Rektor warszawskiej Akademii Teatralnej, znakomity aktor, najmłodszy Hamlet w historii polskiego teatru. Ojciec i profesor. Wojciech Malajkat tłumaczy Beacie Nowickiej, dlaczego coś, „co kiedyś było normą, dziś potrafi być złem”. Opowiada o walce z przemocą na Akademii, studiach w filmówce, ojcu Niemcu, wschodach słońca na Mazurach, uszczęśliwianiu dzieci, lizusach i… samotności szefa.

Reklama

Od kilku tygodni przez media przetacza się fala oskarżeń o przemoc i mobbing w szkołach aktorskich, szczególnie w słynnej łódzkiej filmówce. Pan walczy z tym od dawna.

W Akademii pracujemy nad tym od trzech lat, może dlatego przechodzimy tę chorobę lżej. Nie ma tak drastycznych przykładów przemocy. To nie znaczy, że u nas jest jak w raju, przed nami dużo do zrobienia. Mam wielką ambicję, żeby stworzyć szkołę dla studentów. Całe moje życie opierało się na opresyjnej edukacji, od przedszkola zawsze „pani miała rację”. Szkoły były dla nauczycieli, oni tam królowali i mieli się spełniać. Uczniowie byli narzędziem.

Z przyjaciółmi – Zbyszkiem Zamachowskim i Piotrem Polkiem studiował Pan w filmówce. Doświadczył Pan tam traumy?

Nie, ale będę mówił za siebie. Wszystko trzymało się w jakichś granicach. Ale też czasy były inne. Zostaliśmy przyjęci do wymarzonej szkoły i wszystko, co nas tam spotykało, braliśmy za coś, co ma nas spotkać. Że tak właśnie ma wyglądać nasza edukacja. Mamy XXI wiek, zmieniły się świadomość, obyczaje, etyka. Co kiedyś było normą, dziś potrafi być złem, nadużyciem. Młodzi ludzie chcą poznać zasady, według których ktoś ich uczy. Nie ma już miejsca na niewiedzę ani zarządzanie tą niewiedzą i ich strachem.

Często słyszę, że „aktorzy pracują na emocjach”. Ale czy te emocje można z ludzi wyciągnąć przemocą?

Przede wszystkim trzeba określić zasady. Jasno powiedzieć, że mogą zdarzać się wybuchy emocji, które mają na celu uruchomić ich wyobraźnię i energię. Przemoc w postaci szarpania, bicia, wyzywania, rzucania w kogoś przedmiotami jest niedopuszczalna. Uważam, że wszystko można sobie wytłumaczyć i tak długo pracować, aż osiągniemy efekt, na który liczymy. Czasem się go nie osiąga. I z tym trzeba się pogodzić.

Pan słynie z autorskich metod nauczania.

Powołałem do życia parę małżeńską – Marysię i jej męża, którzy czasem na zajęciach komentują moim głosem, co dzieje się w czasie ćwiczeń. Marysia jest bywalczynią, człowiekiem teatru i zawsze zabiera ze sobą męża, który o wszystko ją dopytuje, bo lubi mieć jasność. Więc gdy czasami moim studentom coś nie wychodzi, odzywają się Marysia i jej mąż. Zazwyczaj mąż zaczyna: „Marysiu, zwróć uwagę, że tu w ogóle nic nie słychać. Ci studenci tak mówią, że ja nic nie słyszę”. Na co Marysia odpowiada: „Uspokój się, uczą się przecież, tak?”.

Zobacz także

Zobacz też: Dorota Segda: „Ofiary i prześladowcy zachowują się tak, jakby zatracili zdolność myślenia"

Antoni Zamachowski

Nawet do mnie dotarło, co chciał Pan przekazać…

Ja muszę studentom zwrócić uwagę na ich niedoskonałości, od tego jestem. Ale gdy „słyszą” Marysię z mężem, którzy zamieniają się w parę potencjalnych widzów, czyli ludzi, którzy próbują zrozumieć to, co widzą na scenie, ich komentarze fenomenalnie trafiają do wyobraźni moich studentów. W lot łapią, o co chodzi. Co roku zaczynam kurs od ważnego komunikatu do studentów – moja rola nie polega na tym, żeby polować na ich potknięcia, błędy i słabości. Jestem tu po to, żeby im je uświadomić i pomóc z nich wybrnąć. To kompletnie zmienia optykę. Studenci nie są zwierzętami, na które trzeba polować, i nie muszą w stresie „walczyć o przeżycie”, tylko mogą ze spokojem szukać swoich możliwości. Niestety, czasem niektórym z nas zdarza się za bardzo wierzyć w model „mistrz i uczeń”. I przekraczać granice, a na to nie ma już przyzwolenia.
[...]

Nauczył się Pan czegoś od młodych ludzi?

Uczymy się nawzajem, ta wymiana trwa. W „Weselu” jest taki dialog między Maryną a Poetą: „Któż się uczył? Tak wzajemnie. Ja od pani, pani ze mnie. A na cóż mnie tej nauki? Na nic. Więc? Sztuka dla sztuki”. Ja im opowiadam o życiu, o swoim zawodzie, o tym, co mnie spotkało. A oni
dają mi to, co mają najfajniejszego, czyli swoją energię i siłę.

Pan też miał swojego mistrza, Jerzego Grzegorzewskiego.

Fenomenalnego, wybitnego artystę i człowieka. Miałem ogromne szczęście pracować z nim 21 lat i przyglądać się temu, jak on tworzy. Miałem Marka Walczewskiego, Ewę Mirowską. Od Grzegorzewskiego, który był dyrektorem Teatru Studio, potem Narodowego, nauczyłem się, że gdy w teatrze coś się nie udaje, pretensje można mieć tylko do dyrektora. On miał czas na to, żeby zatrzymać się przy pani garderobianej i zapytać, co słychać. Taki rodzaj wspaniałego człowieczeństwa. Jako artysta nauczył mnie, że sztuka nienawidzi banału, jednoznaczności. Generujemy banał, bo jest łatwy do osiągnięcia, ale on niszczy wszystko.

Grzegorzewski nigdy nie krzyczał na aktorów, nie wyżywał się na nich. To on Pana tego nauczył?

Nawet nie musiałem się tego uczyć, bo to nigdy nie było moim narzędziem. Nie widzę powodu, żeby coś sobie załatwiać w życiu przez to, że kogoś skrzywdzę, zranię, żeby egoistycznie poprawić sobie humor, nawet jeśli to prawda, a często nie jest. Nie lubię tego i nie akceptuję. I nienawidzę lizusów.
– Dlaczego?
Lizus to człowiek, który ma kompleksy, nie może się wyżyć na przełożonym, więc coś mu liże. To jest mobbing szefa. Tak samo ohydny jak wyżywanie się na podwładnym. Szału dostaję. Na szczęście nie ma wielu lizusów wokół mnie, bo ludzie wiedzą, że ich nie cierpię.

Reklama

Sprawdź: Praca doprowadziła Dorotę Segdę do problemów z bezsennością: „Nakręcają mnie dobre rzeczy…”

Antoni Zamachowski
Dorota Szulc
Reklama
Reklama
Reklama