Wojciech Malajkat o dzieciach: „Można je uszczęśliwiać tym, że nie czyni się ich nieszczęśliwymi”
„To będzie pokolenie covidowe. Nasi rodzice mieli wojnę światową, my komunę, a oni mają wojnę z epidemią”
- Beata Nowicka
Wojciech Malajkat należy do grona najpopularniejszych polskich aktorów. „Gdybym nie pojechał do Łodzi i nie zdał egzaminów, byłbym nauczycielem w jakiejś mrągowskiej szkole”, mówi. Rzadko mówi o swoim życiu prywatnym. W rozmowie z Beatą Nowicką rektor warszawskiej Akademii Teatralnej zrobił wyjątek i otworzył się na temat rodziny, uszczęśliwiania dzieci i tego, co daje mu spełnienie.
W wieku 23 lat, jeszcze jako student, zagrał Pan Hamleta w Teatrze Studio w Warszawie. Wciąż jest Pan
najmłodszym Hamletem w historii polskiego teatru. Oddalił się Pan od rodziców pod każdym względem.
Na tym polega zmiana międzypokoleniowa. Ja zmieniłem się w stosunku do rodziców, a moje dzieci w stosunku do mnie. Tak ma być, inaczej patykiem oralibyśmy te same pola. Rodzice spotkali się w Mrągowie, mama przyjechała z Kurpiów, ojciec jest Niemcem. Został przesiedlony z Prus Wschodnich. Rosjanie rozłączyli go z rodzicami, gdy miał 14 lat. Nigdy już ich nie zobaczył. Ale nie było w nim jadu. Przyjmował swój los z wewnętrzną siłą. Chyba ją po nim odziedziczyłem.
Chodził Pan z ojcem po lesie i prowadził męskie rozmowy?
O nie. Rodzice ciężko pracowali, nie mieli czasu na filozofowanie. Ale od nich wiem, co jest dobre, a co złe. Rodzice mnie nauczyli, że nie wolno krzywdzić ludzi, kraść. W ich życiu liczyła się praca. Nie wiem, co miałbym robić, gdybym nie miał pracy.
Naprawdę?
Naprawdę. Rodzice strasznie mnie pilnowali, to nie był oczywiście pruski terror, ale czuwali, żebym się uczył. Nie unikałem nauki, lubiłem nawet. Jeśli człowiek nie pracuje, to szaleje. Budzą się demony.
Praca fizyczna również?
Oczywiście. Jako dziecko musiałem palić w piecu. Gdy rodzice wracali do domu, było ciepło. Widziałem, że zrobiłem dla nich coś pożytecznego, zaoszczędziłem im wysiłku. Potrafiłem wstać o czwartej nad ranem i podlewać ogród, bo wiedziałem, że ktoś musi to zrobić. Budziły się ptaki, świtało, w powietrzu unosił się ten niepowtarzalny zapach wilgotnej ziemi i roślin. Stąd wiem, jak wygląda wschód słońca. Można to przespać przez całe życie.
Kazimierz Kutz o takim magicznym miejscu dzieciństwa mówił „mój heimat”, mała ojczyzna. Okolice Mrągowa to Pana heimat?
Zdecydowanie tak. Jednym słowem nie da się tego opisać. To są niedzielne poranki, kiedy rodzice włączali radio, z którego sączyła się muzyka klasyczna. To zapach wiosny. Ostatnio była zima, jaką pamiętam z dzieciństwa, kiedy jako pierwszy łaziłem po dziewiczym śniegu, nawet zwierzęta nie były przede mną. Zbudowałem dom 20 kilometrów od domu rodzinnego, który wciąż stoi. To jest moje miejsce. Dopóki żyli rodzice, uwielbiałem do nich jeździć. Kiedyś pewnie tam wrócę.
Pamięta Pan ten moment, kiedy przyjechał z Łodzi do rodziców i nagle poczuł, że już jest innym człowiekiem?
Bardzo wyraźnie pamiętam. Pojechałem na studia i od razu strasznie zacząłem tęsknić za domem. Poszedłem do lekarza w Łodzi i przyznałem mu się, że ja usycham, bo w Łodzi nie ma żadnych wód. Chyba się przejął, bo powiedział: „To ja panu daję zwolnienie na kilka dni”. Pojechałem do domu pierwszym pociągiem. Gdy wysiadłem na peronie w Mrągowie, zobaczyłem – wręcz dojmująco – że świat rusza się w różnych tempach. W Mrągowie auta jeździły wolniej, ludzie szli wolniej, mieli czas, żeby się zatrzymać i pogadać. Dotkliwie to odczułem. Zrozumiałem, że ten pośpiech będzie mi towarzyszył do końca życia, i tak jest.
Znak cywilizacji. Ma Pan czasami poczucie, że idzie na zatracenie?
Nie. Ale może to wynika z faktu, że lubię pracować. Praca mnie nie przytłacza, nie wyniszcza. Mieszkaliśmy długo ze Zbyszkiem Zamachowskim i Piotrem Polkiem, przyjaźnimy się od 40 lat, bywało tak, że rano szło się na próbę do teatru, o godzinie 15 jechało do radia, żeby nagrać słuchowisko, wieczorem wracaliśmy na przedstawienie, a po przedstawieniu, już w nocy, szliśmy do kabaretu. Czasami o piątej rano wstawałem na zdjęcia do filmu. Żyłem pełnią życia.
Chyba pełnią… pracy!
(Śmiech). Mimo wszystko czuję się panem swojego losu. To ja decyduję, którą częścią swojego życia zawodowego i prywatnego żyję intensywniej. Teraz moja rodzina jest na Mazurach, stamtąd uczą się zdalnie. Miało być bezpieczniej, a i tak skończyło się chorobą całej naszej czwórki, na szczęście przeszliśmy covid dosyć łagodnie. Jestem tam co weekend.
Syn i córka cierpią odcięci od Warszawy?
Misia cierpi, tu miała koleżanki, całe swoje życie. Ale ma internet, który stał się jej oknem na świat. Nie mówię jej: „Tu jest ci lepiej niż w Warszawie”, bo to nie jest prawda. Córka tańczy, nawet w czasie epidemii odbywają się konkursy, więc jadę po nią, zawożę do Łodzi czy do Warszawy, wtedy wraca tu na chwilę, oddycha jak ryba, która trafiła z powrotem do wody, i znowu ją wywożę. To będzie pokolenie covidowe. Wielu rzeczy nie przeżyją, za to doświadczą innych. Nie ma próżni. Nasi rodzice mieli wojnę światową, my komunę, a oni mają wojnę z epidemią.
Można uszczęśliwić swoje dzieci?
Chyba tak. To będzie straszny banał. Trzeba się nad nimi pochylić, wsłuchać w nie, wtedy jest prościej sprawić im radość. Można je uszczęśliwiać tym, że nie czyni się ich nieszczęśliwymi. Nauczyłem się jednej magicznej sztuczki. Otóż nie ma sensu mówić dziecku, które się przewróciło, że nic się nie stało, nic nie boli. To nieprawda. Magiczna sztuczka polegała na tym, że ja mówiłem: „Ojej, przestraszyłaś się, tak? I co, boli, tak?”. Wtedy dzieci zapominały o bólu. Wiedziały, że ja je rozumiem.
[...]
Jak daleko wybiega Pan wyobraźnią w przyszłość?
Niedaleko. Dużo działo się w moim życiu poza mną. Dostałem się do wspaniałego zespołu Teatru Studio przez przypadek. W wieku 23 lat przez przypadek zagrałem Hamleta, bo nie mógł Krzysztof Kolberger ani Bogusław Linda. Powstał pomysł, żeby zaangażować kogoś prosto ze studiów. Grzegorzewski zadzwonił do Ewy Mirowskiej, która mu powiedziała, że ma gościa, który może to zrobić. I tak się stało. Potem wiele przedstawień, filmów i tego, co działo się ze mną w zawodzie, było kwestią nie moich starań, tylko zbiegu okoliczności. Nie chodzę na castingi, nie wiszę na telefonie i nie sprawdzam, czy ktoś mnie potrzebuje. Tak samo było z dyrekcją teatru, wypatrzyła mnie Barbara Borys-Damięcka i namaściła. Znowu zdecydowało się poza mną. Od momentu, kiedy zdałem maturę, cały czas ktoś mnie do czegoś namawia. A ja się zgadzam. Czasem. Do wszystkiego nie można mnie namówić.