Reklama

W ramach archiwum VIVY! przypominamy wywiad z niezwykłym aktorem i nietuzinkową osobowością, który ukazał się na naszych łamach w maju 2021 roku.

Reklama

Aktor? To tylko jedna z jego licznych pasji. Wojciech Malajkat to dziś przede wszystkim Rektor Warszawskiej Akademii Teatralnej. Skupia się na kształceniu młodych. Poza tym jest człowiekiem wielu talentów. Na koncie ma duże sukcesy: był m.in. najmłodszym Hamletem w historii polskiego teatru. A prywatnie jest mężem i ojcem. Wojciech Malajkat tłumaczy Beacie Nowickiej, dlaczego coś, „co kiedyś było normą, dziś potrafi być złem”. Opowiada o walce z przemocą na Akademii, studiach w filmówce, ojcu Niemcu, wschodach słońca na Mazurach, uszczęśliwianiu dzieci, lizusach i… samotności szefa.

Beata Nowicka: Siedzimy w Pana rektorskim gabinecie na Miodowej. Akademia Teatralna dźwięczy… ciszą. Pustka tego pięknego gmachu jest przygnębiająca.

Wojciech Malajkat: Od roku pandemia paraliżuje moje ruchy. Kolejny lockdown, chwila oddechu i tak w kółko. Stosuję różne wybiegi, ucieczki do przodu, ale czuję się słabszy od tego dziadostwa. Jestem półkrwi Niemcem, chciałbym mieć konkret, cel. Rodzice mnie tak do życia przysposobili. Mieli jasno wytyczony cel, ciężko walczyli o jego realizację. Ja teraz nie mogę tego celu nawet wyznaczyć. To znaczy wyznaczam go, ale stale przesuwam. Jestem zanurzony w rzeczywistości, która nie chce poddać się żadnym regułom. To jest cholernie uciążliwe.

Od pięciu lat jest Pan kapitanem tego statku.

Potężnego statku, kolosa. Mam 750 osób na pokładzie…

Rok temu to „załoga” wybrała Pana na drugą kadencję.

Też im się dziwię.

Wiedzieli, co robią. „Dyrektorzy starzeją się dwa razy szybciej”, powiedział Pan kiedyś. Ja widzę, że rektorowanie Panu służy.

Plotłem coś bez sensu… (śmiech). Żyję bardzo intensywnie, odkąd zostałem szefem teatru, teraz szkoły. Może to jakoś konserwuje? Choć również wyczerpuje. Spadają na mnie problemy w takiej mnogości, że to powoduje szybsze dojrzewanie.

Od kilku tygodni przez media przetacza się fala oskarżeń o przemoc i mobbing w szkołach aktorskich, szczególnie w słynnej łódzkiej filmówce. Pan walczy z tym od dawna.

W Akademii pracujemy nad tym od trzech lat, może dlatego przechodzimy tę chorobę lżej. Nie ma tak drastycznych przykładów przemocy. To nie znaczy, że u nas jest jak w raju, przed nami dużo do zrobienia. Mam wielką ambicję, żeby stworzyć szkołę dla studentów. Całe moje życie opierało się na opresyjnej edukacji, od przedszkola zawsze „pani miała rację”. Szkoły były dla nauczycieli, oni tam królowali i mieli się spełniać. Uczniowie byli narzędziem.

Z przyjaciółmi – Zbyszkiem Zamachowskim i Piotrem Polkiem studiował Pan w filmówce. Doświadczył Pan tam traumy?

Nie, ale będę mówił za siebie. Wszystko trzymało się w jakichś granicach. Ale też czasy były inne. Zostaliśmy przyjęci do wymarzonej szkoły i wszystko, co nas tam spotykało, braliśmy za coś, co ma nas spotkać. Że tak właśnie ma wyglądać nasza edukacja. Mamy XXI wiek, zmieniły się świadomość, obyczaje, etyka. Co kiedyś było normą, dziś potrafi być złem, nadużyciem. Młodzi ludzie chcą poznać zasady, według których ktoś ich uczy. Nie ma już miejsca na niewiedzę ani zarządzanie tą niewiedzą i ich strachem.

Czytaj także: Michał Koterski przez lata walczył z nałogami. Dziś jest kochającym mężem i ojcem

Antoni Zamachowski

Często słyszę, że „aktorzy pracują na emocjach”. Ale czy te emocje można z ludzi wyciągnąć przemocą?

Przede wszystkim trzeba określić zasady. Jasno powiedzieć, że mogą zdarzać się wybuchy emocji, które mają na celu uruchomić ich wyobraźnię i energię. Przemoc w postaci szarpania, bicia, wyzywania, rzucania w kogoś przedmiotami jest niedopuszczalna. Uważam, że wszystko można sobie wytłumaczyć i tak długo pracować, aż osiągniemy efekt, na który liczymy. Czasem się go nie osiąga. I z tym trzeba się pogodzić.

Pan słynie z autorskich metod nauczania.

Powołałem do życia parę małżeńską – Marysię i jej męża, którzy czasem na zajęciach komentują moim głosem, co dzieje się w czasie ćwiczeń. Marysia jest bywalczynią, człowiekiem teatru i zawsze zabiera ze sobą męża, który o wszystko ją dopytuje, bo lubi mieć jasność. Więc gdy czasami moim studentom coś nie wychodzi, odzywają się Marysia i jej mąż. Zazwyczaj mąż zaczyna: „Marysiu, zwróć uwagę, że tu w ogóle nic nie słychać. Ci studenci tak mówią, że ja nic nie słyszę”. Na co Marysia odpowiada: „Uspokój się, uczą się przecież, tak?”.

Nawet do mnie dotarło, co chciał Pan przekazać…

Ja muszę studentom zwrócić uwagę na ich niedoskonałości, od tego jestem. Ale gdy „słyszą” Marysię z mężem, którzy zamieniają się w parę potencjalnych widzów, czyli ludzi, którzy próbują zrozumieć to, co widzą na scenie, ich komentarze fenomenalnie trafiają do wyobraźni moich studentów. W lot łapią, o co chodzi. Co roku zaczynam kurs od ważnego komunikatu do studentów – moja rola nie polega na tym, żeby polować na ich potknięcia, błędy i słabości. Jestem tu po to, żeby im je uświadomić i pomóc z nich wybrnąć. To kompletnie zmienia optykę. Studenci nie są zwierzętami, na które trzeba polować, i nie muszą w stresie „walczyć o przeżycie”, tylko mogą ze spokojem szukać swoich możliwości. Niestety, czasem niektórym z nas zdarza się za bardzo wierzyć w model „mistrz i uczeń”. I przekraczać granice, a na to nie ma już przyzwolenia.

Te problemy śnią się Panu po nocach?

Ostatnio nic mi się nie śni. Wieczorem padam jak kłoda.

Nie dziwię się. Jak chłopak z Mazur znalazł się w łódzkiej filmówce?

Zostałem do tego… namówiony. Tata był stolarzem, mama krawcową, ja chciałem być nauczycielem. Gdybym nie pojechał do Łodzi i nie zdał egzaminów, byłbym nauczycielem w jakiejś mrągowskiej szkole.

W wieku 23 lat, jeszcze jako student, zagrał Pan Hamleta w Teatrze Studio w Warszawie. Wciąż jest Pan najmłodszym Hamletem w historii polskiego teatru. Oddalił się Pan od rodziców pod każdym względem.

Na tym polega zmiana międzypokoleniowa. Ja zmieniłem się w stosunku do rodziców, a moje dzieci w stosunku do mnie. Tak ma być, inaczej patykiem oralibyśmy te same pola. Rodzice spotkali się w Mrągowie, mama przyjechała z Kurpiów, ojciec jest Niemcem. Został przesiedlony z Prus Wschodnich. Rosjanie rozłączyli go z rodzicami, gdy miał 14 lat. Nigdy już ich nie zobaczył. Ale nie było w nim jadu. Przyjmował swój los z wewnętrzną siłą. Chyba ją po nim odziedziczyłem.

Chodził Pan z ojcem po lesie i prowadził męskie rozmowy?

O nie. Rodzice ciężko pracowali, nie mieli czasu na filozofowanie. Ale od nich wiem, co jest dobre, a co złe. Rodzice mnie nauczyli, że nie wolno krzywdzić ludzi, kraść. W ich życiu liczyła się praca. Nie wiem, co miałbym robić, gdybym nie miał pracy.

Naprawdę?

Naprawdę. Rodzice strasznie mnie pilnowali, to nie był oczywiście pruski terror, ale czuwali, żebym się uczył. Nie unikałem nauki, lubiłem nawet. Jeśli człowiek nie pracuje, to szaleje. Budzą się demony.

Czytaj także: Janusz Kusociński „Kusy” był polskim mistrzem świata w biegach, zginął w masowej egzekucji w Palmirach

Antoni Zamachowski

Praca fizyczna również?

Oczywiście. Jako dziecko musiałem palić w piecu. Gdy rodzice wracali do domu, było ciepło. Widziałem, że zrobiłem dla nich coś pożytecznego, zaoszczędziłem im wysiłku. Potrafiłem wstać o czwartej nad ranem i podlewać ogród, bo wiedziałem, że ktoś musi to zrobić. Budziły się ptaki, świtało, w powietrzu unosił się ten niepowtarzalny zapach wilgotnej ziemi i roślin. Stąd wiem, jak wygląda wschód słońca. Można to przespać przez całe życie.

Kazimierz Kutz o takim magicznym miejscu dzieciństwa mówił „mój heimat”, mała ojczyzna. Okolice Mrągowa to Pana heimat?

Zdecydowanie tak. Jednym słowem nie da się tego opisać. To są niedzielne poranki, kiedy rodzice włączali radio, z którego sączyła się muzyka klasyczna. To zapach wiosny. Ostatnio była zima, jaką pamiętam z dzieciństwa, kiedy jako pierwszy łaziłem po dziewiczym śniegu, nawet zwierzęta nie były przede mną. Zbudowałem dom 20 kilometrów od domu rodzinnego, który wciąż stoi. To jest moje miejsce. Dopóki żyli rodzice, uwielbiałem do nich jeździć. Kiedyś pewnie tam wrócę.

Pamięta Pan ten moment, kiedy przyjechał z Łodzi do rodziców i nagle poczuł, że już jest innym człowiekiem?

Bardzo wyraźnie pamiętam. Pojechałem na studia i od razu strasznie zacząłem tęsknić za domem. Poszedłem do lekarza w Łodzi i przyznałem mu się, że ja usycham, bo w Łodzi nie ma żadnych wód. Chyba się przejął, bo powiedział: „To ja panu daję zwolnienie na kilka dni”. Pojechałem do domu pierwszym pociągiem. Gdy wysiadłem na peronie w Mrągowie, zobaczyłem – wręcz dojmująco – że świat rusza się w różnych tempach. W Mrągowie auta jeździły wolniej, ludzie szli wolniej, mieli czas, żeby się zatrzymać i pogadać. Dotkliwie to odczułem. Zrozumiałem, że ten pośpiech będzie mi towarzyszył do końca życia, i tak jest.

Znak cywilizacji. Ma Pan czasami poczucie, że idzie na zatracenie?

Nie. Ale może to wynika z faktu, że lubię pracować. Praca mnie nie przytłacza, nie wyniszcza. Mieszkaliśmy długo ze Zbyszkiem Zamachowskim i Piotrem Polkiem, przyjaźnimy się od 40 lat, bywało tak, że rano szło się na próbę do teatru, o godzinie 15 jechało do radia, żeby nagrać słuchowisko, wieczorem wracaliśmy na przedstawienie, a po przedstawieniu, już w nocy, szliśmy do kabaretu. Czasami o piątej rano wstawałem na zdjęcia do filmu. Żyłem pełnią życia.

Chyba pełnią… pracy!

(Śmiech). Mimo wszystko czuję się panem swojego losu. To ja decyduję, którą częścią swojego życia zawodowego i prywatnego żyję intensywniej. Teraz moja rodzina jest na Mazurach, stamtąd uczą się zdalnie. Miało być bezpieczniej, a i tak skończyło się chorobą całej naszej czwórki, na szczęście przeszliśmy covid dosyć łagodnie. Jestem tam co weekend.

Syn i córka cierpią odcięci od Warszawy?

Misia cierpi, tu miała koleżanki, całe swoje życie. Ale ma internet, który stał się jej oknem na świat. Nie mówię jej: „Tu jest ci lepiej niż w Warszawie”, bo to nie jest prawda. Córka tańczy, nawet w czasie epidemii odbywają się konkursy, więc jadę po nią, zawożę do Łodzi czy do Warszawy, wtedy wraca tu na chwilę, oddycha jak ryba, która trafiła z powrotem do wody, i znowu ją wywożę. To będzie pokolenie covidowe. Wielu rzeczy nie przeżyją, za to doświadczą innych. Nie ma próżni. Nasi rodzice mieli wojnę światową, my komunę, a oni mają wojnę z epidemią.

Można uszczęśliwić swoje dzieci?

Chyba tak. To będzie straszny banał. Trzeba się nad nimi pochylić, wsłuchać w nie, wtedy jest prościej sprawić im radość. Można je uszczęśliwiać tym, że nie czyni się ich nieszczęśliwymi. Nauczyłem się jednej magicznej sztuczki. Otóż nie ma sensu mówić dziecku, które się przewróciło, że nic się nie stało, nic nie boli. To nieprawda. Magiczna sztuczka polegała na tym, że ja mówiłem: „Ojej, przestraszyłaś się, tak? I co, boli, tak?”. Wtedy dzieci zapominały o bólu. Wiedziały, że ja je rozumiem.

Czytaj także: Magdalena Piekorz wyszła z ciężkiej choroby. Teraz została szefową Agencji Kreacji Filmu i serialu w TVP

Antoni Zamachowski

Co Pan robi dla higieny psychicznej?

Namiętnie czytam książki, ostatnio katalońskiego pisarza Jaume Cabré, jest fenomenalny. Uwielbiam kryminały, bo kreują rzeczywistość, która mnie niesamowicie wciąga i pozwala odpocząć. Lubię Jeffery Deavera, wczesnego Mankella, w ogóle serie, w których bohaterowi udaje się zwyciężyć zło, taki jest Harry Hole u Nesbø czy Jack Reacher od Lee Childa.

Nauczył się Pan czegoś od młodych ludzi?

Uczymy się nawzajem, ta wymiana trwa. W „Weselu” jest taki dialog między Maryną a Poetą: „Któż się uczył? Tak wzajemnie. Ja od pani, pani ze mnie. A na cóż mnie tej nauki? Na nic. Więc? Sztuka dla sztuki”. Ja im opowiadam o życiu, o swoim zawodzie, o tym, co mnie spotkało. A oni dają mi to, co mają najfajniejszego, czyli swoją energię i siłę.

Pan też miał swojego mistrza, Jerzego Grzegorzewskiego.

Fenomenalnego, wybitnego artystę i człowieka. Miałem ogromne szczęście pracować z nim 21 lat i przyglądać się temu, jak on tworzy. Miałem Marka Walczewskiego, Ewę Mirowską. Od Grzegorzewskiego, który był dyrektorem Teatru Studio, potem Narodowego, nauczyłem się, że gdy w teatrze coś się nie udaje, pretensje można mieć tylko do dyrektora. On miał czas na to, żeby zatrzymać się przy pani garderobianej i zapytać, co słychać. Taki rodzaj wspaniałego człowieczeństwa. Jako artysta nauczył mnie, że sztuka nienawidzi banału, jednoznaczności. Generujemy banał, bo jest łatwy do osiągnięcia, ale on niszczy wszystko.

Grzegorzewski nigdy nie krzyczał na aktorów, nie wyżywał się na nich. To on Pana tego nauczył?

Nawet nie musiałem się tego uczyć, bo to nigdy nie było moim narzędziem. Nie widzę powodu, żeby coś sobie załatwiać w życiu przez to, że kogoś skrzywdzę, zranię, żeby egoistycznie poprawić sobie humor, nawet jeśli to prawda, a często nie jest. Nie lubię tego i nie akceptuję. I nienawidzę lizusów.

Dlaczego?

Lizus to człowiek, który ma kompleksy, nie może się wyżyć na przełożonym, więc coś mu liże. To jest mobbing szefa. Tak samo ohydny jak wyżywanie się na podwładnym. Szału dostaję. Na szczęście nie ma wielu lizusów wokół mnie, bo ludzie wiedzą, że ich nie cierpię.

Pana przyjaciele mówią, że zawsze miał Pan w sobie jakiś rodzaj wewnętrznej samotności.

Na pewno od 12 lat doświadczam czegoś, co nazywam samotnością szefa. Nie demonizuję tego, tak jest. Jak gdzieś wchodzę, milkną rozmowy – nie dlatego, że oni coś przede mną ukrywają, tylko nagle zmienia się proporcja. Żartujemy z tego, ale niewiele to zmienia. To dotyczy nie tylko mnie. To jest syndrom szefów. Poza tym faktycznie nie jestem gadatliwy. Nie mam imperatywu, że muszę spotkać się z kimś, żeby się wygadać albo wysłuchać, jak ktoś gada. Dziwię się, że dzisiaj tyle tu pani nagadałem (śmiech).

Troszeczkę musiałam się natrudzić…

Trudno mnie sobie wyobrazić na balu sylwestrowym. Wolę książkę. Im mniej ludzi, tym lepiej. Bez ludzi nie chciałbym żyć, ale nie pędzę tam, gdzie jest ich dużo. Rzadko jestem na premierach filmów, na festiwalach filmowych, które są zupełnie inne niż teatralne, gromadzą ludzi, którzy mają dużo do załatwienia. To mnie męczy. Co ja mogę komuś załatwić? Nic.

Jak daleko wybiega Pan wyobraźnią w przyszłość?

Niedaleko. Dużo działo się w moim życiu poza mną. Dostałem się do wspaniałego zespołu Teatru Studio przez przypadek. W wieku 23 lat przez przypadek zagrałem Hamleta, bo nie mógł Krzysztof Kolberger ani Bogusław Linda. Powstał pomysł, żeby zaangażować kogoś prosto ze studiów. Grzegorzewski zadzwonił do Ewy Mirowskiej, która mu powiedziała, że ma gościa, który może to zrobić. I tak się stało. Potem wiele przedstawień, filmów i tego, co działo się ze mną w zawodzie, było kwestią nie moich starań, tylko zbiegu okoliczności. Nie chodzę na castingi, nie wiszę na telefonie i nie sprawdzam, czy ktoś mnie potrzebuje. Tak samo było z dyrekcją teatru, wypatrzyła mnie Barbara Borys-Damięcka i namaściła. Znowu zdecydowało się poza mną. Od momentu, kiedy zdałem maturę, cały czas ktoś mnie do czegoś namawia. A ja się zgadzam. Czasem. Do wszystkiego nie można mnie namówić.

Rozmawiała BEATA NOWICKA

Reklama

Czytaj także: Marian Kociniak był ojczymem dla syna ukochanej żony Grażyny, córka nazywała go księciem z bajki

Antoni Zamachowski
Reklama
Reklama
Reklama