów. W sumie i tak nie jest najgorzej, bo na Iggy Popa w Nowym Jorku przychodzi 800 osób, a na Maanam do „Limelite” – tego zadymionego klubu ze „Złego Porucznika” – 2,5 tysiąca.
– Więc nie jest tak, że nie chcieliście robić światowej kariery. Po prostu wybraliście inną, mniej ryzykowną drogę...
Marek Jackowski: Nagraliśmy dwie płyty anglojęzyczne – „Nocny Patrol” i „Wet Cat” – dla bardzo poważnej firmy RCA, dla której nagrywał Elvis Presley, David Bowie, Lou Reed. W Niemczech te płyty rozeszły się w tej samej liczbie egzemplarzy, co w Anglii płyty bardzo popularnych wówczas Stranglersów. Kilkanaście tysięcy!
– Porównywaliście się do nich?
Marek Jackowski: Graliśmy z nimi koncert na stadionie w mieście Łodzi. Korzystali z naszej aparatury. Towarzysko to był zespół kompletnych abnegatów. Nie interesowało ich nic. Dopiero jak ich menażer usłyszał, że zespół Maanam sprzedał w Polsce pół miliona egzemplarzy jednej płyty, to o mało nie spadł ze stołka. I to nieważne, że w Polsce. Oni w Anglii sprzedali 15 tysięcy – my pół miliona. Do czego się tu porównywać?
– Czuje się Pan człowiekiem sukcesu?
Marek Jackowski: Nie mam zwyczaju upajać się sukcesem! Ani ja, ani Kora, ani cały zespół! Dobrze wiemy, że bez pracy nie ma szansy na cokolwiek. Dla mnie nie do przyjęcia jest model „najpiękniejszego chłopca we wsi”. Może i jest śliczny, ale niekoniecznie coś umie. Teraz odnosi sukces. Ma swoje przysłowiowe pięć minut – tylko kogo to interesuje? Jest grupa wykonawców ponadczasowych. Rolling Stonesi mają po sześćdziesiąt lat i grają dalej... My też. A mamy trochę mniej lat...
– Czyli należy ciężko pracować i doskonalić się...
Marek Jackowski: ...żeby przeskoczyć barierę jednego roku. Wyskakuje na przykład taki zespół Nadfenomen. Najpierw jest szał – chłopaki są najlepsi, to prawdziwi giganci. Reszta się nie liczy. Później okazuje się, że nie sposób powtórzyć sukcesu, utrzymać popularność, sprzedaż.
– A tu Maanamowi minęło 20 lat...
Marek Jackowski: I to wcale nie jak jeden dzień. Dla mnie to było bardzo bogatych, bardzo długich 20 lat, o nieprawdopodobnym ładunku. Istniejemy. Gramy. Mamy się dobrze. Dopiero po latach odkryliśmy, że jeśli człowiek żyje higienicznie, to może być w lepszej formie niż 20 lat temu.
– A Pan żyje higienicznie?
Marek Jackowski: Staram się. Bo wiem, że największa zaraza, największe świństwo w show-biznesie to narkotyki i alkohol. Niby wszyscy o tym wiedzą, ale nie mają pojęcia, do jakiego stopnia.
– Do jakiego?
Marek Jackowski: Do samego dna.
– Czyli do śmierci?
Marek Jackowski: Do śmierci włącznie. Na ostatnim koncercie, który graliśmy wspólnie z zespołem Dżem, a pamiętam jak dziś, że było to w Bielsku, widziałem Ryśka Riedla, który jeszcze raz próbował się ratować. Już jechał do Olsztyna, do ludzi, którzy mieli z nim kontakt. Na odwyk. Widziałem go po powrocie. Wyglądał dobrze – świetnie ubrany, czysty, schludny, w pięknym czarnym kapeluszu. Pytam: „Jak?” – tylko jedno słowo. Odpowiedział: „Niedobrze” – też jednym słowem. Wiedziałem, że to koniec. Zagrał koncert. Wkrótce potem nie żył.
– Z alkoholem jest tak samo?
Marek Jackowski: Tak samo... Szczęście mają ci, co przeżyli. Pewnego dnia prosisz sąsiadkę, żeby ci zrobiła herbatkę. Budzisz się po 14 czy 20 dniach ostrego ciągu i chce ci się pić. Sąsiadka przychodzi z herbatką, a ciebie nie ma. To przykre sprawy. Świat rock’n’rolla, showbiznesu to cekiny, złoto, białe, długie limuzyny, wspaniałe wille otoczone palisadami i straże pilnujące tych okratowanych domów. A z drugiej strony ktoś mówi ci, że jest źle. Ty przynosisz mu herbatkę, a jego już nie ma.
– A co Pan zrobił, żeby się uchronić? Przecież jeśli powie mi Pan, że nigdy nie brał, to nie uwierzę.
Marek Jackowski: Maanam nie był zespołem ze ścieżki narkotykowej. Dla nas „kołem ratunkowym” był alkohol. W latach 80. graliśmy dwa koncerty dziennie. Mieliśmy bardzo niskie stawki. Graliśmy dużo, żeby zarobić na rodziny, czasem na jakiś instrument. Z reguły występowaliśmy w halach sportowych. Latem nie można było otworzyć żadnego okna – bo po prostu ich nie było. Deszcz z pary kapał na nas z sufitu. Drugi koncert kończyliśmy około dziewiątej. Jechaliśmy do hotelu – czasem do innego miasta – nawet przez godzinę. A po dziesiątej wszystkie restauracje były zamknięte. Funkcjonowały tylko nocne bary, tak zwane „dołki”. A tam bardzo atrakcyjne towarzystwo – prostytutki, tajniacy, cinkciarze i dziwni klienci z całego świata. Skośnoocy, Portugalczycy, Anglicy. Do szampana i śliwowicy paschalnej podawano słone paluszki. Człowiek szybko się nasączał.
– W ogóle już Pan nie pije?
Marek Jackowski: Nie piję od 11 lat.
– Jak to się udało?
Marek Jackowski: Jest niewielki, ale to bardzo niewielki procent ludzi, którym Pan Bóg dał światełko – zapala się w krytycznym momencie. Ci odstawiają sami. Reszcie się wydaje, że jakoś to będzie. A jest coraz gorzej... To równia pochyła. Geometryczne przyspieszenie – coraz szybciej, coraz szybciej w dół. „Jestem człowiekiem mocnym, macho, supermanem. Piję – no to co? Mogę to kontrolować”. Zwykle nie można...
– Kiedy przychodzi ta świadomość, że nie jest dobrze?
Marek Jackowski: Jest taki moment, gdy nie wiadomo, dlaczego znajdują cię w parku. Polskie pogotowie mogłoby wieszać na karetkach złote tablice z nazwiskami słynnych polskich ludzi, których zabrali z parku, z ławeczki albo z ulicy, z chodnika. Klatki schodowe, kosze na śmieci... Alkohol kosi równo. A potem zwykle dochodzi do tego ostatniego „ciągu”, który się przeżywa albo nie...
– Pan przeżył...
Marek Jackowski: Cudem. Myślałem: „Umieram”. Każdy umierał sto razy. Znam takich, co umierali tysiąc razy. Tylko w końcu przychodzi moment, gdy umiera się naprawdę.
– Jak to było z Panem?
Marek Jackowski: Czekałem na zaprzyjaźnioną lekarkę. Prosiłem, żeby zawiozła mnie na odtrucie, choć byłem przekonany, że nie zdąży dojechać. Mieszkała pół kilometra ode mnie. Ktoś do niej przyjechał, nie mogła od razu wyjść. Kilka lat później przyznała, że po głosie już wiedziała... Miała poczucie, że jak przyjedzie, to ja już jej drzwi nie otworzę.
– Miał Pan szczęście...
Marek Jackowski: Bardzo duże szczęście.
– Czy wtedy postanowił Pan zacząć „od nowa”, w Zakopanem?
Marek Jackowski: Wyszedłem z odtrucia. Moja siostra mieszka w Zakopanem od ponad 30 lat. Namówiła mnie, bym też tam się przeniósł. Nie miałem ani grosza. Byłem kompletnie spłukany. Przyjechałem do Zakopanego i nie miałem na herbatę ani na chleb. Zapłaciłem za wynajem dwupokojowego mieszkania i już nic nie zostało. I tak było warto. Znalazłem się w bardzo pięknym miejscu – pod Antałówką. Spałem przy otwartym oknie, a jak się budziłem, to wiewiórki siedziały mi w kuchni. Absolutnie realne... To już nie były zwidy. Ptaki śpiewały... pieniędzy nie było.
– Jak Pan się z tego podniósł?
Marek Jackowski: Gdy przyszła propozycja wyjazdu do Ameryki, zmontowałem skład muzyków sesyjnych i wyjechaliśmy z Korą za ocean. Musieliśmy zebrać muzyków zawodowych, bo Maanam był wtedy w kompletnej rozsypce. Nie byliśmy w stanie zagrać razem.
– Nie wszyscy znaleźli światełko...
Marek Jackowski: Nie wszyscy znaleźli światełko... Wyjazd do Ameryki był dość dziwaczny. Graliśmy w klubie „Cricket” pod Nowym Jorkiem. To olbrzymia sala – w weekendy rozstawiają stoliki, przychodzi szalona publiczność. Można coś wypić, zjeść. Ale nie była to taka prawdziwa sala koncertowa jak w Polsce.
– Graliście „do kotleta”?
Marek Jackowski: Nie do końca. Zmęczeni całotygodniową pracą w Ameryce Polacy przychodzili się pobawić, poszaleć. Absolutna zbieranina – ludzie z różnych parafii, z różnych stron kraju. Warunki mieszkaniowe też nie były najlepsze. Mieliśmy wprawdzie cały dom, ale 50 metrów dalej była czarna dzielnica. Nie bardzo mogliśmy poruszać się w tamtą stronę. Oczywiście chodziliśmy tam, żeby coś zjeść, ale kiedyś jacyś czarni o dobrym sercu powiedzieli nam, żebyśmy wracali tam, skąd przyszliśmy. Czasem traktowali nas jak białych policjantów. Chodziliśmy w czarnych płaszczach skórzanych, więc myśleli, że jesteśmy „undercover”. No bo cóż może robić biały w czarnej dzielnicy? Albo jest dealerem, albo tajniakiem.
– I tam się Pan odkuł?
Marek Jackowski: Wiadomo, dolar miał wtedy w Polsce czarnorynkową wartość. Te pieniądze wystarczyły na załatanie wszystkich dziur i jeszcze parę innych rzeczy. Prawdziwy Maanam zaczął znów grać po powrocie ze Stanów. Bo gdy wróciliśmy, to już wiedzieliśmy na pewno, że trzeba się zebrać. To była pasja naszego życia. Ściągnęliśmy basistę Bogdana Kowalewskiego ze Stanów. Zagrał z nami na płycie „Derwisz i Anioł”. Tej pierwszej – po kilkuletniej przerwie. Utwór „Wyjątkowo zimny maj”, właśnie z tej płyty, jest grany praktycznie codziennie albo co drugi dzień w większości polskich radiostacji.
– Wrócił Pan oczywiście do Zakopanego. Dlaczego uciekł Pan z Warszawy?
Marek Jackowski: Była dla mnie piekłem. Ale nie samo miasto, bo ono akurat przygarnęło mnie kiedyś, gdy byłem w biedzie. Miałem gdzie mieszkać, z czego żyć. Uciekłem z piekła, które sam sobie stworzyłem.
W Warszawie wyjeżdżam autem na jakąkolwiek ulicę, w obojętną stronę i jestem od razu w tak zwanym totalu, czyli totalnym amoku – wśród kompletnych szaleńców. Sam jeżdżę czasami jak szaleniec, ale tylko wtedy, gdy muszę.
– A w Zakopanem ?
Marek Jackowski: Wszystko ma swój wymiar. Nie muszę szukać przez pół godziny sklepu z pralkami, bo jadę dwie, trzy minuty i już w nim jestem. Jeżeli potrzebuję dobre pieczywo, to wiem, gdzie je znaleźć. Jadę do prawdziwej piekarni, gdzie kupuję prawdziwe pieczywo z Poronina. Chcę kupić oscypek – mam oscypek. Tu zakupy trwają chwilę – nie urastają do rangi rytuału.
– Czy trochę Pan tego nie idealizuje?
Marek Jackowski: Być może, ale odkąd poznałem Ewę, moją obecną żonę, zacząłem normalne życie – właśnie w Zakopanem. Moje życiowe sprawy wyprostowały się.
– Ma Pan też trójkę dzieci...
Marek Jackowski: Trzy córeczki.
– No to ma Pan babiniec w domu!
Marek Jackowski: Ale jaki słodki! One wszystkie są fantastyczne – to najlepsza rzecz, jaka spotkała mnie w życiu. Oprócz synów, których mam z wcześniejszego małżeństwa z Korą – Mateusza i Szymona.
Mateusz jest moim prawdziwym synem, Szymona wychowywałem jak syna. Wtedy miałem nieustające tornado, teraz mam trzy księżniczki.
– W jakim wieku te księżniczki?
Marek Jackowski: Najstarsza – 4,5, młodsza – 3,5, najmłodsza – 8 miesięcy.
– Pana życie diametralnie się zmieniło. Małe dzieci, młoda żona... Jak się poznaliście?
Marek Jackowski: Jak dochodziłem do porządku ze sobą, to prowadziłem w duchu rozmowy z Panem Bogiem. Powiedziałem: „Boże, narobiłem sobie poważnych kłopotów. Sam zszedłem na manowce. Ty mnie wyciągnąłeś do życia. Teraz prowadź”. Gdyby to anegdotycznie opowiedzieć, było tak. Pan Bóg odpowiedział: „Jedź tam i tam na koncert”. Pojechałem. Wychodzę godzinę przed koncertem na scenę. Patrzę, siedzi na sali dziewczyna – młoda, uśmiechnięta, wymalowana. „Panie Boże, to jakaś pomyłka”, mówię. „Nieporozumienie! Ona jest za młoda”. Jeszcze w trakcie występu poprosiła mnie o autograf – jakimś cudem przyszło mi do głowy, żeby wskazać jej kulisy i poprosić, by przyszła po koncercie. Miałem gitarę w rękach – nie mogłem podpisać. Przyszła. Powiedziałem: „Panie Boże, przecież to nie może być to!”, a Pan Bóg mi na to: „Przynajmniej weź telefon”.
– I wziął Pan?
Marek Jackowski: Wziąłem, ale przez trzy miesiące siedziałem i czasami brałem ten numer do ręki. Zastanawiałem się, czy nie zgłupiałem kompletnie.
– Dlaczego? Jaka jest między wami różnica wieku?
Marek Jackowski: Mniejsza niż między Jackiem Nicholsonem a jego ostatnią „narzeczoną”.
– Rozumiem...
Marek Jackowski: Okazało się, że to małżeństwo jest dla mnie zbawienne. Ta najmłodsza dziewczyna w moim życiu uporządkowała wszystkie moje sprawy. Jest zdrowo myślącą osobą, wspaniałą kobietą. Wiele wyfiokowanych pań mogłoby powiedzieć, że Jackowski zwariował, ale powiedziałyby tak z czystej zazdrości. Mam wreszcie swój upragniony dom, normalną rodzinę, wspaniałe córeczki. Czasami jestem zmęczony, bo małe dzieci potrafią dać nieźle w kość. Ale ogólnie mam teraz szczęśliwy czas...
– A czym się różni wychowywanie dziewczynek od wychowywania chłopców? Powiedział Pan: kiedyś tornado – dziś księżniczki.
Marek Jackowski: Dziewczynki też potrafią rozrabiać, tylko nie można ich karcić. Bo jak? Przecież nie da się klapsa w pupę – wtedy płaczą i są bardzo nieszczęśliwe. A chłopaki? Moich dwóch synów i ich czterech kolegów przychodzi z podwórka. W domu zaczyna się zadyma. Sześcioletni giganci rozrabiają jak mało kto. Nie sposób ich upilnować. A na podwórku? Jeżdżą na rowerach, rzucają się kamieniami albo bawią w Rambo III... Tragedia.
– Ale Pan nie jest surowym ojcem?
Marek Jackowski: Dziś już nie. Dojrzałem do tego. Może 25 lat temu sytuacja byłaby inna. Byłem ciągle w trasie, wiecznie tęskniłem... Kiedyś nie miałem tyle cierpliwości – byłem zmęczony. Walczyłem z alkoholem, życiem – nie miałem siły iść z dziećmi na spacer, rysować z nimi, porozmawiać czy nawet obejrzeć film. A dzieciom czasami wystarcza, że nie zamyka się ich w pokoju z wideo, tylko ogląda film razem z nimi – są szczęśliwe, gdy po prostu jesteś.
– Nie był Pan taki dla swoich synów?
Marek Jackowski: Strasznie cierpieliśmy – i oni i my – z powodu ciągłych rozstań. W przypadku moim i Kory to była makabra – oboje wyjeżdżaliśmy, czasem na bardzo długo. Było mi ciężko, nie wiedziałem nawet, jak sprawują się przypadkowe opiekunki. Na szczęście były bardzo dobre dla naszych dzieci – szczególnie ta ostatnia, pani Lusia.
– I tego Pan żałuje?
Marek Jackowski: Jako człowiek mógłbym żałować wielu rzeczy. Że nie zdążyłem na czas, że nie było mnie tam, gdzie powinienem być – choć może mogłem. Tego, że przez moje problemy z alkoholem moja mama była trochę osamotniona w ostatnim okresie życia, choć żyłem blisko niej. Wychodziłem z nałogu, oddalałem się w zupełnie inną stronę. Tak... W sprawach ludzkich mógłbym żałować wielu rzeczy. Ale pocieszam się, że nie byłem i nie jestem w nich sam. Taką piękną sytuacją, pewnym symbolem, było przyjście na świat mojej ostatniej córeczki – Soni Marii. W końcowej fazie porodu żona opierała się całym ciężarem na moich rękach. W pewnym momencie poczułem, że nie dam rady, nie wytrzymam dłużej, upadnę. Wtedy przyszła położna, niemal jak Matka Boska, i podtrzymała żonę z drugiej strony. To było niesamowite, bo zrozumiałem, że każdy człowiek, który upada, może liczyć na pomoc. Ja przynajmniej zawsze mogłem... Choć tak naprawdę wiem o tym od niedawna.
Rozmawiała: Patrycja Matuszewska
1 z 4
Olga Jackowska, Marek Jackowski, ślub, 1971 rok
2 z 4
Festiwal Polskiej Piosenki w Opolu, 1985 rok, Kora Jackowska – wokalistka zespołu Maanam i Marek Jackowski
3 z 4
Olga Jackowska, Janusz Yanina Iwański, Marek Jackowski, festiwal w Opolu, czerwiec 2005
4 z 4
Marek Jackowski i żona Ewa Jackowska